Reklama

Stryjenka Nadzieja żyła dziewięćdziesiąt osiem lat. Do końca była w dobrej formie. Krucha jak szkło, delikatna, malutka, w ostatnich latach opierała się na lasce; natomiast pamięć i pogodę ducha zachowała niezmącone…

Reklama

– Wy, młodzi, wciąż gadacie o chandrach i depresjach – dziwiła się.

– Macie co jeść, gdzie mieszkać, stać was na przyjemności i marudzicie. Nie znacie prawdziwych zmartwień!

Wiele lat po wojnie znalazła go na liście katyńskiej

Urodziła się na początku pierwszej wojny światowej, jako ostatnie z ośmiorga dzieci właścicieli majątku ziemskiego pod Czerniowcami.

– Dzisiaj śladu nie ma po dworze, zabudowaniach i parku – mówiła Nadzieja. – Historia parę razy się przetaczała przez nasz dom i rodzinę,
a co przeszła, zostawało pogorzelisko. Najpierw byli Rosjanie, potem przyszli Austriacy, a po bitwie pod Gorlicami znowu wrócili Rosjanie…

Dwaj najstarsi bracia stryjenki zginęli w 1920, podczas ofensywy Armii Czerwonej na Lwów. Zaraz potem umarła na dyfteryt jej siostra.

– Może gdyby nie te nieszczęścia moja mama nie zachorowałaby tak szybko, albo przynajmniej, nie ukrywałaby, że w jej piersi dzieje się coś złego? – zastanawiała się Nadzieja. – Ale ona zawsze była twarda. Po niej odziedziczyłam taki rogaty charakter… Miałam pięć lat, kiedy zaczęły się u niej te ataki potwornego bólu. Ukrywała je przed nami jak mogła, ale niedługo. Przez trzy lata walczyła, uśmierzając ból laudanum. Ostatni rok spędziła u zakonnic, które się nią opiekowały. Płakałam, kiedy umarła, ale mało, bo się odzwyczaiłam od mamy, i już tak bardzo mi jej nie brakowało.

Wszystkie pamiątki po matce stryjenki przepadły w trzydziestym dziewiątym. Została jej złota broszka z czarną emalią, piękna i misternej roboty. – Wymieniłam ją na cebulę i kawałek słoniny zimą czterdziestego trzeciego – wspominała. – Wtedy już sama byłam matką, a mój synek kwękał i niedomagał po ciężkim przeziębieniu. „Trzeba go lepiej odżywiać” – radził znajomy felczer, więc na mleko i jajka poszedł mój zaręczynowy pierścionek z diamentem. A za rubinowe kolczyki i perły, ślubny podarunek od rodziny męża, dostałam pół gęsi. Niestety, mój chłopczyk nawet nie spróbował rosołu z tej gęsiny!

Trzymałam go w ramionach, kołysałam, mruczałam jakąś piosenkę, aż nagle pojęłam, że jest dziwnie bezwładny i cichy. Odszedł spokojnie na moich piersiach, przytulony tak mocno, jakbyśmy znowu byli jednym ciałem. Takiej bliskości nie zaznałam już nigdy i z nikim…

Ilekroć stryjenka opowiadała o śmierci swego synka, płakała. To jedyne łzy, jakie u niej widziałam, chociaż miała za sobą wiele strasznych przeżyć. Mówiła, że był do niej bardzo podobny, więc pewnie miał takie same gęste włosy w kolorze dojrzałej słomy i błękitne oczy z długimi rzęsami.
Stryjenka do późnego wieku zachwycała urodą; mogła stanąć przy dziesięciu bardzo ładnych kobietach i one natychmiast przy niej gasły…

Długo nie umiałam nazwać tego, co ją tak wyróżniało. Dziś myślę, że to było wewnętrzne piękno i spokój; stryjenka promieniowała niezwykłą aurą!
Przez całą wojnę nie miała żadnych wiadomości o swoim mężu. Ostatni list od niego dostała w marcu 1940 roku, z obozu w Ostaszkowie. Dopiero wiele lat po wojnie znalazła jego nazwisko na liście katyńskiej.

Ojca pochowała w 1948. Doczekał wyzwolenia obozu w Gross-Rosen, czyli Rogoźnicy, gdzie wydobywał granit z pobliskiego kamieniołomu…
Z ósemki rodzeństwa został Nadziei tyko jeden brat, bo siostry Zosia i Ula zginęły w Powstaniu Warszawskim, a najmłodsi, Krzysztof i Sławek, polegli podczas walk o Kołobrzeg.

Stryjenka twierdziła, że ich ojca dobiła wiadomość o aresztowaniu Lucjana, który tragicznym zrządzeniem losu trafił już po wyzwoleniu do więzienia NKWD, właśnie na terenie dawnego obozu w Rogoźnicy.

– Nic pewnego nie udało się dowiedzieć – mówiła stryjenka. – Kiedy Lucek trafił w łapy enkawudzistów? Za co? Gdzie go pochowano? To na zawsze zostanie tajemnicą… W Święto Zmarłych daję na mszę za wszystkich moich bliskich i palę światełko na grobach NN. Tylko to mogę zrobić!

Mówiła jeszcze:

– Myślę, że każdy z tych zmarłych tak wcześnie dał mi kawałek swojego życia do wykorzystania. Jakby prezent taki. Weź i skorzystaj! Zrób coś za nas! Nie zmarnuj tego czasu, jaki nam odebrano. Kiedyś zapytamy, czy godnie nas zastąpiłaś. Staraj się…

Pracowała charytatywnie w domach opieki

Miała trzydzieści kilka lat, kiedy skończyła szkołę pielęgniarską, potem rozmaite kursy doskonalące. W tajemnicy uczyła się języków – francuskiego
i angielskiego. Pracowała w zakładzie kaletniczym, szyła torby i cholewki do butów. Oszczędzała każdy grosz.

Proponowano jej wstąpienie do partii. Odmówiła, jako przyczynę podając swój „niski stopień uświadomienia ideologicznego”. Twierdziła, że nad tym pracuje, czyta Marksa i Lenina, coraz więcej rozumie. Mówiła prawdę. Faktycznie studiowała dzieła komunistyczne i coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że nigdy nie wpasuje się w ten porządek świata. Postanowiła szukać swojej drogi…

Zaczęła szukać możliwości wyjazdu na wolontariat misyjny do Afryki. Nawiązała kontakty z wieloma zgromadzeniami zakonnymi, ale nie w celu włożenia habitu, ponieważ nadal miała nadzieję na powrót swego męża. Charytatywnie pracowała w prowadzonych przez siostry domach opieki, sierocińcach, przytułkach, zakładach dla nieuleczalnie chorych. Długo trwało, zanim przekonała przełożonych, że można jej zaufać i że da radę.
Nadzieja była jedną z pierwszych misjonarek świeckich skierowanych do pracy w Afryce. Wyjeżdżała z przekonaniem, że już nie wróci do Polski…

Aż do II Soboru misjonarze nie dostawali urlopów i nie przyjeżdżali do kraju. Ich wyjazdy na misje były ostateczne. Dopiero po Soborze można było dostać urlop po dziesięciu latach posługi. Stryjenka z tego skorzystała. Miała wówczas za sobą dwadzieścia sześć lat pracy na misjach.

Pracowała w Zairze, Kamerunie, na Madagaskarze, w Rwandzie. Przeszła malarię, febrę tyfoidalną i amebozę. O mało nie zginęła podczas krwawej wojny domowej między plemionami Hutu i Tutsi. Uratowała kilkoro dzieci, wyprowadzając je z piekła plemiennych zbrodni; mówiła, że to był cud i że pomagały jej anioły, bo dwoje maluchów musiała przez wiele dni i nocy nieść na plecach. Była głodna, z gorączką, bo przechodziła kolejny atak malarii, bardzo słaba…

– Sama, bez pomocy z nieba, nie dałabym rady! – zapewniała.

Widziała najbardziej przerażające i najpiękniejsze ludzkie zachowania. Spotkała zbrodniarzy i świętych. Wiele razy śmierć zaglądała jej w oczy. Twierdzi, że nigdy się nie bała.

Ten biały warkocz był jak znak nie z tego świata

Miała siedemdziesiątkę z okładem, kiedy zobaczyliśmy ją na Okęciu. W naszej rodzinie opowiadano legendy o nieznajomej żonie naszego stryja i o jej losach, więc byliśmy strasznie ciekawi, jak wygląda i jaka jest.

A wyglądała skromnie – sukienka koloru stalowego, czarne sznurowane półbuty, jasnoniebieska chustka na szyi. I jej włosy: bardzo gęste, proste, białe jak śnieg i splecione w luźny warkocz przewiązany czarną wstążką. Na palcu złota ślubna obrączka i srebrny różaniec z wypustkami.

Nie mogliśmy oderwać wzroku od jej twarzy. W aureoli srebrnych włosów wydawała się bardzo ciemna, prawie czekoladowa. Tylko oczy w niej świeciły czystym, jasnym blaskiem. Były młode, chociaż w siatce zmarszczek… I głos miała młody, dźwięczny, miły.

Od razu ją polubiliśmy!

Okazało się, że chce wracać do Afryki. Miała tylko przejść konieczne badania lekarskie i odbyć rozmowy formacyjne w jednym z zakonów. Twierdziła, że wystarczą na to cztery tygodnie.

Niestety, zmiana klimatu spowodowała, że Nadzieja zapadła na zapalenie oskrzeli, potem płuc, przyplątały się kłopoty z sercem. Baliśmy się, że stryjenka już się z tego nie wygrzebie. A jednak dała radę!

Kiedy tylko poczuła się lepiej, zdecydowała, że wraca. Na własny koszt i z darami dla misji zebranymi od osób prywatnych, instytucji, fundacji, przedsiębiorstw, gdzie się tylko dało. Lekarstwa, środki czystości i środki opatrunkowe, zabawki, koce, garnki, latarki, rozmaite narzędzia, sprzęt do rehabilitacji, laski, kule, a nawet łóżka szpitalne i aparatura medyczna miały płynąć statkiem do Afryki, zapakowane w ogromny kontener.

Zastanawialiśmy się, skąd Nadzieja ma na to pieniądze. Dary darami, lecz transport trzeba było opłacić, jeździć po kraju, telefonować, opłacać kwity przewozowe i tak dalej…

Okazało się, że stryjenka wydawała na to odszkodowanie za utracony majątek po rodzicach, a raczej swoją część tego majątku, bo całość podzieliła pośród tych krewnych, którzy ocaleli po wojnie. Na bilet lotniczy przeznaczyła ostatnią rodzinną pamiątkę: złotą bransoletkę w kształcie węża z oczami z diamentów. Znowu ją odprowadzaliśmy na lotnisko.

Jeszcze na łożu śmierci agitowała do pomocy

Tym razem nie było jej dwanaście lat. Wróciła jeszcze szczuplejsza. Miała ciężką osteoporozę i rozrusznik w sercu, ale nie słyszałam, żeby się kiedykolwiek na coś skarżyła.

Natychmiast zaczęła agitować w sprawie akcji „Watoto”.

– Naprawdę każdy może wysupłać z portmonetki od ośmiu do piętnastu euro na miesiąc! – powtarzała wiekowa misjonarka. – Dla nas to niewiele, dla dzieci w Afryce to szkoła, jedzenie, lekarstwa, lepsza przyszłość. Te dzieciaki czekają na pomoc, Afryka czeka na pomoc…Wysyłajcie listy, zdjęcia, módlcie się za swojego podopiecznego. To będzie wasz adoptowany syn, córka, brat, siostra… Może nigdy się nie spotkacie, ale nie o to chodzi! Tam jest pełno sierot poranionych fizycznie i psychicznie. Dla nich wasze zainteresowanie jest najlepszym lekiem. Są głodne, chcą się uczyć, są chore, bez was nie mają szans!

Nadzieja wiele osób wciągnęła do tej akcji. Agitowała i przekonywała do samego końca.

– Mam liczną rodzinę – cieszyła się.

– Z mojej prawdziwej zostałam sama, więc dobry Bóg dał mi szansę poszukania sobie innych bliskich. Skorzystałam z niej. To nie moja zasługa!
Przed śmiercią kazała obciąć swój biały warkocz i wysłać go „do krewnych w Afryce”. Podobno ją o to prosili, więc zrobiliśmy, jak sobie życzyła.

Kiedyś zapytałam, czy czegoś żałuje.

Odpowiedziała, że, niczego!

– Wszystko miało swój czas, miejsce, przyczynę i skutek – mówiła.

Reklama

– Boję się tylko, że może za mało się starałam. Ale jeśli nawet, to nie ze złej woli czy lenistwa. Dali mi na imię Nadzieja, więc mam nadzieję, że nie zmarnowałam życia. Ocalałam przecież jedyna z ośmiorga. Było warto!

Reklama
Reklama
Reklama