Był późny wieczór, gdy usiadłam zmęczona na kanapie. Wykończyły mnie te ostatnie dni – uzgadnianie weselnego menu, potem wizyta u księdza i „co łaska” za ślub syna, później ostateczna weryfikacja listy gości i znowu wizyta w restauracji. I tak w koło Macieju. Ale w życiu tak już jest, że wszystko kiedyś się kończy – i dzięki ci za to, panie Boże, wielkie dzięki…

Wstałam ciężko, nogi bolały coraz bardziej, a gdy siedziałam długo w jednej pozycji, drętwiały. Usiadłam jak co wieczór przed telewizorem. Dłoń z pilotem jakoś mi ciążyła; może nie tyle brakowało mi sił, by włączyć program, co nie miałam chęci, by cokolwiek oglądać. Z biegiem lat gadanina tego pudła robiła się coraz bardziej miałka, nijaka, aż przyszedł moment, że ciekawiły mnie tylko wiadomości i serial „Na Wspólnej”. Zamknęłam oczy. Uśmiechniętego Piotrusia zobaczyłam zaraz potem w wyobraźni, jak mówił sakramentalne „tak” do stojącej obok Małgosi. Mój Piotruś, moje jedyne dziecko, mój synek, dla którego zaszyłam się dawno temu w tej podkrakowskiej wsi, a raczej – nazywając rzeczy po imieniu – uciekłam. Wspomnienia zaczęły napływać.

Czułam powołanie

Zawsze czułam, że jestem inna niż moje rówieśniczki; one umawiały się z kolegami, ja ślęczałam nad „Żywotami świętych”, one szły do modnego fryzjera, ja związywałam włosy w koński ogon i truchtałam w najlepszych butach i jedynej niecerowanej sukience na popołudniową mszę. Księża w naszej parafii dostrzegli moją duchową potrzebę łączności z Bogiem, który był dla mnie niczym ojciec i matka razem wzięci, był niby pasterz prowadzący swe owieczki na żyzne pastwiska. Oni i rodzina wspierali mnie w dążeniu do Pana. Rodzice byli pobożnymi prostymi ludźmi; nie bez znaczenia był też fakt, że mieli dwanaście gąb do wyżywienia, a jedna mniej to zawsze lżej.

W wieku piętnastu lat trafiłam do sióstr. Ktoś powie, że to nie czas na odpowiedzialne podejmowanie tak ważnej decyzji, ale ja byłam pewna słuszności obranej wówczas drogi. Służba Bogu w zamkniętym kontemplacyjnym klasztorze wydawała mi się spełnieniem marzeń. Z dala od trosk dnia codziennego mogłam każdym oddechem, uczynkiem, modlitwą zbliżać się do Pana. Moje wiano wniesione do zakonu było skromne. Wiedziałam, że skazuje mnie to na najniższą pozycję w zgromadzeniu, 
i godziłam się na to. Nauczona byłam ciężko pracować w gospodarstwie rodziców.

Klasztor był moim domem

Najpierw był postulat, jak mi objaśniła matka przełożona, okres przygotowania do nowicjatu, który jest czasem rozeznawania daru powołania zakonnego. Trwał dwa lata – dwa lata pogłębiania mojej wiedzy religijnej, usługiwania starszym siostrom i pracy w przyklasztornym obejściu. Nie było łatwo, nieraz kolana mi krwawiły poobcierane o kamienne posadzki, które musiałam szorować. Ramiona bolały od dźwigania, oczy piekły z braku snu, ale znalazłam się w tym miejscu, by służyć Panu! Co warte byłoby moje poświęcenie, gdyby bolące plecy odwiodły mnie od obranej drogi?

Przez te dwa lata z dziewczynki stałam się kobietą. Nie miałyśmy w celach luster, ale w odbiciach w szybach widziałam wysoką, szczupłą, wręcz chudą młodą osobę, lekko zgarbioną, by ukryć przed światem piersi. Wstydziłam się. Nic nie zachwiało moją wiarą i uzyskałam zgodę matki przełożonej na pozostanie w zgromadzeniu. Dobrze pamiętam dzień obłóczyn, gdy zamieniłam swój biały strój postulantki na habit, pasek, koronkę i biały welon zakonny. Nadano mi wtedy imię Teresa, co było zobowiązaniem do bezwzględnego posłuszeństwa, i stałam się siostrą.

Boże mój, nigdy dotąd nie czułam się tak szczęśliwa, to tak, jakbym będąc sama na świecie, odnalazła nagle kochającą rodzinę, ludzi gotowych się dla mnie poświęcić, tak jak ja byłam gotowa na poświęcenie dla nich. Płakałam i wtedy siostra przełożona po raz pierwszy wezwała mnie do swojej celi, gdzie spędziłyśmy na dyskusji i adorowaniu Boga całą noc. Z czasem nauczyłam się cenić te nasze wieczorne wspólne modlitwy, choć innym siostrom były one nie w smak.

Byłam oddaną zakonnicą

„Jestem w nowicjacie, jestem w nowicjacie” – ta myśl budziła mnie przez następne dni i dodawała sił do ciężkiej codziennej pracy. To był czas wzrastania w miłości do Chrystusa, a także w świadomości moich słabości i ograniczeń, przygotowania do podjęcia decyzji, czy na pewno jestem gotowa do złożenia ślubów zakonnych. Byłam. Poznałam życie konsekrowane, w duchu Ewangelii: w czystości, ubóstwie  i posłuszeństwie. Myślałam wtedy, że jestem tak blisko Boga, jak to tylko możliwe dla człowieka, ale myliłam się. Zbliżyłam się do Niego jeszcze bardziej, gdy urodził się Piotruś, ale to zdarzyło się dużo później.

Potem nadszedł czas „profesji zakonnej”, w ramach której umarłam dla grzechu i wyrzekłam się świata. Otrzymałam wtedy welon, wianek, brewiarz, krzyż i świecę jako znak Chrystusa Zmartwychwstałego. Wiele lat później złożyłam śluby wieczyste i otrzymałam od zgromadzenia obrączkę i koronę cierniową. Nasze życie było proste – miłość do Boga realizowałyśmy poprzez modlitwę, medytację, pracę i pokutę.

Poczułam pożądanie

To wszystko było przed poznaniem pewnego wolontariusza, który odwiedzał nas, niosąc mnie i siostrom pociechę oraz pomagając w różnych pracach na terenie zakonu. Bił od niego jakiś taki spokój, który udzielał się wszystkim, którzy z nim rozmawiali. Po każdym spotkaniu czułam się lepsza, bliższa Bogu. Łapałam się na myśli, że patrzę na niego jak na mężczyznę i czuję to, czego nie powinnam czuć. 

W dwudziestą czwartą rocznicę mojego wstąpienia, Paweł osobiście przyszedł do mojej celi. Wspólnie modliliśmy się, dziękując Panu. Czułam uniesienie, duch mój wzleciał wysoko i miłość moja rozlała się po pomieszczeniu niczym światło księżyca po korytarzu. Wtedy Paweł wziął mnie delikatnie za rękę i podprowadził, niczym idącego po omacku ślepca, w kierunku twardej zakonnej pryczy. Szeptał mi o oddaniu i posłuszeństwie, które odróżniają prawdziwe siostry od tych, którym się tylko wydaje, że służą Bogu. Rozebrał mnie, ale leżałam z zaciśniętymi powiekami, więc nie widziałam, jak sam zrzuca ubranie. Usłyszałam tylko szelest i poczułam na sobie jego ciężar.

„To próba, to sprawdzian siły mojej wiary” – mówiłam sobie w myślach, ale byłam przerażona, bo obiecałam Stwórcy zachowanie ciała w czystości. 

Zaszłam w ciążę

Przez kilka kolejnych dni byłam roztrzęsiona i nie mogłam skupić się nie tylko na pracy, ale i na modlitwie. Matka przełożona zorientowała się, że coś ze mną nie tak, i wezwała mnie do siebie. Wtedy opowiedziałam jej o wizycie wolontariusza, o bólu, jaki mi zadał, oraz obawach o czystość mojej nieśmiertelnej duszy, bo o ciało niezbyt się martwiłam. Siostra Bernardyna milczała, a potem odesłała mnie do celi na modły i nakazała milczenie. Na odchodnym dodała tylko:

– Nie naszą rolą jest oceniać poczynania Boga i jego sług, ślubowałyśmy bezwzględne posłuszeństwo i musimy wytrwać przy tych ślubach, choćby nie wiem, jak wielkie i ciężkie czekały nas próby.

Po kilku tygodniach stwierdziłam, że nie mam miesiączki. Zapłakana pobiegłam do Mateczki. Ta uspokoiła mnie, że zgromadzenie wszystkim się zajmie, a po porodzie dziecko trafi do jakiejś chrześcijańskiej rodziny, jako niemowlę znalezione w oknie życia. Nie kryła swojej niechęci do mnie i tego, co się stało. Mijały kolejne miesiące, a u mnie wraz z rosnącym brzuchem wzrastała miłość do dziecka, które nosiłam pod sercem. Myśl, że będę musiała rozstać się z nim na zawsze, napełniała mnie taką paniką, że wielokrotnie budziłam się w nocy z krzykiem i zlana potem. Nie mogłam na to pozwolić! Zaraz po porodzie zrzuciłam habit. 

Czy to grzech kochać swoje dziecko bardziej niż własne życie? Czy jest grzechem przedłożyć je nad własną duszę? Może. Wtedy jednak nie miałam wątpliwości i nie mam ich dziś, gdy patrzę na mojego dorosłego syna. Gdyby mnie ktoś zapytał, czy było warto, powiem, że niczego nie żałuję, niczego…