Urlop zapowiadał się naprawdę ekscytująco, choć mój syn miał wątpliwości.

– Mamuś, jesteś pewna, że tego chcesz? Sama wiesz, jak trudno cię wyciągnąć z domu, a to jednak kawał drogi, w dodatku do obcych jedziesz. Przemyśl to jeszcze – naciskał mój dwudziestoletni realista. – Żebyś nie płakała po dwóch dniach, że chcesz wracać. Ba, sama się tego bałam. Jak na czterdziestopięciolatkę faktycznie miałam żałośnie mało doświadczeń wyjazdowych. Kilka wycieczek w czasach szkolnych, jakieś wypady nad jeziora przed małżeństwem, a później… Wszystkie wakacje spędzałam w domu albo na działce rodziców. A to prawie dwa miesiące, bo urlop nauczycielski. No ale nie ciągnęło mnie nigdzie dalej, toteż mój wyjazd – i to zagraniczny! – mógł wywołać szok.

– Synek, nie wyjeżdżałam, bo niespecjalnie było nas na to stać. Teraz się zdecydowałam, bo to może jedyna okazja, by zobaczyć inny kraj, no i jadę tam do pracy, więc to niejako wyzwanie zawodowe.

– Zrobisz, jak zechcesz, mamuś, ale… – kręcił głową sceptycznie.

To było coś cudownego

Ja też miałam wątpliwości, tylko że klamka już zapadła. Byłam po rozmowie z przyszłymi pracodawcami, bilet został kupiony, walizka też. Został mi tydzień na spakowanie, a później… witaj, Londynie!
Moja przyjaciółka Agnieszka od lat jeździła jako opiekunka do dzieci do Anglii, do zaprzyjaźnionej polskiej rodziny z dwójką dzieci. Pracowała i zwiedzała w wolnym czasie, dzięki temu poznała Wielką Brytanię, a szczególnie Londyn, co jako anglistka wykorzystywała potem szkole. W tym roku nie mogła jechać, bo jej mama zachorowała.

Żeby jednak nie robić kłopotu znajomym, zaproponowała mnie na zastępstwo. Przedstawiła mnie w jak najlepszym świetle, kusiła, że jako polonistka podszkolę pociechy pracodawców w mowie ojczystej, i umówiła nas na Skypie, żebyśmy dogadali szczegóły. Rozmowa była rzeczowa i konkretna, ale w sympatycznej atmosferze. Miałabym mieszkać u nich, w tym samym pokoju, który zawsze zajmowała Agnieszka, wieczorami dostawałabym wychodne, w weekendy też – no, chyba że chciałabym powłóczyć się z nimi, bo oni soboty i niedziele spędzali wspólnie i aktywnie. Czemu nie, chętnie skorzystam, jeśli nie będę miała innych planów. Tak więc wszystko było już ustalone, pozostało mi czekać na wakacje i na pierwszy w moim życiu lot samolotem…

To było coś cudownego! Sądziłam, że jako istotę lądową dopadnie mnie lęk przed lataniem, ale gdy samolot zaczął kołować na start, poczułam radość zamiast strachu, a kiedy oderwał się od ziemi – popłakałam się. Dosłownie. I nie obchodziło mnie, co sobie pomyślą ludzie siedzący obok. Czułam wdzięczność do losu za tę szansę i niemal cały lot siedziałam z twarzą przyklejoną do okienka, obserwując widoki.

Zobacz także:

Moja ekstaza trwała długo, bo dopiero po dwóch godzinach spędzonych na lotnisku dotarło do mnie, że coś tu nie gra. Moi pracodawcy nie pojawili się, nie dali też żadnego znaku życia. Miałam internet w telefonie, więc spróbowałam połączyć się z nimi przez Skype’a, ale bez skutku. No to zadzwoniłam do Agnieszki, ale ona też była poza zasięgiem. Tak więc moja ekstaza przerodziła się w przerażenie. Obce miasto w obcym kraju! Mój podstawowy angielski nie stanowił przeszkody, skoro jechałam do Polaków, ale sytuacja się zmieniła. Wystawili mnie! Niby miałam przy sobie pięćdziesiąt funtów, mogłabym wziąć taksówkę, tylko czy pięćdziesiątka na pewno wystarczy? No i dokąd jechać tą taksówką? Znałam adres swoich pracodawców, ale jeśli nie pokazali się na lotnisku, to jaki jest sens do nich jechać?

Pół nocy przepłakałam nad podłością ludzką

Usiadłam na walizce pod ścianą, bliska łez, tym razem z bezradności, i wtedy piknął mój telefon. Spojrzałam – a tam Facebook i mieszkający w Londynie przyjaciele. Wiedzieli, że mam być mniej więcej o tej porze na miejscu, i zadzwonili przez fejsa. Zbawcy!

– Cześć, Ewka! – rozdarł się Wojtek.

– Fajnie cię widzieć w Londynie. Słuchaj, na sobotę już mamy plan, gdzie…

– Czekaj, czekaj – przerwała mu Kasia. – Coś mi tu nie pasuje. Dlaczego ty jeszcze jesteś na lotnisku, co? – spytała mnie podejrzliwie.

– A skąd wiesz? – spytałam zdziwiona.

– Znam Luton. I nie mów mi, że samolot spóźnił się trzy godziny.

Powstrzymywane siłą łzy zapiekły mnie w gardle.

– Samolot przy… przyleciał na czas – wyjąkałam – tylko… tylko moich pracodawców jeszcze nie ma.

– Dzwoniłaś?

– Nie mam ich numeru telefonu – wyznałam ze wstydem. – Dzwoniłam tylko na Skype’a, ale nie odbierają. Nie wiem, co robić

– Siedź i nie ruszaj się stamtąd! – zawołał Wojtek. – Za pół godziny będę!

Przyjaciele przyjęli mnie serdecznie, nakarmili, przytulili, napoili drinkami, po czym położyli do łóżka, ale mimo ich gościnności i tak pół nocy przepłakałam nad podłością ludzką i własnym pechem.

Następnego dnia pojechaliśmy do moich niedoszłych pracodawców. Musieliśmy się udać na południe Londynu, a moi przyjaciele mieszkali na północy, więc wybraliśmy się metrem. Wow… Czułam się oszołomiona wielością i różnorodnością ludzi spotkanych w metrze. W moim małym polskim miasteczku przez całe życie nie spotkałam chyba tylu osób, ile zobaczyłam w trakcie tej pełnej wrażeń podróży.

Niestety, pod wskazanym adresem zamiast rodziny z dziećmi zastaliśmy pana, który przekazał mi od nich kopertę. List był krótki.

„Pani Ewo, zmieniliśmy plany. Wyjeżdżamy dziś całą rodziną do Francji, więc pani pomoc jest zbędna. Za bilet oczywiście nie oczekujemy zwrotu. Dodatkowo żeby nie czuła się pani pokrzywdzona, zostawiamy pewną sumkę oraz adres agencji pracy. Na pewno coś pani znajdzie. Życzymy miłych wakacji w Londynie”.

Chciałabym zostać, skoro już tu jestem

W kopercie było pięćdziesiąt funtów plus wizytówka. Rozpłakałam się po raz kolejny. Kasia i Wojtek milczeli; chyba nie chcieli dolewać oliwy do ognia. A ja czułam się strasznie. I nawet pyszna kawa mnie nie pocieszyła. Rany, co ja mam teraz zrobić?

– Chcesz wracać czy zostać? – spytała Kasia podczas narady, gdy już wróciliśmy do domu.

– Nie wiem – wzruszyłam ramionami. – Chciałabym zostać, skoro już tu jestem, ale nie stać mnie na to. Z drugiej strony wracać, nie zobaczywszy Londynu… porażka! – jęknęłam.

– Słusznie – zgodziła się Kasia. – Dlatego bez paniki. Masz jeszcze sześć tygodni wakacji. Mieszkać możesz u nas, nie widzę problemu. Hania jest u dziadków w Polsce, więc możesz zająć jej pokój. Wiktem też się nie przejmuj, bo tam, gdzie naje się dwoje, trzeci też skorzysta. I może faktycznie znajdziesz jakąś pracę w tej agencji? Tylko trzeba sprawdzić, czy bez NIN-u przyjmują, bo nie zdążysz sobie wyrobić numeru pracowniczego…

– Ale nie zaszkodzi, jeśli złoży wniosek – wtrącił Wojtek. – A nuż jej się spodoba i za rok też będzie chciała przyjechać?

– Dobra, to od jutra działamy – podsumowała Kasia.

Działania były owocne, więc dwa dni później, zaopatrzona w kartę przejazdową i plan podróży, wyruszyłam do agencji, by starać się o moją pierwszą angielską pracę. Droga nie była skomplikowana, więc trafiłam od razu. W agencji zastałam mnóstwo ludzi; chyba akurat robili nowy nabór. Rozlokowali nas w dwóch dużych salach, rozdali długopisy i płachty papieru. Wzięłam się do roboty, choć z moim angielskim więcej się domyślałam, niż rozumiałam. Na szczęście zadania były dziecinnie proste, na przykład należało zapisać podane wyrazy w kolejności alfabetycznej. Więcej problemu przysporzyło mi wpisanie danych osobowych do odpowiednich rubryk. Wspierałam się translatorem w telefonie i po półgodzinie oddałam zestaw dokumentów, a potem wróciłam do domu. Dwa dni później telefon wezwał mnie do pracy.

Dostałam swój stosik zamówień i… zaczął się horror

Trafiłam do firmy wysyłkowej, która specjalizowała się w prezentach na różne okazje. Dostawaliśmy stos kartek z zamówieniami, potem trzeba było przynieść z magazynu właściwe produkty, zapakować, nakleić kartkę z adresem i odłożyć w odpowiednie miejsce. Niby proste jak drut, ale był mały haczyk. Należało znać produkty, a tych było sporo. Kilkadziesiąt rodzajów słodyczy, wszelakie maskotki, kubki, kosmetyki i zestawy prezentowe, do których jednak nie zostałam dopuszczona, bo to ponoć wyższa szkoła jazdy.

Po krótkim przeszkoleniu dostałam swój stosik zamówień i… zaczął się horror. Pudełko złożyć nie problem, ale jak znaleźć w magazynie stosowne produkty? Wzięłam moje listy i zaczęłam szukać. Miałam zamówienia tylko na czekoladki, więc szybko złapałam dwadzieścia pudełek, bo tyle potrzebowałam. Wróciłam na stanowisko i już brałam się do pakowania, gdy nagle wyrosła koło mnie szefowa i zaczęła coś nawijać po angielsku, ale tak szybko, że nie byłam w stanie jej zrozumieć.

– Nie wiem, o co ci chodzi… – bąknęłam po polsku.

Zamilkła i gdzieś poszła, a ja zostałam, nie wiedząc, co dalej robić. Nagle z tyłu dobiegł mnie śmiech. Odwróciłam się, a tam dwie babki rechotały w najlepsze.

– Zamiast głupio się śmiać, lepiej pomogłybyście koleżance – usłyszałam z boku męski głos.

Spojrzałam i bezwiednie rozdziawiłam usta. Zobaczyłam mężczyznę dokładnie w moim typie. Gapiłam się na niego jak sroka w gnat.

– Jak ci na imię? – spytał z uśmiechem.

– Ewa – odpowiedziałam.

– Ładnie – kiwnął głową jakby dla potwierdzenia. – No dobrze, weź swoje zamówienia i chodź za mną.

W razie jakichś problemów jestem na górze

Poszliśmy do magazynu i dopiero wtedy dowiedziałam się, że mam zwracać uwagę nie tylko na nazwę produktu, ale też na gramaturę.

– Zobacz – zbliżył się do mnie. – Masz na każdym zamówieniu tę samą nazwę, zgadza się?

Potaknęłam.

– Ale tu jest dwieście gramów, a tu sto, widzisz? Tych po dwieście gramów masz pięć, a tych po sto…

– Piętnaście – uzupełniłam, żeby nie wyjść na kompletnego gamonia. – Czekaj, czekaj – zaczęłam się rozglądać. – Tu są większe – podeszłam do regału. – O, a tu te stugramowe! – wykrzyknęłam z radością i spojrzałam na niego z dumą. Oraz z wdzięcznością. – To chyba muszę wziąć też inne pudełka do pakowania, tak?

– Zgadza się – uśmiechnął się. – Widzę, że dasz sobie radę.

Opuściliśmy magazyn.

– Dziękuję za pomoc – powiedziałam. – Z moim angielskim nie jest za dobrze.

– Domyśliłem się, gdy Jenny poprosiła mnie o pomoc – puścił do mnie oko. – Aha, jeszcze jedno, za tobą pracują Polki, te złośliwe śmieszki. Nie przejmuj się nimi zbytnio. Są wredne, ale jak nie będziesz reagowała, to dadzą ci spokój. W razie jakichś problemów jestem na górze – wskazał głową. – Pytaj o Pawła.

– Bardzo ci dziękuję, naprawdę. Jesteś moim zbawcą – pierwsze napięcie mnie opuściło, więc pozwoliłam sobie na żart i mały flirt.

Zaśmiał się.

– Nooo… żadna kobieta mnie tak jeszcze nie nazwała. Dzięki – skłonił się niczym dworzanin przed królową, jeszcze raz puścił do mnie oko i poszedł.

A ja wzięłam moje pudełeczka, tym razem zgodne z zamówieniami, i wróciłam do stołu. Zabrałam się do pracy, ignorując rodaczki, szmery rozmów oraz chichoty. Skupiłam się na pracy. Potem dostałam następny stosik, ale już wiedziałam, czego szukać, więc poradziłam sobie sama. Trochę to trwało, bo magazyn był spory, ale gdy położyłam wszystko na stole, szefowa Jenny uśmiechnęła się z aprobatą i uniosła kciuk.

Czasem można trafić na fajnych ludzi, a czasem na prosiaki

Na przerwie zeszłam do kantyny. Wzięłam kanapki i wodę. Usiadłam z boku i konsumowałam, przeglądając telefon.

– Masz fejsa, więc istniejesz – usłyszałam znajomy głos. – Mogę się dosiąść czy przeszkadzam?

– Oczywiście, że nie przeszkadzasz – przesunęłam swoje rzeczy.

– Skąd jesteś? – spytał Paweł.

– Prawie z Trójmiasta – odpowiedziałam. – A ty?

– Słupsk.

– Krajan! – ucieszyłam się. – Długo tu jesteś? – spytałam.

– Pięć lat.

– O, to wcale nie jakoś długo. Mówisz tak dobrze po angielsku, że sądziłam, że mieszkasz tu od dziecka.

– Przedtem byłem kilkanaście lat w Stanach, ale za daleko od Europy, dlatego przyjechałem tutaj.

– No proszę, jaki globtroter.

– Jak jest okazja, to się korzysta – wzruszył ramionami. – A ty? Długo tutaj?

– Kilka dni – odparłam smętnie. – I wcale nie na tej hali miałam wylądować.

– A gdzie? – spojrzał na mnie z zainteresowaniem.

Opowiedziałam mu historię mojej kariery jako opiekunka do dzieci. Pośmiał się, pożałował mnie.

– Niestety, z rodakami na emigracji bywa różnie – stwierdził. – Czasem można trafić na fajnych ludzi, a czasem na prosiaki.

– No to ja trafiłam na chlew – podsumowałam. – Mam nadzieję, że teraz będzie coraz lepiej.

– Oj, żebyś się nie zdziwiła – ostrzegł.

– I uważaj na Hankę z Gośką. Potrafią robić głupie numery nowym.

– Będę czujna – obiecałam i zerknęłam na zegarek. – Przepraszam cię, ale jeszcze muszę zapalić, a moja przerwa dobiega końca.

Podniosłam się z miejsca, Paweł też.

– Nie ma sprawy, pójdę z tobą.

Naprawdę ideał, nie facet! Nawet jeśli chodzi o wady. Nie dość, że kawał przystojniaka, to jeszcze palący jak ja. I znowu skorzystałam z jego pomocy, bo nie znałam kodu przy drzwiach wejściowych. Później się pożegnaliśmy i do końca dnia już go nie widziałam. Gdy wróciłam do domu, w głowie mi szumiało. Widziałam na zmianę pudełka, czekoladki i Pawła.

Jak ktoś cię spyta w Polsce, co widziałaś, to co powiesz?

Minęło kilka dni. Nabrałam doświadczenia, poznałam produkty, nawet do pakowania zestawów zaczęli mnie dopuszczać, gdy się okazało, że daję radę. Hanka i Gośka nie były z tego powodu zadowolone, ale Paweł, który schodził na halę kilka razy dziennie (jakby mnie pilnował), kiwał głową z aprobatą.

– Wiedziałem, że szybko załapiesz – pochwalił mnie. – Kumata babka z ciebie.

Puścił oko i poszedł, ale gdy skończyłam zmianę, czekał na mnie przy wyjściu.

– Spieszysz się gdzieś? – spytał.

– Nie – pokręciłam głową.

To zabieram cię na wycieczkę.

– Ale… – zawahałam się.

– Boisz się ze mną jechać? – uśmiechnął się prowokująco.

– No nie, ale…

– Nie ma żadnego „ale”. Przyjechałaś do Londynu latem i spędzasz niemal cały dzień w robocie, zamiast zwiedzać największą stolicę świata. Jak ktoś cię spyta w Polsce, co widziałaś, to co powiesz?

– Widziałam Big Bena, opactwo Westminster – wymieniałam to, co zapamiętałam z weekendowego wypadu z Kasią i Wojtkiem. – I jeszcze London Eye…

– Czyli jedno wielkie nic – skwitował Paweł. – Zabieram cię do Camden Town, to miejsce musisz zobaczyć.

No i pojechaliśmy. Byłam zachwycona. Klimat niesamowity, różnorodność ludzi z wielu subkultur. Coś fantastycznego! Łaziliśmy po targowisku, jedliśmy potrawy ze wszystkich zakątków świata, piliśmy wodę prosto z kokosa. Czułam się jak w bajce, tym bardziej że Paweł okazał się wspaniałym przewodnikiem i kompanem. Cały czas gadaliśmy, na poważnie i na wesoło. Miałam wrażenie, że znamy się od lat. Przy okazji dowiedziałam się, że skończył już czterdziestkę, choć nie wyglądał (co mnie trochę martwiło – znaczy, że jest o wiele młodszy ode mnie), i że jest rozwiedziony (co przyjęłam z zadowoleniem). Wróciłam do domu pełna wrażeń, nie tylko związanych z Londynem.

Zamiast na wycieczkę zaprosił mnie do siebie na kolację

Takie wyprawy robiliśmy z Pawłem odtąd regularnie. Częściej niż z Kasią i Wojtkiem, którzy chyba byli trochę zazdrośni. Ale im po pracy nie chciało się już wychodzić z domu, a Paweł bardzo chętnie pokazywał mi Londyn. Z kolei ja ochoczo chłonęłam widoki oraz jego towarzystwo, choć zdawałam sobie sprawę, że to nie ma przyszłości, bo zaraz wracam do kraju. On chyba też zaczął o tym myśleć i któregoś dnia zamiast na wycieczkę zaprosił mnie do siebie na kolację. Taką, jak się okazało, razem ze śniadaniem… Było cudownie i tylko w moim sercu na dnie osiadł smutek.

Kilka dni później żegnałam się w pracy – wszyscy mnie polubili i żałowali, że wyjeżdżam. Szefowa powiedziała, że jeśli wrócę, to załatwi mi pracę na kontrakt, nie przez agencję. Kasia i Wojtek też by mnie dłużej zatrzymali, a ponieważ dostałam numer potrzebny do pracy w Anglii, uznali to za znak, że mam wrócić. Tylko Paweł nic nie mówił, niczego nie deklarował ani nie obiecywał. I to chyba było najgorsze, ale gdy odwoził mnie w tym ciężkim milczeniu na lotnisko, nie płakałam, zachowałam fason. Rozbeczałam się dopiero w samolocie. Znów siedziałam z twarzą przy oknie, ale tym razem mało widziałam, a lot nie zrobił na mnie takiego wrażenia jak za pierwszym razem. Byłam zbyt smutna, zbyt rozżalona i już stęskniona…

Dni po powrocie miałam bardzo aktywne. Życie zawodowe i domowe wciągnęło mnie w swój kołowrót, więc nie miałam kiedy tęsknić. I naprawdę się cieszyłam, gdy wieczorami padałam na twarz i momentalnie zasypiałam. Dlatego późnowieczorny dzwonek do drzwi bardziej mnie wkurzył, niż zaniepokoił. Wstałam z łóżka, wrzuciłam na siebie stary szlafrok i otworzyłam. I wiem jedno: na taki moment czeka się całe życie. W progu stał Paweł ze znajomymi czekoladkami i walizką.

– W Londynie za bardzo pada – powiedział. – Mogę z tobą przeczekać ten deszcz?