Reklama

Duchowość była dla mnie ważna

Od dziecka chorowałam na cukrzycę, ale początkowo nie musiałam przyjmować zastrzyków z insuliny. Dopiero na studiach okazało się, że dłużej nie mogę się bez niej obejść. Mniej więcej w tym samym czasie zaczęły kształtować się moje poglądy, które dalekie były od tych, jakie wyniosłam z domu.

Reklama

Pochodzę z małego miasteczka, gdzie było rzeczą niewyobrażalną, żeby chłopiec nie służył do mszy, a dziewczynka nie sypała kwiatów przed księdzem w czasie ulicznej procesji. Kiedy miałam osiem lat, spytałam katechetkę, która prowadziła w naszej szkole lekcje religii, co trzeba zrobić, żeby zostać zakonnicą. Tak, wtedy przed snem lubiłam sobie wyobrażać siebie w habicie. Z czasem miejsce wiary zaczęła w moim życiu zajmować poważna refleksja nad tym, kim jestem, jaki jest cel mojego życia, i co czeka mnie po śmierci.

Moja siostra po zdaniu matury wyszła za mąż za chłopaka, którego ojciec miał sieć zakładów fryzjerskich – damskich i męskich. Mówiąc wprost: był miejscowym potentatem tej branży. Fredzia uważała, że złapała Pana Boga za nogi, i mimo że Grzesiek już w drugim roku małżeństwa zaczął uganiać się za spódniczkami, nie dała na niego powiedzieć złego słowa.

Kiedyś próbowałam otworzyć jej oczy (czyli przekonać siostrę, by ich nie przymykała na prawdę), lecz odpaliła z szybkością rakiety:

– A ty, Gabryśka, uważasz, że ta twoja cukrzyca wzięła się znikąd? Pan Bóg dobrze wiedział, że zwątpisz w wiarę i dlatego cię nią pokarał.

Myślałam, że zaleje mnie krew na tak bezdenną głupotę siostrzyczki.

– Zawsze byłaś nieprzemakalną na wiedzę i prawdę ignorantką. Będziesz upierać się do upadłego, że czarne jest białe, byleby zachować dobre samopoczucie – warknęłam. – Doskonale wiesz, że masz w domu dziwkarza, ale udajesz, że jest niewinny jako ta lilia. Ale to tylko czubek góry lodowej. Tak bardzo się boisz odkryć, że wszystko, w co wierzysz, jest jednym wielkim kłamstwem, nawet twoje wspaniałe małżeństwo, że wolisz żyć z zaciśniętymi oczami…

Siostra nie pozwoliła mi dokończyć. W furii rzuciła się na mnie z pięściami. Ale ja na studiach uczyłam się samoobrony, a nawet liznęłam trochę tajskiego boksu, tak więc Fredzia szybko wylądowała na tapczanie z rozciętą wargą. Zanim usta na tyle jej napuchły, że nie mogła mówić, zdążyła jeszcze krzyknąć:

– Nienawidzę cię!

I na tym skończyła się nasza siostrzana znajomość. Rodzice nad tym boleli, ale cóż robić, na głupotę nie ma rady.

Swój czas dawałam potrzebującym

Wprawdzie przestałam wierzyć w instytucję kościelną, ale wciąż miałam potrzebę robienia tego, czego uczono mnie na lekcjach religii, a więc czynienia dobra. Obok mnie mieszkała starsza pani, która z trudem wnosiła na pierwsze piętro siatkę, mimo że znajdował się w niej jedynie chleb, masło i kawałek żółtego sera. Zaczęłam robić jej zakupy.

Pewnego dnia poszłam do znajdującego się nieopodal państwowego domu starców i spytałam, czy nie potrzebują wolontariuszki, która będzie wpadała w wolnym czasie i pomagała. Potrzebowali. Przepracowałam tam sześć lat, wykonując najprostsze i najcięższe prace. Pewnego dnia jedna ze starszych pań chwyciła moją rękę i spojrzała na mnie z wdzięcznością. Pamiętam, że jedno oko miała zielone, a drugie brązowe.

– Dobro zawsze zostaje nagrodzone. Bóg o tobie pamięta, nawet jeśli w niego nie wierzysz – powiedziała.

Poczułam zadowolenie, bo uznałam te słowa za szczere podziękowanie.

Tak mijały tygodnie i miesiące. Kiedy skończyłam trzydzieści, zorientowałam się, że właściwie – poza rodzicami – nie mam nikogo bliskiego. Nigdy nie miałam czasu, żeby wyskoczyć do kawiarni czy po pracy wybrać się z koleżankami na pogaduszki. Byłam samotną kobietą z zadatkami na starą pannę. Zrobiło mi się smutno. Kiedy jednak spojrzałam za siebie, w przeszłość, pomyślałam, że wprawdzie nie dokonałam w swoim życiu przełomowych odkryć, ale na pewno zapisałam się w kilku sercach wdzięcznym wspomnieniem. Czego mogłam chcieć więcej?

Zaczęłam nowy etap życia

Mimo że nadal nie biegałam po kawiarniach i nie brałam udziału w spotkaniach towarzyskich, los postawił na mojej drodze Tomka. Początkowo byliśmy przyjaciółmi, aż pewnego dnia coś zaiskrzyło. On podwiózł mnie do domu, ja zaproponowałam kawę, zaczęliśmy się umawiać na randki… Rok później byliśmy już małżeństwem.

Po powrocie z podróży poślubnej Tomek dostał propozycję pracy w Nowym Jorku. Na cztery lata mieliśmy przenieść się za ocean. Nie zastanawialiśmy się ani przez chwilę, zwłaszcza że redaktor naczelna magazynu, w którym pracowałam, była zachwycona, że będzie miała darmową korespondentkę w Stanach Zjednoczonych. Tydzień później w jednej ze śródmiejskich kawiarenek zorganizowałam pożegnanie dla kolegów z redakcji.
Najmilszym akcentem spotkania były słowa wygłoszone przez szefową.

– Chcieliśmy ci podziękować nie tylko za twoje teksty, które (udała zmartwioną) były kiepskie (wybuch śmiechu), ale przede wszystkim za twoje wielkie serce.

Poczułam, że zaraz się rozpłaczę.

– Na tobie zawsze można było polegać – ciągnęła szefowa. – Niejedną osobę wyciągnęłaś z tarapatów. Mogliśmy liczyć na twój skromny (powiedzmy szczerze) portfel, no i przede wszystkim na ogromną przyjaźń, którą nas obdarzałaś. Dziękujemy, że spotkaliśmy na swojej drodze tak mądrego i dobrego człowieka jak ty.

No i się popłakałam.

Miesiąc później chodziłam już ulicami Nowego Jorku i zbierałam materiały do pierwszej korespondencji z wystawy polskich artystów młodego pokolenia. Pewnego dnia malarka, której spodobała się moja recenzja jej obrazów, powiedziała, że jej babcia chciałaby mnie poznać. Miałam się z nimi spotkać przed wejściem do Zboru Bożego Zielonoświątkowców niedaleko Central Parku.

– Chyba nie masz nic przeciw wierzącym inaczej? – Joel uśmiechnęła się.

– Oczywiście, że nie.

– To dobrze. Babcia powiedziała, że chciałaby się spotkać z tobą po mszy.

Modlitwa mnie uzdrowiła

Okazało się, że tego dnia na mszy specjalnym gościem będzie uzdrowicielka, która przyleciała aż z drugiego końca Stanów. Przez pół mszy uzdrowicielka modliła się wraz z pozostałymi, ja zaś stałam w odległym kącie. Po zakończeniu nabożeństwa, kiedy zaczęło się uzdrawianie, kobieta nieoczekiwanie spytała, czy jest ktoś, kto ma problemy z poziomem cukru. Nikt nie podniósł ręki. Uzdrowicielka czekała, powoli rozglądając się po zgromadzonych. Nagle jej spojrzenie zatrzymało się na mnie. Uniosłam rękę.

Kobieta podeszła bliżej. Dreszcz przebiegł mi po krzyżu, gdy dostrzegłam, że jedno oko ma zielone, a drugie brązowe. Położyła mi dłoń na czole i poprosiła zebranych o modlitwę w mojej intencji. Po wszystkim uśmiechnęła się i orzekła, że jestem uzdrowiona.

– Tak po prostu? – zażartowałam.

– Dzięki modlitwie innych?

– Ależ skąd. Wszystko zawdzięczasz sobie. Jesteś dobrym człowiekiem, który nie udaje, że wierzy, ale w swoim codziennym życiu wciela czynem słowo Boże.

Już miała odejść, ale nieoczekiwanie odwróciła się w moją stronę.

– Stale myślisz o siostrze i o tym, jak się jej wiedzie. Zdradzę ci tajemnicę, że nie najlepiej.

Po wyjściu z kościoła natychmiast zatelefonowałam do Polski. Okazało się, że Fredzia odeszła od męża i zabrała ze sobą dzieci. Rozmawiałyśmy, przepraszałyśmy się i płakałyśmy. Udało mi się wyciągnąć od niej informację, że potrzebuje pomocy finansowej. Nie zastanawiałam się ani chwili i przelałam na jej konto potrzebną sumę.

Parę dni później, jadąc samochodem, miałam stłuczkę. Niegroźną, ale policjant uznał, że mogę mieć lekki uraz głowy i wezwał pogotowie. W szpitalu zrobiono niezbędne badania ogólne i specjalistyczne. Kiedy przyszedł do mnie lekarz, poprosiłam o przyniesienie torebki, którą zostawiłam w recepcji. Miałam tam insulinę, a akurat zbliżała się pora, kiedy powinnam ją sobie wstrzyknąć.

– Jest pani pewna? – lekarz wskazał na trzymane w dłoni wyniki badań.

– Przecież pani nie ma cukrzycy.

Reklama

Od tamtej pory minęło pięć lat i kolejne badania, których już wiele zrobiłam, potwierdzają, że jestem zdrowa.

Reklama
Reklama
Reklama