Wpatrywałam się w swoje odbicie i naprawdę się sobie podobałam. Może stare, zmatowiałe już lustro trochę kłamało, ale wtedy chciałam koniecznie mieć ten płaszczyk. Był całkiem niemodny, chyba z lat 60., za to z cudownie mięciutkiej wełny, w pięknym, pomarańczowym kolorze.

Ciotka Helena kiwała głową i – jak to ona – tajemniczo się uśmiechała.

– No, no… Ja nigdy w nim tak dobrze nie wyglądałam. Zabieraj! – zabrzmiało to jak komenda. –Wszystko, co chcesz z tej szafy, bierz. Mnie już niepotrzebne. Dam ci jeszcze dobrą torbę na te fatałaszki.

Ciotka wyszła z pokoju, szurając kapciami, a ja zaczęłam na dobre buszować w jej ciuszkach. Czułam, jakbym cofała się o całe dziesięciolecia! W szafie, poza cudacznymi bluzkami z falbankami, sukniami i spódnicami z pełnego klosza, były niemodne kapelusze, szpilki w bajecznych kolorach. Istna skarbnica. Musiałam się, niestety, pośpieszyć z wyborem, bo o piątej odjeżdżał mój pociąg, a stary zegar w salonie wybijał właśnie trzecią. Kończyła się moja wizyta w Gdańsku.

Pamiętam, że po śmierci wuja ciotka zaczęła przyjmować jakieś obce kobiety. Wchodziły, oglądając się za siebie, jakby się skradały, jakby się bały, że ktoś je tam spotka. Potem dowiedziałam się, chyba od mamy, że te panie jej za coś płacą.

Muszę przecież z czegoś żyć! – rzuciła ciotka, gdy ją o to zapytałam. – Czy ty wiesz, ile mam renty po wujku? To grosze! Jak zapłacę czynsz i elektryczność, prawie nic mi nie zostaje.

Moja ciotunia wróżyła z kart, stawiała kabały, czytała przyszłość z ręki…

Zobacz także:

Dziwny facet. Zachwycił się fasonem płaszcza

Oczywiście śmieszyły mnie te opowieści i jej podejrzana profesja ujawniona na starość, lecz moja mama twierdziła, że ciotka Helena rzeczywiście ma jakiś dar. Podobno przewidziała katastrofę tego promu, którym płynął jej mąż.

– Dzwoniła do mnie, zanim to się stało – opowiadała mama. – Chciała, żeby wuj zmienił pracę, rzucił pływanie. Mówiła, że z „Heweliuszem” coś złego się stanie. Nie mieli własnych dzieci, więc ciotka liczyła na moją pomoc, sądziła, że wuj posłucha mnie, jedynej jego siostrzenicy. Ale on nie chciał słyszeć o żadnej innej robocie! Na promie miał wygodny układ: dwa tygodnie pracował, dwa były wolne, a na innym statku, np. kontenerowcu, musiałby wypływać na dłużej. Tuż przed tamtym rejsem pokłócił się z ciotką, stwierdził, że na starość jej się w głowie miesza.

Spakowałam się w ostatniej chwili. Miałam dodatkowy bagaż – wdzięczny stary kuferek, do którego wcisnęłam swoją kurtkę i kilka ciocinych łaszków. Uroczy płaszczyk włożyłam na siebie. Ciocia żegnała mnie w przedpokoju.

– No, niech cię ucałuję! Taki ci dobrze w tym pomarańczowym, kochanie… Uważaj, bo kogoś na ten płaszczyk zbałamucisz – zabawnie zmrużyła oczy.

Już miałam zbiegać po schodach, gdy ciotka złapała mnie za rękę. 

– Pokaż… – trzymając mnie za palce, wpatrywała się w moją dłoń. – O rety, dziewczyno, spotkasz go już niedługo, ale będziesz musiała na niego poczekać – dodała zawiedzionym głosem. 

Roześmiałam się i jeszcze raz pocałowałam ją w policzek. 

Na dworzec dotarłam w ostatniej chwili. Przed kasą biletową, jak na złość, kłębił się tłumek. Kręciłam się niecierpliwie, zastanawiając się, czy nie lepiej zrezygnować ze stania i kupić bilet u konduktora. 

W pewnej chwili zauważyłam, że elegancki mężczyzna stojący w kolejce do sąsiedniego okienka przygląda mi się, a właściwie szczegółowo studiuje mój płaszcz.

Fakt, nie mogłam nie zwracać uwagi swoim wyglądem. Mój pomarańczowy płaszcz świecił jak żarówka! 

Napotkałam wzrok mężczyzny i zobaczyłam jego uśmiech. Wyrażał aprobatę.

Świetny fason – zawołał do mnie.

Zatkało mnie. Miałam nadzieję, że powie komplement mnie, a on się fasonem zachwycił…

Dopadłam pociąg w ostatniej chwili. Jakiś kolejarz otworzył mi drzwi do wagonu. Wtoczyłam się z tobołkami i zaraz odszukałam swoje miejsce przy oknie. Opadłam bez sił na siedzenie. Zabrzmiał gwizdek, pociąg ruszył i wtedy na peronie pojawił się mężczyzna z kolejki obok. Widziałam, jak opuścił ręce w geście rezygnacji. 

Musiał być wściekły, że nie zdążył. Zdawało mi się jednak, że wypatrzył moją twarz, bo jakby się uśmiechnął i pomachał do mnie trzymaną w ręce torbą.

„Czy o tym mężczyźnie mówiła ciocia Hela?” – przemknęło mi przez myśl.

Po powrocie do Warszawy zapomniałam o przystojnym blondynie. Minęła wiosna, robiło się coraz cieplej. Płaszczyk w kolorze słońca wylądował w szafie, a ja zaczęłam nosić krótkie kurteczki.

Grześka poznałam na jakiejś służbowej kolacji. Był przedstawicielem firmy, z którą mój dyrektor prowadził interesy. 

Okazało się, że oboje mieszkamy tuż obok siebie, aż dziwne, że nigdy dotąd się nie spotkaliśmy.

– A może gdzieś jednak przedtem na siebie trafiliśmy? – zastanawiałam się któregoś dnia, gdy już mieliśmy za sobą miesiąc znajomości. – Mogliśmy się spotkać w którymś ze sklepów na osiedlu albo w przychodni, na poczcie, na przystanku… – wyliczałam różne możliwości.

– Wiesz przecież, głuptasie, że nie jeżdżę autobusami. Zresztą gdybym cię spotkał, nie minąłbym cię tak obojętnie – wymruczał Grzegorz i pocałował mnie w usta.

Źle się czuje, więc nie przyjedzie na mój ślub 

Po roku postanowiliśmy się pobrać. Grześ właśnie awansował na dyrektorskie stanowisko, miał szerokie plany. Chciał mocno stanąć na nogi, ustabilizować się, założyć rodzinę. Ja jeszcze wtedy nie myślałam o nas tak poważnie, ale zdawało mi się, że kocham Grzesia. Kiedy więc, mówiąc o małżeństwie, stwierdził: 

Nie mam nikogo innego pod ręką – a zaraz potem spytał, czy za niego wyjdę, powiedziałam „tak”.

Przypomniała mi się przepowiednia cioci Heleny… Przeświadczona, że oto spełnia się jej proroctwo, zaprosiłam starszą panią na ślub. Odmówiła. Wykręciła się, mówiąc, że nie czuje się na siłach, że coś tam ją w krzyżu łupie, że jest za słaba.

Trochę mnie to wtedy zaniepokoiło, bo chociaż cioci stuknęła już siedemdziesiątka, to podczas ostatniej mojej wizyty uwijała się jak fryga, a nawet zaciągnęła mnie na Jarmark Dominikański, w te dzikie tłumy. Nie wierzyłam więc w jej tłumaczenie. Gdzieś w zakamarkach mojego umysłu pojawiła się myśl, że ciocia nie wróży związkowi z Grześkiem niczego dobrego, i dlatego nie ma zamiaru patrzeć, jak się w to pakuję. Zmartwiłam się.

Ciociu, czy chcesz coś mi powiedzieć? Czy ty wiesz coś ważnego o mojej przyszłości? – spytałam przez telefon.

– Nie, nic nie wiem – jej zapewnienie brzmiało prawdziwie, jednak po chwili wahania dodała: – Tylko po mojemu to powinnaś trochę dłużej na niego poczekać, a nie tak od razu ślub…

– Ale ja chcę być z Grzegorzem – odparłam nieco uspokojona. – Po co czekać?

– Rób jak uważasz, kochanie – zakończyła rozmowę ciocia.

Starałam się patrzeć na życie racjonalnie. 

„Nie wierzę w żadne wróżby, gusła i takie tam brednie. Przecież widzę i czuję, że Grzesiek też mnie kocha, myśli poważnie o przyszłości, jest odpowiedzialny” – powtarzałam sobie. 

Głos tego mężczyzny wydawał mi się znajomy 

Nasz ślub odbył się we wrześniu. Trochę padało, ale było ciepło. Moja kremowa sukienka wyglądała super. Miałam tylko niewygodne szpilki. Ale to podobno norma, jeśli chodzi o ślubne pantofle.

Po trzech latach okazało się, że małżeństwo zupełnie nam nie wyszło. Jakkolwiek o Grzesiu można było powiedzieć, że mnie kochał i się starał, ja nie mogłam z nim wytrzymać. Denerwowały mnie jego dziwne zwyczaje: mlaskanie w trakcie jedzenia, wykałaczki zostawiane na stole, buty przy łóżku, mokre ręczniki rzucane na krzesło. Albo wielogodzinne wizyty jego mamy i pouczanie mnie, jak powinnam karmić jej jedynaka… No i wreszcie zupełny brak ochoty na seks z Grzegorzem.

Jasno uświadomiłam sobie, że nie kocham swojego męża. Dlaczego więc za niego wyszłam? Bo byłam młoda i głupia. Bo pomyliłam miłość z fascynacją. Bo uwierzyłam, że jeśli Grześ mnie kocha, to cała reszta nie ma znaczenia.

Skrzywdziłam człowieka, musiałam ponieść tego konsekwencje. Sama złożyłam pozew o rozwód i rozstałam się z Grzesiem w zgodzie i uczciwie, nie żądając niczego. Zostawiłam mu nawet mieszkanie – to w końcu on spłacał kredyt.

Kolejne dwa lata minęły mi w spokoju, chociaż trudnym przeżyciem była śmierć cioci Heleny. Pamiętam, że gdy wróciłam do domu po jej pogrzebie, wyjęłam z szafy płaszczyk w kolorze słońca. 

„Włożę go na wiosnę” – postanowiłam.

Przyszła wiosna, ale tylko w kalendarzu. Dlatego w delegację do Przemyśla pojechałam w kurtce. Wciąż było zimno, plucha, a kurtkę miałam ciepłą, z kapturem.

Po skończonych rozmowach u kontrahenta szłam w kierunku dworca. Marzyłam, żeby już być z powrotem w domu. Chowałam się pod parasolką przed zacinającym deszczem, jednak kątem oka w jednej z wystaw dostrzegłam jaskrawopomarańczową plamę. Zatrzymałam się. Na drzwiach widniał napis: „Usługi krawieckie. Czynne od poniedziałku do piątku, w godzinach…”. Natomiast w witrynie obok stał manekin ubrany w mój płaszcz! To znaczy identyczny jak ten, który dostałam od cioci Heleny.

Nacisnęłam klamkę. Zadźwięczał wiszący nad drzwiami dzwoneczek. Na wprost wejścia stała stara szafa, obok dwa korpusy krawieckie odziane w nieskończone żakiety. Na ścianach wykończonych drewnianą lamperią wisiały ogromne, kryształowe lustra w rzeźbionych ramach. W końcu salonu ciężką, zdobioną na rogach ladę oświetlała stylowa lampa. Rozejrzałam się wokół i poczułam przyjemne ciepło i… spokój.

Zza ciężkiej kotary na powitanie wyszła starsza, nobliwa pani w okularach.

– Dzień dobry – skłoniła lekko głowę. 

Czym mogę służyć łaskawej pani?

– Chciałam spytać o ten płaszcz z wystawy. Skąd ten fason? Taki wyszukany.

– Ach, to dzieło mojego szefa. Wisi już strasznie długo. Jednak mamy także inne wzory, szyjemy na miarę – widząc moje niezdecydowanie, szybko dodała: – Są też gotowe okrycia, o proszę.

Kobieta zdjęła beżowy płaszczyk z wieszaka, podeszła do mnie.

– Pani rozmiar, proszę przymierzyć, będzie pasował do koloru włosów.

– Nie, dziękuję. Nie chcę niczego kupować, interesuje mnie tylko ten płaszcz z wystawy. Miałam kiedyś bardzo podobny, to znaczy wciąż go mam i…

– A to może porozmawia pani z szefem. Panie Krzysztofie! – zawołała, odwracając głowę w stronę pracowni. – Klientkę interesuje ten płaszcz z wystawy.

Stałam, wciąż patrząc na wystawę. 

Niemożliwe! To ty?! – usłyszałam.

Zza kotary wyszedł wysoki mężczyzna o jasnych, świetnie ostrzyżonych włosach. 

Poznałam głos. Nie byłam tylko pewna, czy to ta sama twarz. Minęło przecież kilka lat. Sześć, siedem? Nie pamiętam. Tamten mężczyzna był w płaszczu. Ten miał na sobie białą koszulę i krawiecki metr zwisający z szyi jak szalik. 

Podszedł do mnie. Wziął moją rękę i przyciągnął do ust. Lekko pocałował.

– Przepraszam, nie jesteśmy na ty… Myślałem o pani od tamtego spotkania na dworcu. Miałem nadzieję, że kiedyś pani do mnie trafi. Dlatego uszyłem ten płaszcz i postawiłem na wystawie. Ale kiedy wyprowadziłem się z Warszawy, straciłem nadzieję. Kto by mnie znalazł tu na końcu Polski? – mówił i mówił, a ja stałam jak zaczarowana.

Bardzo mi się podobał. Czułam jakąś nieziemską energię, sympatię, zachwyt nad każdym wypowiadanym przez niego słowem. Patrząc mu w oczy, zapomniałam o całym rzeczywistym świecie. W pewnej chwili w zakamarkach mojej pamięci pojawiła się twarz ciotki, tego dnia, gdy żegnała mnie w drzwiach swojego mieszkania. Wróciło do mnie wspomnienie dziwnej przepowiedni, którą teraz zaczynałam rozumieć.

Ona wiedziała, że na prawdziwą miłość muszę kilka lat poczekać. Dlatego nie przyjechała na mój ślub z Grzegorzem, miała rację – to nie był ten właściwy.

– Jak masz na imię? – spytał wreszcie.

Opowiedział mi już o tym, jak nie mógł zapomnieć tamtej kobiety z dworca. Owszem, zapamiętał płaszcz, jego krój, lecz najbardziej spodobało mu się to, że taka młoda dziewczyna ubrała się tak niecodziennie, odważnie, nie jak wszystkie. Myślał więc, że warto ją poznać bliżej. No ale wtedy uciekł mu ten nieszczęsny pociąg.

– Alina – szepnęłam niepewnie.

– Alina, Ala… – powtórzył zapatrzony w moje oczy. – Porozmawiajmy. Chodźmy na górę, do domu – dłonią wskazał schody ukryte na zapleczu.
Spojrzałam jeszcze raz na wystawę, rozejrzałam się po sklepie, jakbym znała to wnętrze od zawsze, a potem poszłam za swoim przeznaczeniem.