Urodziłam i wychowałam córkę oraz syna. Mój mąż odszedł po długiej walce z chorobą, kiedy nasze dzieci były jeszcze malutkie. Przypominam sobie te dni i zastanawiam się, jak radziłam sobie z tym wszystkim. Wstawałam przed piątą rano. Najpierw przygotowywałam śniadanie dla Kasi i Marka, odprowadzałam ich do szkoły. Później śpieszyłam się do pracy.

Po południu biegałam od sklepu do sklepu. Wtedy były naprawdę trudne czasy. Sklepowe półki świeciły pustkami i często oprócz octu i puszek z konserwowanym groszkiem nie było nic innego. Żeby wykarmić rodzinę, trzeba było być naprawdę zapobiegliwym.

Byłam zadowolona, gdy udawało mi się upolować kawałeczek szynki czy kilka kości na zupę. Z takim łupem biegłam do domu, gotowałam posiłki, zmywałam. Później pomagałam dzieciom odrobić zadania domowe. Starałam się także z nimi rozmawiać. Chciałam, żeby czuły się bezpieczne i wiedziały, że mogą zwrócić się do mnie z każdym problemem.

Kiedy moje pociechy kładły się do łóżek, musiałam kończyć domowe obowiązki, w których nie miał kto mnie wyręczyć. Pranie we Frani, prasowanie, sprzątanie mieszkania. Niekiedy z wyczerpania nie mogłam zasnąć. Tak wyglądało moje życie przez długie lata. Wszystko robiłam za syna i córkę. Chciałam jedynie, aby skupili się na nauce i osiągnęli coś w swoim życiu. Zależało mi, żeby mieli lżej niż ja. Nie zastanawiałam się nad tym, jak taki styl życia może wpłynąć na mój stan zdrowia.

Nigdy tak naprawdę nie miałam czasu tylko dla siebie. Po kilku latach od odejścia męża, moje przyjaciółki próbowały znaleźć mi nowego partnera. Twierdziły, że "życie z mężczyzną jest łatwiejsze". Wciąż byłam młodą kobietą, całkiem atrakcyjną i inteligentną, dlatego teraz myślę, że bez problemu mogłam jeszcze kogoś poznać.

Nawet w miejscu pracy nie brakowało mi adoratorów. Tak, zdarzało mi się czasami wyjść na kawę z jednym czy drugim. Ale to wszystko. Najważniejsze były dla mnie dzieci, które nie były gotowe na nowego ojca. Nie chciałam, żeby poczuły się odrzucone.

Całe moje życie toczyło się wokół dzieci

Gdy Kasia i Marek stworzyli swoje własne rodziny, nie przestałam im pomagać. Całym sercem pokochałam wnuki i starałam się poświęcać im każdą wolną chwilę. Odciążałam również syna i córkę w obowiązkach domowych. Gotowałam, robiłam zakupy, sprzątałam ich mieszkania. Często wciskałam również dzieciom i wnukom zwitek pieniędzy.

Wszyscy traktowali to jako coś oczywistego. Tak jakby moja pomoc była czymś, co zwyczajnie im się należy. Nie widziałam żadnej wdzięczności. W końcu byłam emerytką, dlatego, z ich punktu widzenia, miałam mnóstwo wolnego czasu. A co niby miałam z nim robić?

Ciągle słyszałam tylko: "Mamo, zrób to. Mamo, zrób tamto...". Nikt mi za nic nie dziękował. Ale wcale nie miałam im tego za złe. Było mi miło, że jestem komuś potrzebna. Po prostu cieszyłam się, że dzięki mojej pomocy mają nieco lżej.

Wszystko zmieniło się 5 lat temu. To wtedy doznałam udaru mimo, że wcześniej wcale się nie leczyłam i nie narzekałam na zdrowie. Często żartowałam, że Bóg zna mój brak czasu na chorowanie, dlatego obdarzył mnie zdrowiem żelaznym. A tu nagle taki cios.

Pewnego wieczoru wracałam od mojego syna. Spędziłam całe popołudnie z wnuczętami, bo Marek i jego żona wybrali się do przyjaciół na huczne imieniny. Tego dnia pogoda nikogo nie rozpieszczała, a moje ciśnienie niemiłosiernie skakało. Ból głowy zaczął stawać się nie do zniesienia. Byłam już prawie w domu, kiedy poczułam, że tracę równowagę. Wszystko zaczęło się kręcić, przed oczami pojawiły mi się mroczki. Nagle zapadła ciemność.

Po przebudzeniu najpierw zobaczyłam biel. Przez chwilę myślałam, że umarłam i jestem w niebie. W moje myśli zaczął sączyć się jednak miarowy dźwięk: bip, bip, bip. Próbowałam rozciągnąć ścierpniętą rękę i nagle poczułam ogromny ból. To kroplówka, której omal nie wyrwałam.

– Jest pani w szpitalu. Proszę leżeć spokojnie, zaraz zawołam lekarza – usłyszałam miły kobiecy głos i zobaczyłam uśmiech młodej pielęgniarki.

To cud, że jeszcze żyję

To wielkie szczęście, że sąsiadka akurat przechodziła obok miejsca, gdzie upadłam. Natychmiast wezwała karetkę. Bez jej reakcji, najpewniej, nie byłoby mnie już wśród żywych. Na szczęście, wylew nie był zbyt rozległy. Nie sparaliżował mnie do końca.

Po długiej rekonwalescencji wyszłam ze szpitala ze słabym czuciem w lewej stronie ciała. Tak, mogłam się samodzielnie poruszać, ale było to bardzo trudne. Nagle wszystko uległo zmianie. Z aktywnej, pełnej energii i wciąż zapracowanej kobiety w sile wieku stałam się niepełnosprawną staruszką.

To jednak wcale nie to było najgorsze. Brak samodzielności szybko odbił się na mojej psychice. Nie mogłam znieść samotnego siedzenia w domu. Bo jak to tak? Ja mam wciąż leżeć, oglądać seriale i kuśtykać z trudem do kuchni, żeby zaparzyć sobie kubek herbaty? Ta niezależna kobieta, która wcześniej wciąż była w biegu i ogarniała niemal 3 domy?

Teraz nie miałam siły, żeby przejść dalej niż do sklepu po drugiej stronie ulicy, gdzie robiłam niewielkie zakupy i z trudem ciągnęłam torbę na kółkach. Po drodze robiłam sobie kilka przystanków, bo nie byłam w stanie za jednym zamachem pokonać nawet tej trasy.

Moje życie całkowicie skoncentrowało się wokół wizyt dzieci. Z utęsknieniem czekałam na każdy dzwonek do drzwi. Chciałam usłyszeć głos córki lub syna i radosne śmiechy wnuków przekraczających próg. Jednak ich odwiedziny stawały się coraz rzadsze.

– Mamo, wiesz jak to jest. Praca, gotowanie, sprzątanie, zakupy, dzieci. Kiedy ja mam znaleźć czas na te ciągłe odwiedziny u ciebie? Przecież lekarz powiedział, że dajesz radę chodzić. Sklep masz na dole. Niczego ci nie brakuje – córka była ze mną szczera, a ja nie chciałam dostarczać jej dodatkowych problemów. W końcu teraz młodzi też mają niełatwe życie. Kredyty, brak stabilności, rosnące koszty życia.

– Rozumiem dziecko, rozumiem. Zajmij się swoją rodziną – kiwałam głową, ale moje serce wprost krzyczało z bólu.

Miałam nadzieję, że Kasia jednak znajdzie wolną chwilę, żeby mnie odwiedzić. Przecież teraz pracowała na pół etatu, nie była aż tak zajęta, aby nie poświęcić godziny dziennie schorowanej matce.

Dzieci były zajęte, a ja straciłam sens życia

Moje dzieci nie kwapiły się jednak do pomocy. Przypadkiem usłyszałam kiedyś, jak spierają się o to, kto ma mnie odwiedzić w nadchodzącym tygodniu. Traktowały to jak przykrą powinność. Do oczu nabiegły mi łzy. Przecież tak się dla nich starałam. Niemal wypruwałam sobie żyły, żeby niczego im nie brakowało. Starałam się zastąpić im i matkę, i ojca.

Samotność i poczucie opuszczenia są straszne. Zaczęłam czuć się bezwartościowa i nikomu niepotrzebna. Nawet na moje ulubione miejsce – ławeczkę pod blokiem – przestałam wychodzić. Sąsiadki chełpiły się wizytami swoich dzieci i wnucząt, pokazywały fotografie z rodzinnych podróży.

– Moja Kamilka obiecała, że zabierze mnie nad morze jesienią w podziękowaniu za pomoc przy opiece nad wnukami. Już nie mogę doczekać się tych spacerów po plaży jak za dawnych dobrych lat – mówiła Krysia i podsuwała mi telefon ze zdjęciem uśmiechniętej wnuczki recytującej wiersz na Dzień Babci organizowany w przedszkolu.

– Ja zaraz muszę lecieć do sklepu, bo dzieci obiecały, że spotykamy się na niedzielnym obiedzie. Ugotuję ich ulubiony bigos, bo one nie mają czasu na takie dania, a moja kuchnia w rodzinie stała się już legendą – dodawała Zosia, a mnie niemal napływały łzy do oczu.

O czym niby miałam z nimi rozmawiać? Powiedzieć im, że moje dzieci nie znajdują dla mnie czasu? Nie byłam w stanie tego zrobić. Bałam się ich spojrzeń, obgadywania, podśmiewania się, że źle wychowałam córkę i syna.

W końcu nie czułam się osamotniona

Całą noc przepłakałam, że nie mogę już na nikogo liczyć. Bardzo źle się czułam, byłam słaba i całkowicie bezradna. To wtedy uświadomiłam sobie, że muszę poszukać wsparcia, bo bliscy na pewno mi nie pomogą. Byłam schorowana, miałam gorączkę, bolało mnie gardło i od kilku dni nie opuszczałam mieszkania.
Do tego moja lodówka świeciła pustkami, a wiedziałam, że muszę zjeść coś pożywnego. Najlepszy byłby domowy rosół. Nie byłam jednak w stanie zejść na dół do sklepu i kupić potrzebnych składników.

Próbowałam skontaktować się z Kasią i Markiem. Prosiłam, żeby przynieśli mi coś do jedzenia.

– Mamo, dasz sobie jakoś radę. Ugotuj zupę. Przecież na pewno masz coś w kuchennych szafkach. Nie wierzę, że zostałaś bez żadnych zapasów – powiedziała Kasia.

– Może jutro mi się uda – jej brat był równie zajęty. – Dzisiaj poproś jakąś sąsiadkę. Albo zamów sobie pizzę. Wysłać ci numer telefonu do tej nowej pizzerii za rogiem? My często zamawiamy stamtąd jedzenie.

Wtedy uświadomiłam sobie tragizm mojej sytuacji. Byłam chora, słaba, strasznie bolała mnie głowa, a z gorączki niemal trzęsłam się pod kołdrą. Potrzebowałam pożywnego rosołu, herbaty z cytryną i wykupienia lekarstw, a nie dobrych rad mówiących, żeby zamówić pizzę. Po pierwsze – nie lubię takiego jedzenia. Po drugie – teraz przecież nawet nie przełknęłabym kęsa.

Nie wytrzymałam obojętności ze strony swoich dzieci. Sięgnęłam po telefon i wybrałam numer Polskiego Czerwonego Krzyża. To było jedyne, co przyszło mi wtedy do głowy.

Młodziutka dziewczyna z jasnymi włosami spiętymi w kucyk i szczerym uśmiechem na twarzy, pojawiła się po niecałej godzinie. Byłam naprawdę zaskoczona tak szybką reakcją. Powiedziała, że kiedy dzwoniłam, mój głos brzmiał tak przygnębiająco, że przełożona nakazała jej natychmiast przerwać wszystko i jechać.

– Formalności dopełnimy później. Teraz najważniejsze jest, żeby pani pomóc – uśmiechnęła się do mnie, a ja poczułam, że powoli znów odzyskuję wiarę w ludzi.

Gdy tylko rozejrzała się po moim mieszkaniu, natychmiast złapała się za głowę. Cały zlew brudnych naczyń, ogromny bałagan, niewyniesione śmieci wysypujące się z kosza, duszne powietrze. A pośród tego wszystkiego ja – zaniedbana, chora i głodna. Natychmiast wezwała pogotowie, które zabrało mnie do szpitala.

Dla wielu osób mogłoby to być traumatycznym doświadczeniem, ale ja poczułam się zadowolona. Pomyślałam, że w moim stanie szpital jest prawdziwym darem. Opieka przez całą dobę, leki, posiłki, pomoc w toalecie –  czego mogłabym chcieć więcej?

Tydzień spędziłam w szpitalu, gdzie pomogli mi stanąć na nogi. To ta miła Ania przyszła po mnie, ponieważ moje dzieci, jak zawsze, były zbyt zajęte. Marek wyjechał delegację, a córka miała bardzo pilne spotkanie w biurze, którego nie mogła odwołać.

Ania wzięła na siebie opiekę nade mną. Co kilka dni odwiedzała mnie, pomagała sprzątać mieszkanie, robiła zakupy i spędzała ze mną czas. Opowiadała o swoich studiach zaocznych, egzaminach, chłopaku, który się jej podoba, mamie, wystrzałowej sukience widzianej na wystawie.

Bywało, że snułam jej opowieści o moich dzieciach. Nic nie mówiła, jednak dostrzegałam, że nie pojmowała, dlaczego zapomniały o matce. Obserwowałam tą młodą, cały czas uśmiechniętą dziewczynę i zastanawiałam się, skąd ma takie pokłady radości i empatii.

Ania, dwa miesiące temu, przyszła do mnie zaniepokojona. Dopiero po usilnych pytaniach, wyjaśniła, o co chodzi. Okazało się, że niedługo ma zamiar wyjechać, ponieważ otrzymała atrakcyjną ofertę pracy w domu opieki. To prywatny ośrodek na Pomorzu, który zaproponował jej bardzo dobrą pensję i zakwaterowanie na miejscu.

–  Zawsze marzyłam o tym, aby opuścić Warszawę. Uciec od tego smogu, zgiełku, hałasu i ciągłego pośpiechu. Tam życie toczy się inaczej. Dookoła są lasy, jeziora, cisza i spokój. To jest prawdziwy raj na ziemi. Tylko będę tęsknić za panią – przytuliła mnie.

Poczułam ogromny smutek

W moich oczach znowu pojawiły się łzy. Koniec sielanki. Wspólnych chwil spędzanych na rozmowie, kojącego głosu, śmiechu i radości. Gdy tylko Ania odjedzie, wszystko powróci na swoje dawne tory. Znowu czeka mnie ból, samotność i zapomnienie.

– Ja też będę za tobą tęsknić, kochanie. Gdybym tylko mogła, towarzyszyłabym ci w tej podróży – wymamrotałam.

Moja opiekunka zamyśliła się nad czymś przez moment.

– Ale przecież to jest genialny pomysł! – rzuciła energicznie. – Jak mogłam na to wcześniej nie wpaść! Pani pojedzie ze mną! Tam będzie pani pod najlepszą opieką. Zadbam o to – z radości aż podskoczyła niczym beztroska sześciolatka, która otrzymała właśnie ulubione cukierki.

Zatkało mnie. Czy ja miałabym trafić prywatnego domu opieki? To przecież kosztuje fortunę. A moja emerytura to niewiele ponad 1600 zł. Do tego praktycznie nie mam żadnych oszczędności.

– To miłe z twojej strony, ale przecież mnie zupełnie na to nie stać – odpowiedziałam.

– Dzieci mogą zapłacić za pobyt! Skoro nie chcą o panią zadbać, powinny chociaż w ten sposób pokazać wdzięczność za to, co pani dla nich przez lata zrobiła. Prawo mówi, że… – zaczęła.

– Nie zrobię tego moim dzieciom! One też mają swoje zmartwienia. Muszą spłacać kredyty, mają swoje wydatki. Daj spokój Markowi i Kasi! – przerwałam jej zdecydowanie. Aż zamilkła przerażona.

– Ale ja nie miałam zamiaru pani obrazić… Chciałam tylko, żeby miała pani dobrą opiekę. To może zdecyduje się pani na sprzedaż mieszkania? To naprawdę doskonała lokalizacja! Samo serce miasta, urokliwa, zabytkowa kamienica. Z pewnością jest warte fortunę. Te pieniądze zapewnią komfortowe życie przez wiele lat w domu opieki – zaproponowała.

– Nie, to jest kompletnie nie do pomyślenia. Mieszkanie jest przeznaczone dla moich dzieci... Mocno liczą na to, że otrzymają je po mojej śmierci – odpowiedziałam.

Ania patrzyła na mnie z żalem.

– Niech pani, nie bierze tego do siebie, ale... Przez całe życie skupiała się pani jedynie na dzieciach. Tylko one miały znaczenie. Czy czasami teraz nie nadszedł moment, aby zadbać o siebie? W końcu pani nie jest w stanie sama sobie poradzić!  – wykrzyknęła. – Tam, w tym domu dla seniorów, ma pani szansę cieszyć się spokojem i komfortem przez wiele nadchodzących lat. A tu...

Znużyła mnie ta rozmowa.

– W porządku, rozważę to. Później. Ale teraz już skończmy tę rozmowę – odpowiedziałam z irytacją.

Bardzo mnie zdenerwowała. Jednak w głębi duszy wiedziałam, że to co mówi jest prawdą. Bolesną, ale prawdą... Po wyjściu Ani nie mogłam zasnąć. W nocy przewracałam się z boku na bok i myślałam nad jej słowami. Miała rację. Nie mogłam być sama. Stawałam się coraz słabsza. Mogłam w każdej chwili upaść, złamać coś. Co by się wtedy stało?

Wspomnienia z ostatnich lat powróciły. Niepewność, samotność, strach. Kasia i Marek, którzy kłócili się o to, kto ma mnie odwiedzić. Uświadomiłam sobie, że nie chcę dłużej tak żyć. Bać się o to, co przyniesie kolejny dzień.

Oboje się na mnie się obrazili

Nazajutrz skontaktowałam się z agencją nieruchomości. W tym momencie jeszcze nie podjęłam definitywnej decyzji, chciałam jedynie uzyskać informację, ile mogę dostać za mieszkanie. Zaskoczyło mnie to, że jest warte dobrze ponad pół miliona! Ta suma przyprawiła mnie o zawrót głowy. Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z taką ilością pieniędzy.

Agent nieruchomości zapewnił mnie, że jest w stanie błyskawicznie znaleźć dobrego kupca, bo naprawdę mnóstwo osób jest zainteresowanych zakupem mieszkań w tej lokalizacji. Przyrzekłam, że się z nim skontaktuję. Nie zamierzałam jednak podejmować żadnych działań bez wiedzy Kasi i Marka. Postanowiłam, że powinnam z nimi porozmawiać, wyjaśnić swoje zamiary.

W moim sercu tliła się iskra nadziei, że spróbują odwieść mnie od podjęcia tej decyzji, obiecując, że zadbają o chorą matkę. Chciałam, żeby zrozumieli, jak ogromną krzywdę mi wyrządzili. Wtedy natychmiast bym się wycofała. W końcu nawet najdoskonalszy zakład opiekuńczy nie zastąpi mieszkania w otoczeniu najbliższych.

Przez telefon zasugerowałam, aby mnie odwiedzili. Na wstępie, jak zawsze, próbowali uniknąć spotkania. Ale kiedy dowiedzieli się, że sprawa jest bardzo pilna i dotyczy również ich, postanowili przyjechać. Niemal natychmiast jednak zaczęli jęczeć, że brakuje im czasu.

– Dobrze, mówię to wprost. Planuję sprzedać mieszkanie i przenieść się do prywatnej placówki opiekuńczej – oznajmiłam.

Zastygli. Przez jedną, a może dwie minuty, nie wypowiedzieli ani słowa. Spoglądali ze zdziwieniem raz na mnie, raz na siebie.

– Masz zamiar sprzedać nasze mieszkanie? – spytał w końcu Marek.

– Dokładnie, planuję sprzedaż. Moje zdrowie cały czas się pogarsza, potrzebuję opieki. A wy nie macie czasu, żeby się mną zająć. Muszę zatem pomyśleć o swojej przyszłości – odpowiedziałam.

– Ale to również nasz dom! – zaprotestowała córka.

– Nie wasz, a mój. Wasz ojciec przekazał mi go w spadku – przypomniałam.

– Ale myśleliśmy, że po twojej śmierci przejdzie na nas. W końcu nam też coś się należy! – rzucił z ze złością syn.

– Dokładnie tak! Mama nie może nam tego zrobić! – dołączyła do niego Kasia.

Wreszcie zrozumiałam, że popełniłam błąd

Wszystko we mnie zaczęło wrzeć. Moje ukochane i wychuchane dzieci, syn i córka, nie poświęcili mi ani sekundy. Widzieli jedynie pieniądze. Dobre pieniądze, które mogły im umknąć.

– Oczywiście, że mogę. I zrobię to! Bez względu na to, czy się wam to podoba, czy nie. Sprzedam to mieszkanie i wyjadę na Pomorze – zawołałam.

Już dwa miesiące upłynęły od tamtego czasu. Nieruchomość sprzedałam bez problemu. Kupiec pojawił się niemal od razu. To był bogaty prawnik, który nie próbował nawet negocjować ceny. Twierdził, że to doskonała lokalizacja na biuro. Okazało się, że jest bardzo sympatyczną osobą. Doradził mi, jak bezpiecznie zainwestować pieniądze. Dokładnie przeanalizował nawet umowę z domem opieki, żeby nikt mnie nie oszukał.

Dokładnie za tydzień wyruszam w drogę. Walizki już stoją w równym rządku w salonie i czekają na wyjazd. Jadę z Anią. Moje dzieci w ogóle się do mnie nie odzywają.

Zanim jeszcze złożyłam podpis na umowie sprzedaży nieruchomości u notariusza, Kasia i Marek byli u mnie każdego dnia. Starali się nakłonić mnie do odstąpienia od podjętej decyzji, ale nie obiecywali nic w zamian. Nie dałam się przekonać, więc teraz są na mnie obrażeni. Nie potrafią pogodzić się z faktem, że taka suma  zwyczajnie przeszła im koło nosa. Cóż, jakoś to wytrzymam.

Jak to mówiła Ania? Nadszedł czas, aby pomyśleć o sobie!