Szykowałam właśnie torcik urodzinowy dla Jędrusia. Jego pierwsze urodzinki. Pierwsza rocznica mojego ponownego narodzenia. Pełnego bólu, cierpienia i niepewności. I wielokrotne ocieranie się o śmierć… Wzdrygnęłam się na samo wspomnienie, ale moje myśli już pobiegły do czasu przed dwunastoma miesiącami.

Jędruś przyszedł na świat chwilę później

Wkrótce miało przyjść na świat nasze pierwsze dziecko, więc cieszyliśmy się jak opętani. Pracowałam prawie do końca, zwalniając dopiero w ósmym miesiącu. Wyprawkę skompletowałam na początku dziewiątego. Podczas jednej z wizyt u ginekologa usłyszałam, że czeka mnie cesarskie cięcie. Synek nie obrócił się prawidłowo do porodu główkowego.  Termin operacji wyznaczono mi bardzo starannie. Torba z rzeczami do szpitala była od dawna spakowana, ja z lękiem i radością odliczałam dni dzielące mnie od Wielkiej Chwili, kiedy to zobaczę swoje maleństwo. 

Trzy dni przed zabiegiem spojrzałam na siebie w lustrze. Cała twarz żółta! Ręce też! Podejrzewałam jakieś zatrucie ciążowe, więc od razu pojechałam do ginekologa. Natychmiast skierował mnie do szpitala. Zostałam przyjęta. Zdążyłam położyć się na łóżku, gdy zaczęły się pierwsze bóle porodowe. Przewieziono mnie na oddział, dostałam znieczulenie i… Całą resztę znam już tylko z opowiadań.

Podczas cesarskiego cięcia pojawiły się problemy z krzepliwością krwi. Jej duży upływ sprawił, że straciłam przytomność. Synek przyszedł na świat kilka minut później, krwotok cudem zatamowano, ale okazało się, że moja wątroba po prostu przestała pracować. Podobno była chora już wcześniej, ale nie dawała żadnych objawów.

– Pana żonie zostały najwyżej 72 godziny życia – usłyszał mój mąż, gdy wręczano mu dopiero co narodzonego syna.

Gdyby nie noworodek na rękach, zacząłby wrzeszczeć. Nawet nie mógł cieszyć się synkiem. Życie i śmierć splotły się w jednym momencie… Marek zostawił Jędrusia na oddziale neonatologicznym, a sam pomknął za karetką, która przewoziła mnie do innego szpitala. Jednego z trzech w Polsce, w których są wykonywane przeszczepy wątroby.

Leżałam na intensywnej terapii, podłączona do respiratora. Pielęgniarka czuwała przy mnie cały czas. Mąż spał na korytarzu, co chwila wybudzając się na odgłos kroków przechodzących lekarzy. Wielokrotnie usłyszał, że musi liczyć się ze śmiercią żony.

Czas gonił. Zostałam wpisana na pierwsze miejsce na liście oczekujących na przeszczep. Rozpoczęło się czekanie. I modlitwy całej rodziny o cud. Marek nieustannie kursował między dwoma szpitalami. Przeszedł błyskawiczny kurs opieki nad noworodkiem… Moi rodzice zamówili wieczorną mszę w mojej intencji. Rano urodziłam syna, wieczorem byłam w agonii.

Na szczęście operacja przebiegła pomyślnie

Po ponad dobie oczekiwania szpital dostał upragniony telefon. Znalazł się dawca. Był nim właśnie zmarły mężczyzna. Pochodził z południa Polski, jednak transport organu odbył się błyskawicznie. Gdy tylko wątroba dotarła do szpitala, przewieziono mnie na blok operacyjny. Przeszczep przebiegł pomyślnie. Potem pojawiły się powikłania, więc konieczne były kolejne operacje. I znowu obawy o moje życie.

Jędrusia mogłam zobaczyć dopiero po trzech tygodniach. A przytulić do siebie – po miesiącu. Przylgnęłam do małego ciałka całą sobą, łkając. Chciałam, żeby czuł mój zapach, bicie mojego serca – rytm znany mu przez dziewięć miesięcy, a potem raptownie odebrany. Dziękowałam Bogu, że nie na zawsze.

Dochodzenie do zdrowia zajęło mi kilka miesięcy. Podobno trwa dłużej, ale moją siłą był synek. Robiłam to wszystko dla niego. Gdy wreszcie stanęłam na progu niewidzianego od dawna mieszkania, zwyczajnie się rozpłakałam. A ze mną mój mąż…Każdego wieczoru modlę się za mężczyznę z południa Polski, którego wątroba pracuje w moim ciele. Ja wydałam na świat nowe życie, on swoje stracił i podarował je mnie.

Tydzień przed pierwszymi urodzinkami synka byłam na badaniach kontrolnych. Wszystko jest w porządku. Wychodząc z kliniki, wzięłam specjalny druczek do wypełnienia. Dla siebie i męża. Nosimy teraz wraz z dokumentami deklarację, że po naszej śmierci lekarze mają prawo pobrać z naszych ciał organy. Nigdy nie wiadomo, czy ktoś dzięki nam nie urodzi się na nowo.