Wielkie miasto, kariera, szybkie życie i stale napędzająca nas adrenalina, pozwalająca sięgać wyżej, pobiec dalej, zgromadzić więcej. Po dziesięciu latach takiego wyścigu szczurów pewnego dnia poczułem zmęczenie. Jakby ktoś zwalił mi na pierś ciężki kamień, przez co nie mogłem już odetchnąć pełną piersią. Zacząłem mieć problemy ze zdrowiem. Kiedy po długiej serii badań, spytałem w końcu lekarza, co mi jest, w odpowiedzi usłyszałem: „Stres. Niektórzy nazywają to chorobą cywilizacyjną. Jeśli chodzi o lekarstwa, to choć medycyna potrafi stres zidentyfikować, to zlikwidować już niekoniecznie”.

Podobnie stało się tamtej nocy

Pochodzę z małego miasteczka, w którym, w przeciwieństwie do aglomeracji, życie toczy się własnym, powolnym rytmem, a ten ma za nic wszelki pośpiech. Mieszkającymi tam ludźmi rządzi swoista filozofia i są oni przekonani, że niekoniecznie trzeba wdrapać się na szczyt Mount Everestu, żeby poczuć się szczęśliwym.

Ale nie wszyscy tak myślą. Ja od małego słyszałem od ojca, że jestem młody, zdolny, rzutki i szkoda mnie dla miejsca, gdzie, jak mawiał „nawet czas zapomina powiedzieć nam dobranoc”. Tak więc za namową taty wyfrunąłem do miasta, skończyłem studia i zdobyłem lepiej niż dobrze płatną pracę. Na swoją późniejszą wysoką pozycję i sukces musiałem ciężko pracować.
 Aż pewnej nocy dopadł mnie lęk. Obudziłem się, gdy jeszcze wokół było ciemno. Otworzyłem oczy i zacząłem gapić się w wycinek sufitu słabo oświetlony światłem palącej się na ulicy lampy.

Co ja właściwie tu robię – zadałem sobie w duchu pytanie. Miałem ładny dom, do którego przychodziłem jedynie przenocować. Otaczało mnie kilku znajomych, których z pewnością nie mogłem nazwać przyjaciółmi. Nawet nie znaliśmy się dobrze. Po prostu połączyła nas praca, sympatia i nic więcej. Czy gdybym potrzebował pomocy – naszła mnie refleksja – którykolwiek z nich  pospieszyłby mi z pomocą? Ja zdecydowanie nie poczuwałbym się do obowiązku, by samemu któremuś pomóc.
I wtedy poczułem strach.

Już raz podobnego doświadczyłem, gdy byłem dzieckiem. Pojechałem wtedy z ojcem i mamą do Krakowa. Gdy wyszliśmy z restauracji po obiedzie, zagapiłem się na stado gołębi, którym starsza kobieta sypała okruszki. Stałem i patrzyłem, a rodzice, pewni, że za nimi idę, odeszli. Kiedy zorientowałem się, że zostałem sam, zawładnął mną zimny lęk. Nie płakałem i nie rozglądałem się wystraszony na boki. Tkwiłem w miejscu jak sparaliżowany. Ile to trwało? Dwadzieścia minut, pięć, pół godziny, nie wiem. Wreszcie nadbiegła mama i chwyciła mnie w ramiona. Jej miłość i radość, że mnie odnalazła, roztopiły lodowe pęta.

Podobnie stało się tamtej nocy. Byłem sam w pustym mieszkaniu i nie mogłem liczyć na to, że kochająca mnie osoba weźmie mnie w ramiona. Tkwiłem w takim stuporze do świtu, kiedy to wraz z brzaskiem dnia lęk zniknął w ciemnych zakamarkach sypialni.

Potem usłyszałem szarpnięcie wagonów

Potem zacząłem doświadczać go coraz częściej, aż w końcu postanowiłem coś z tym zrobić i poszedłem do lekarza. Ponieważ ten w ramach terapii polecił mi zafundowanie sobie chwili odpoczynku, znalazłem w internecie pensjonat na obrzeżach małego miasteczka. W pracy wziąłem wolny piątek i już rano wyjechałem z Krakowa. Po dwóch godzinach dotarłem do pensjonatu. Pogoda była brzydka, siąpił lodowaty deszcz i ostatnie kilometry jechałem już bardzo ostrożnie, gdyż jezdnia przede mną wyglądała jak wiejska ślizgawka.

Zobacz także:

Na miejscu dostałem ładny pokój z widokiem na pobliskie jezioro, którego brzeg oddalony był od domu o niecałe sto metrów. Po smacznej kolacji zasnąłem błogo, lecz w środku nocy nagle się przebudziłem. Wokół panowała ciemność gęsta jak woal wdowy, lecz ja nie czułem już strachu. Za to gdzieś z oddali doleciał do mnie gwizd lokomotywy. Potem usłyszałem szarpnięcie wagonów, ponowny gwizd i turkot kół, które zaczęły toczyć się po stalowych szynach. Pomyślałem, że w pobliżu musi być jakaś stacja kolejowa… Zasnąłem. Gdy rano jadłem śniadanie w jadalni, z kuchni doleciała mnie rozmowa gospodarzy. Usłyszałem, że w nocy zmarł ich sąsiad.

Wyszedłem na spacer. Znad jeziora ciągnęło wilgotnym chłodem, więc ruszyłem uliczką w stronę odległych zabudowań. Wkrótce dotarłem do małej stacyjki. Wokół było pusto. Opuszczony budynek z dwiema wieżyczkami zamknięty na głucho. Pośród czerwonych dachówek wyzierały czernią wielkie dziury. Stacja była nieczynna, ale pomyślałem, że przecież pociągi pewnie i tak tędy przejeżdżają…

Ledwie w mojej głowie pojawiła się ta myśl, usłyszałem za plecami gwizd i na stację wjechał skład, który ciągnęła stara lokomotywa parowa. Nie wiedziałem, że takie jeszcze nadal są używane. Pociąg zatrzymał się na stacyjce. Zaciekawiony podszedłem do jednego z wagonów i szarpnąłem za klamkę. Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem.

Proszę wsiadać, drzwi zamykać! – doleciało gdzieś z boku tubalne wołanie, pewnie kolejarza.

Wskoczyłem do środka. Bez sensu, przecież nie miałem zamiaru nigdzie jechać, a jednak. Pchnęła mnie do tego potrzeba przygody? Nie wiem. Tak czy siak, byłem w środku. Moment później wagonem szarpnęło i drzwi zamknęły się za mną z metalicznym trzaskiem. Spojrzałem przez szybkę w drzwiach, ale wokół kłębiła się szarobiała para z lokomotywy.

Ruszyłem korytarzem, zaglądając do przedziałów. Musiały pochodzić jeszcze z poprzedniej epoki, gdyż zobaczyłem drewniane ławki. Choć wyglądały na nowe. W przedziałach siedzieli podróżni, młodzi i starzy, grubi i chudzi. Nigdzie nie było wolnego miejsca. Dopiero w drugim wagonie znalazłem niemal pusty przedział. Siedział w nim tylko starszy mężczyzna. Wszedłem, przywitałem się i usiadłem przy oknie na wprost nieznajomego. Chyba już go gdzieś widziałem, ale nie mogłem sobie przypomnieć, w jakim miejscu lub okolicznościach się spotkaliśmy.

Zerknąłem w okno. Jednak nadal nic nie mogłem zobaczyć przez parę, która buchała z lokomotywy.

– Wie pan co… – nieznajomy nieoczekiwanie zaczął mówić cichym i zrezygnowanym głosem – całe życie wierzyłem, że chcę tego samego co mój ojciec. Stale tylko słyszałem, że w dużym mieście żyje się lepiej, wygodniej, ciekawiej, łatwiej i atrakcyjniej. Mój ojciec przez całe życie był nieszczęśliwy, bo los zmusił go do mieszkania w małej mieścinie. Więc postanowiłem, że ja się wyrwę i polecę w wielki świat. Ale okazało się, że on nie był dla mnie. Ojciec wmówił mi swoje marzenia i pragnienia. Dziś wiem, że nigdzie nie chciałem gonić, niczego sobie ani też innym udowadniać. Im więcej zdobywałem rzeczy, tym mocniej czułem, że mnie samego jest jakby coraz mniej. Im wyżej się wdrapywałem, tym bardziej bałem się wysokości i upadku. Nocami dręczył mnie coraz większy strach.

Nieznajomy mówił, a do mnie dotarło, że nie tylko ja przeżywam stres, dręczącą samotność i wyobcowanie. Byłem singlem wśród dziesiątek, setek otaczających mnie ludzi. Dzięki obcemu mężczyźnie pojąłem, że właśnie to przeraża mnie najbardziej – samotność w otaczającym mnie tłumie.

– Zacząłem łykać proszki – ciągnął podróżny – na pogłębiający się stres i nerwicę. Ale im więcej ich brałem, tym mój lęk był większy. No i pewnej nocy nie wytrzymałem. Postanowiłem ze wszystkim skończyć. Wyciągnąłem z kuchennej szuflady nylonowy sznur i…

Do przedziału wszedł konduktor. Poprosił o bilety. Starszy pan pokazał swój. Ja nie miałem. Wtedy kolejarz pociągnął za hamulec i nakazał, żebym wysiadł z pociągu. Kiedy skład się zatrzymał, grzecznie zszedłem po metalowych
stopniach. Znów zagwizdało, szarpnęło wagonami i pociąg odjechał, zniknął w gęstej jak mleko parze.

To nie były moje marzenia

Był wieczór. Dopiero po chwili zorientowałem się, że stoję na znajomej stacyjce, przed budynkiem z dwiema wieżyczkami i dziurawym dachem. Jakim cudem tu byłem, skoro jechałem dobre pół godziny?

Kiedy przechodziłem obok opuszczonego budynku, w zabrudzonej i porysowanej szybie okna zobaczyłem odbicie własnej twarzy. Przez rysy i pęknięcia wyglądałem co najmniej trzydzieści lat starzej. I dziwnie podobnie do starca w pociągu… Poczułem zimny dreszcz na plecach. A w głowie pojawiła się głupia myśl… Nie, to niemożliwe, żebym w pociągu spotkał samego siebie. Bo jak? Odsunąłem tę zagadkę na bok. Uznałem, że wszystko mi się przyśniło, przywidziało, a moja umęczona podświadomość przekazała mi we śnie wiadomość: dosyć!

Wróciłem do pensjonatu i od razu zapytałem o starą stacyjkę na obrzeżach miasteczka. Gospodyni odpowiedziała wzruszeniem ramion, gospodarz  zaś stwierdził, że kolej przestała do nich dojeżdżać jeszcze w latach osiemdziesiątych.

– A nie macie może jakichś legend lub ciekawych opowieści związanych z tym miejscem? – zapytałem.

– Jakie o tym mogą być opowieści! – skrzywiła się gospodyni. – Stara stacja, walące się budynki, w których nie ma już nic wartościowego, to już co najwyżej schronienie dla pijaczków. Kto by sobie głowę zawracał legendami.

Swoje piękne mieszkanie sprzedałem za bezcen w ciągu dwóch tygodni. Wróciłem do miasteczka, w którym się urodziłem. Zrezygnowałem z wyścigu szczurów, wycofałem się z szybkiego, dostatniego i wygodnego życia. To nie były moje marzenia.

Odbudowałem dom rodziców, po jakimś czasie ożeniłem się z miejscową dziewczyną. Ala jest nauczycielką, niedawno urodził nam się syn. Kiedy Olaf przyszedł na świat, obiecałem sobie, że będę utwierdzał go w przekonaniu, że każdy z nas sam powinien szukać swojego miejsca na ziemi i swojego szczęścia. Inaczej będzie gonił i ścigał się z cieniami cudzych mrzonek, wyobrażeń i niespełnionych ambicji kogoś innego. A to może  zaprowadzić go tylko w mrok.