Stuknęło mi już czterdzieści sześć lat. Mieszkam na wsi; tam się urodziłem i po śmierci rodziców przejąłem ich gospodarstwo. Nie mam dzieci. Byłem żonaty, ale krótko po ślubie moja ukochana żona wyjechała turystycznie do Hiszpanii i tam już została. To były lata osiemdziesiąte, krótko przed transformacją. U nas bieda, tam inny świat. Zaszumiało jej w głowie, poznała kogoś lepszego ode mnie. Nie ma co wspominać, jednak muszę przyznać, że mnie trachnęło w samo serce…

Długo nie mogłem odzyskać równowagi. Bardzo długo wierzyłem, że ona wróci; dlatego nigdy się nie starałem o rozwód. Zresztą żona też o to nie zabiegała – jej partner był żonaty, miał trzech synów, spory majątek, i alimenty by go zrujnowały. Cwaniak wolał trzymać dwa wróble w garści.

Przez ten cały czas, czyli przez dwadzieścia osiem lat, nigdy się nie spotkaliśmy. Marlena nie przyjechała nawet na pogrzeb swojej matki. Powoli zapominałem o żonie, aż jakiś czas temu poczułem wreszcie, że jestem naprawdę wolny! Ale to było tylko złudzenie… Kobietami właściwie się nie interesowałem – to znaczy miałem dwie krótkie przygody. Niestety, obie babki były pazerne na kasę. Ja przez te wszystkie lata bardzo rozwinąłem gospodarstwo, specjalizując się w uprawie ziemniaków i cebuli, więc bardziej im zależało na tym, co posiadam, niż na mnie. 

Przebudowałem dom, unowocześniłem budynki gospodarcze, kupiłem samochody – dwa dostawcze i osobówkę. Zaczęli o mnie w okolicy mówić, że bogacz, dziedzic, kartoflany król. Stać mnie było na egzotyczny urlop. Na przykład w… Hiszpanii.

Nie wiem, czemu mi to przyszło do głowy. Ale odkąd ta myśl we mnie zaświtała, już nie miałem spokoju. Nie od razu przyznałem się sam przed sobą, że chciałbym zobaczyć żonę. Kiedy jednak się do tego przyznałem, zrobiłem wszystko, żeby ją odnaleźć. Wiedziałem, że Marlena ma kontakt ze swoją kuzynką. Postanowiłem tam pojechać i dowiedzieć się, gdzie żona obecnie mieszka, i czy spotkanie byłoby w ogóle możliwe.

Wyglądała tak, jakby się spodziewała mojej wizyty

To mi zajęło sporo czasu, bo ta kuzynka się wyprowadziła w Lubelskie, i odszukanie jej nie było proste, ale w końcu się udało. Pewnej soboty zapukałem więc do jej drzwi.

Wcale się nie zdziwiła. Wyglądała tak, jakby się spodziewała mojej wizyty. Nawet zapytała, czemu się zjawiam dopiero teraz, tak późno. 

Zobacz także:

– Jak to, późno? Co ty opowiadasz? Niby po co miałbym przyjeżdżać wcześniej? – zdębiałem.

– Z tego samego powodu, dla którego jesteś teraz – odpowiedziała z krzywym uśmiechem. – Przypiliło cię?

– Można i tak powiedzieć. Chcę wreszcie uporządkować swoje życie. Dziwisz mi się, co? – odparłem zaczepnie.

– Wcale się nie dziwię. Masz do tego prawo, dlatego dam ci adres Marleny… No bo pewnie o to ci chodzi, nie?

O nic więcej nie pytałem, kuzynka też nie była zbyt skora do rozmowy, więc wypiłem herbatę i się pożegnałem. Byłem pewien, że Marlena nadal jest z tym swoim Hiszpanem; gdyby było inaczej, jej kuzynka by przecież o tym wspomniała. Chyba… Od tamtego dnia nieustannie myślałem o Marlenie.

Przecież to nie tatuś będzie z nią żył, tylko ja 

Wspominałem, jak się poznaliśmy, jaka była młoda i śliczna, jaki miała nieustępliwy i gwałtowny charakter i ile chciała od życia! Z niczego nie była zadowolona. Żebym się nie wiem jak starał, stawał na rzęsach i wachlował uszami, ona mówiła: mało, daj mi więcej. Byłem gotów na wszystko, żeby się tylko uśmiechnęła… Mimo to w naszym domu się nie przelewało – to były ciężkie czasy dla wsi, wszystko się kupowało po znajomości, za łapówki, a materiały budowlane to już był naprawdę rarytas.

Mój tata załatwił cegłę i pustaki na nową oborę. Dał mi pieniądze i powiedział: „Ten a ten będzie na ciebie czekał. Załadujesz materiały i do domu. Nikomu ani słowa, zapłacisz i zapomnisz o sprawie, jasne?”. Tata był surowy. Na nieszczęście wtedy zaostrzyła mu się astma, więc to mnie powierzył wykonanie zadania. Oczywiście natychmiast o wszystkim opowiedziałem Marlenie…

– Jedziemy na sylwestra do miasta! – zdecydowała natychmiast. – Kupię sobie sukienkę i buty, nareszcie się wybawię za wszystkie czasy. Akurat wystarczy!

– Oszalałaś?! A co z cegłą? Ojciec mnie zabije, czekał na to ponad rok! – zdenerwowałem się.

– Więc jeszcze sobie poczeka, nic mu się nie stanie! – roześmiała się beztrosko. – Człowieku, co tam jakieś cegły, kiedy mamy taką okazję! Druga się nie wydarzy… Tyle kasy, Jurek, nie bądź głupi.

Oczy się jej świeciły jak dwie gwiazdy. Całowała mnie, przytulała się, pozwalała na wszystko… Jak mogłem odmówić? To był trzydziesty grudnia. Wsiedliśmy do autobusu i nic nikomu nie mówiąc, pojechaliśmy tam, gdzie były kina, sklepy, kawiarnie, oświetlone ulice i hotele.

Daliśmy w łapę szatniarzowi z eleganckiej knajpy, żeby nam załatwił zaproszenia na bal. Reszta poszła na kieckę, buty, bieliznę, garnitur i koszulę dla mnie. Buty pożyczyłem od kelnera z naszego hotelu; opłaciło mu się to. Mnie nie bardzo, bo już po dwóch godzinach miałem stopy pościerane do żywego mięsa. Mogłem tylko patrzeć, jak moja dziewczyna fruwa po parkiecie z innymi. Była podobna do kolorowego motyla. Wyglądała przepięknie, a kiedy na chwilę przybiegała do naszego stolika, tak mi dziękowała, że gotów byłbym dla niej na jeszcze większe szaleństwo. Byłem gotów na wszystko!

Za to ojciec mi nigdy nie wybaczył. Rozmawialiśmy potem, niby życie wróciło do normy, moja mama jakoś zaklajstrowała to pęknięcie między nami, ale kiedy powiedziałem, że chcę się żenić z Marleną, tata gwałtownie zaprotestował.

– Puknij się w głowę – powiedział. – To nie jest materiał na żonę! Poza tym, po co ci ten ślub? Jesteś smarkacz, ledwo ci dali dowód…Czy ona jest w ciąży?

– Nie jest. Kochamy się. 

– Ty się po prostu boisz, że ci ją ktoś sprzątnie sprzed nosa! Myślisz, że obrączka cię zabezpieczy? To nie kajdany ani łańcuch! Jak będzie chciała, to się i tak zerwie.

– Tatuś jej nie lubi… Może i słusznie, ale ja wiem, co robię – uparłem się. – To nie tatuś będzie z nią żył, tylko ja! 

– Ty, synu, to przede wszystkim szybko pożałujesz, że mnie nie słuchałeś. Ale masz rację, nie ja będę z nią żył. Rób, co chcesz.

Moi rodzice jakby ją w trumnie pogrzebali

Kiedy Marlena uciekła, moi rodzice nie powiedzieli mi złego słowa. Ani razu nie usłyszałem: „A nie mówiliśmy?”. Byłem im za to niezmiernie wdzięczny. Wspierali mnie, nie krytykowali. Dopóki żyli, miałem w nich pomoc i wsparcie. Na Marlenę też nie wyrzekali, chociaż robiła to jej własna mama. Po prostu w naszym domu to był temat tabu… Cóż, może gdyby tak jej od razu nie przekreślili, pojechałbym do tej Hiszpanii i zabrałbym ją siłą do domu. Jednak moi rodzice jakby zatrzasnęli Marlenę w jakiejś trumnie, jakby umarła… No to i ja milczałem, wstydząc się przyznać, jak bardzo za nią tęsknię i rozpaczam.

Teraz było inaczej. Pomyślałem, że jeśli nie spróbuję, będę żałował do końca życia. Okazało się, że Marlena mieszka niecałą godzinę drogi od Madrytu, w uroczym, średniowiecznym miasteczku Segowia. Powłóczyłem się krętymi uliczkami, zwiedziłem postawiony na skalnym urwisku zamek Alcázar, obejrzałem witraże w katedrze i tak mi minął pierwszy dzień w Hiszpanii.

Podświadomie liczyłem na to, że spotkam Marlenę przypadkiem – może na ulicy, może w małej kafejce, których tam było pełno, jednak nic z tego. Wróciłem do hotelu, wziąłem prysznic, ale zasnąłem dopiero nad ranem. Koło południa następnego dnia znalazłem się przed domem, w którym mieszkała Marlena: małym, kamiennym, z zielonymi okiennicami. Zastukałem żeliwną kołatką w drzwi i po chwili usłyszałem lekkie kroki…

To nie była Marlena. W otwartych drzwiach stała kilkunastoletnia czarnula, z kędzierzawą czupryną i pełnymi, wydatnymi ustami. Patrzyła na mnie oczami mojej żony. Nie mogłem mieć żadnych wątpliwości. To musiała być jej córka! Zacząłem się plątać po angielsku i po polsku, pytając o Marlenę. Dziewczyna cały czas patrzyła na mnie z uśmiechem, a po chwili mi przerwała, mówiąc:

– Wiem, kim pan jest. Mama ma zdjęcia, więc od razu poznałam… Możemy rozmawiać po polsku. Ja kaleczę trochę język, ale wszystko rozumiem. 

Musiałem wyglądać nieszczególnie, bo w pewnej chwili zapytała:

– Pan się źle czuje? Proszę wejść, zapraszam… Może wody?

Muszę przyznać, że czas Marleny nie oszczędzał

Wszedłem do malutkiej sionki, a stamtąd do kuchni, też małej, niebiesko-białej, czyściutkiej, z kamienną posadzką. Napiłem się, odpocząłem. Wytłumaczyłem dziewczynie, że nie jestem chory, tylko zmęczony podróżą, zmianą klimatu, nowymi wrażeniami, więc nie dzieje się nic złego… Nawet nie musi o tym wspominać mamie, bo w sumie po co ją niepokoić. Powiedziała, że mama i tak z niej wszystko wyciągnie. Nie mają przed sobą tajemnic, zwłaszcza odkąd są same.

– Mój tata zmarł nagle rok temu – wyjaśniła ze smutkiem. – Musiałyśmy się wyprowadzić z naszego domu i mama poszła do pracy. Łatwo nie jest, ale mama jest bardzo dzielna. Nie chce, żebym przerwała naukę.

Szumiało mi w głowie. Poprosiłem o następną szklankę wody i wziąłem dodatkowy lek na nadciśnienie. Potem się pożegnałem z dziewczyną i zostawiłem jej swój numer telefonu. Szczerze powiedziawszy, wcale nie byłem pewien, czy Marlena zadzwoni.

Odezwała się dopiero po trzech dniach, kiedy już prawie straciłem nadzieję.

– Czego chcesz? – zapytała. – Przywiozłeś papiery rozwodowe?

– A gdyby tak było, to podpiszesz?

Pomilczała chwilę, zanim odpowiedziała:

– Jeśli ci zależy, to tak.

– Zależy mi, żebyśmy się spotkali – przyznałem bez wahania. – Zgodzisz się? 

– Owszem. Skoro mnie odnalazłeś, widocznie ci to jest do czegoś potrzebne. Tylko się nie zdziw, bo ja się bardzo zmieniłam… Możesz mnie nie poznać! – zastrzegła.

Umówiliśmy się w restauracji obok mojego hoteliku. Wybrałem taki stolik, żebym mógł widzieć, kto wchodzi, i przyszedłem pół godziny wcześniej.  Kiedy się pojawiła, faktycznie z trudem się zorientowałem, że ta siwiutka, bardzo szczupła kobieta to moja Marlena. Miała na sobie niebieską sukienkę i płócienne espadryle. Żadnej biżuterii, tylko w uszach malutkie, świecące kolczyki. Ona, która dawniej obwieszała się jak choinka, teraz wyglądała bardzo skromnie, zwyczajnie, nawet ubogo…

Zauważyła od razu, że jestem w lekkim szoku, nie zdążyłem zmienić wyrazu twarzy. Prawie wcale wówczas nie rozmawialiśmy. Siedzieliśmy w milczeniu, popatrując na siebie ukradkiem. Mijały minuty. Wreszcie Marlena się podniosła i zaczęła żegnać.

– Słuchaj… Spotkajmy się jeszcze raz – poprosiłem. 

– Ale po co?

– Po nic. Bez konkretnego powodu – odparłem szczerze.

– Będziemy znowu milczeć?

– Może. Uważasz, że szkoda na to czasu?

– Nie. Tylko może wolałbyś pozwiedzać? Tu jest naprawdę pięknie.

– Mogę zwiedzać, pod warunkiem, że zostaniesz moją przewodniczką.

Popatrzyła na mnie uważnie, lekko mrużąc oczy. Wciąż była bardzo ładna.

– Zgoda. Zadzwonię – powiedziała.

Tym razem telefon zadzwonił nazajutrz i tak oto zaczął się najdziwniejszy czas w moim życiu. Długie godziny spędzaliśmy razem, wędrując wzdłuż rzymskiego akweduktu z początków nasze ery, zwiedzając kościoły, klasztory i pałace. Nie zadawaliśmy sobie żadnych pytań, nie gadaliśmy o niczym osobistym – po prostu byliśmy blisko i dochodziliśmy do wniosku, że to jest całkiem przyjemne. Myślę, że Marlena też tak sądziła, bo inaczej nie zgodziłaby się ze mną spotykać. 

Niestety, nieubłaganie zbliżał się termin mojego powrotu do Polski. Powiedziałem Marlenie, że będę w Segowii jeszcze tylko dwa dni. Wydało mi się, że posmutniała.

Zadzwoniła wieczorem:

– Słuchaj, skoro wyjeżdżasz, powinnam cię zaprosić na kolację do siebie. Przyjdziesz?

– Pewnie! – ucieszyłem się. – Szczerze mówiąc, na to właśnie liczyłem!

– Moja córka chce cię znowu zobaczyć. Mówi, że jesteś miły.

– Zawsze robisz to, czego chce córka? 

– Prawie zawsze. Kocham ją nad życie.

To było piękne spotkanie…

Trochę wspominaliśmy naszą młodość, ale głównie opowiadaliśmy sobie, co się działo po naszym rozstaniu. Dowiedziałem się, że ojciec Catheriny mieszkał z nimi do samego końca. Mieli duży, wygodny dom, przetwórnię, sklepy i sady oliwne. Żona i synowie partnera Marleny zostali w ich rodzinnym majątku i często widywali się z tym całym Albertem. Po pogrzebie dali im tydzień na opuszczenie domu. Wciąż ich ktoś pilnował, żeby za dużo nie wzięły, nawet rzeczy osobistych. Z dnia na dzień zostały na lodzie. Nic nie miały oprócz niedużych pieniędzy na osobistym koncie Marleny. Akurat starczyło na wynajęcie tego domku.

– Nie dążyłam do rozwodu z tobą – mówi Marlena – bo wystarczało mi to, co mam. Niestety, tak naprawdę miałam tylko córkę, i po śmierci Alberto jedynie ona mi została.

– Nie zabezpieczył was? – pytam.

– W żaden sposób. Catherina nawet nazwisko ma moje… – Marlena przerywa gwałtownie i dodaje: – To znaczy twoje, ale nie bój się, niczego od ciebie nigdy nie będziemy chciały. Możesz być spokojny! Pracuję, zarabiam niedużo, ale dla nas starcza.

Znowu zapada cisza. 

Mijają kolejne minuty, widzę, że Marlena przymyka oczy; jest wyraźnie zmęczona. Trzeba się żegnać…

– Odprowadzisz mnie kawałek? – pytam.

– Oczywiście. Ale niedaleko. Jutro wcześnie wstaję do pracy.

Po przejściu paru metrów zatrzymuję się, biorę Marlenę delikatnie za ramiona, odwracam do siebie i patrząc jej w oczy, mówię:

– Wiesz doskonale, po co tu przyjechałem. Znasz mnie, nie będę niczego udawał. Skoro jest, jak jest, chcę, żebyś do mnie wróciła. Jesteś nadal moją żoną. A teraz się okazało, że nawet mamy córkę! 

– Kpisz sobie? – pyta.

– Mówię poważnie. Jestem zamożnym człowiekiem. Zapewnię Catherinie wszystko, czego potrzebuje. Będę ją traktował jak własne dziecko. Nie jest moja, ale ma twoje oczy, to mi w zupełności wystarczy. 

– Ale… 

Czuję, że Marlena drży na całym ciele. 

– Ale po mnie czego się spodziewasz?

– Niczego. Możesz mieć własną sypialnię, możesz robić, co będziesz chciała. Nie stawiam żadnych warunków.

– Zwariowałeś? – pyta łamiącym się głosem. – Czemu jesteś taki cholernie dobry? Za to wszystko, co ci zrobiłam, powinieneś…

– Ciiiicho – przerywam jej. – To przeszłość. Byliśmy dziećmi, nie chcę do tego wracać. Powiedz tylko, że przemyślisz moją propozycję. Daj słowo, że się nad tym zastanowisz.

Następnego ranka wstaję bardzo wcześnie, żeby dojechać do Madrytu, skąd mam samolot bezpośrednio do Polski. Kiedy wsiadam do taksówki, wydaje mi się, że w przeciwległej kafejce widzę Marlenę; stoi przy oknie i – kiedy taksówka rusza, podnosi rękę, macha lekko, jakby mówiła: „Cześć, do zobaczenia”.

Chce mi się płakać, ale zachowuję spokój

Zaczyna się czekanie. Najpierw tydzień, potem miesiąc, dwa, trzy… Wreszcie nie wytrzymuję. Dzwonię.

– Marlena, wiem, że nie powinienem naciskać, ale powiedz – zdecydowałaś coś?

– Ja nie. Jeszcze nie zdecydowałam, ale…Catherina naciska, żeby cię odwiedzić. Bardzo tego chce. Mówi, że cię polubiła.

– I co zrobisz?

– Pamiętasz, jak ci powiedziałam, że prawie zawsze robię wszystko, czego ona chce?

– Pamiętam – uśmiecham się pod nosem.

– Więc chyba przyjedziemy – słyszę. – Na razie z wizytą. Zobaczymy, czy damy radę zasypać te wszystkie lata, pobędziemy razem jakiś czas. Co ty na to?

Chce mi się płakać, krzyczeć, śpiewać z radości, ale zachowuję spokój i mówię:

– Cieszę się. Kiedy będziecie? Wszystko jest gotowe na wasz przyjazd.

– Za dziesięć dni – słyszę. – Może być?

– Trochę długo, ale wytrzymam. Czekam, pamiętaj o tym. Cały czas na was czekam. I… Marlenka, jak dobrze, że wracasz!