Reklama

Mój ojciec był świetnym facetem. Lgnęli do niego ludzie, kochały go zwierzęta. Choć niektóre przed nim uciekały, czego jako mały chłopiec nie rozumiałem.

Reklama

– Przecież jesteś ich doktorem, pomagasz im, lubisz je, więc... czemu się przed tobą chowają, piszczą...?

– Co wrażliwsze zwierzaki mnie unikają – tłumaczył mi tata – bo czują strach. To się do człowieka przykleja, zapach strachu, bólu i leków. Specyficzna mieszanka, której z siebie nie zmyję, choćbym szorował się ryżową szczotką.

To była banalna historia

Ale ludzie jej nie czuli i garnęli się do mojego ojca. Miał w sobie jakiś blask, wynikający z pewności siebie, z przeświadczenia, że robi to, co kocha, jest tym, kim chce być. Zgoda ze samym sobą, zadowolenie z własnego życia i pogoda ducha sprawiały, że emanował ciepłem, przy którym inni chcieli się ogrzać. Gdy wchodził do jakiegoś pomieszczenia, wszystkie spojrzenia zwracały się w jego stronę. Musiałem dorosnąć, by pojąć, co sprawiało, że mój tata był taki niezwykły. Wtedy, gdy miałem trzynaście lat, wystarczało mi, że tata jest, że mogę z nim o wszystkim pogadać, że kocha mnie i mamę, że mam w nim przyjaciela, przewodnika, kumpla, że jest po prostu fajnym tatą.

Gdy zginął wypadku – banalna historia, zmęczony kierowca tira zjechał na drugi pas – nie mogłem w to uwierzyć. Rano rzuciłem mu: „cześć”, przed wyjściem do szkoły, on uśmiechnął się, powiedział: „trzymaj się, Junior”... i to moje ostatnie wspomnienie z nim związane. Wezwano go do porodu klaczy. Uratował kobyłkę i źrebię, ale kiedy wracał, ktoś inny jemu odebrał życie. Przez pierwsze dni myślałem, że to pomyłka, nieprawda, że kto jak kto, ale mój radosny, pełen energii ojciec nie mógł zginąć. Tak głupio, bez sensu!

Zobacz także

Uwierzyłem na pogrzebie, gdy grabarze wsadzili trumnę do dołu i zaczęli ją zakopywać. I wtedy poczułem lęk. „Jak to będzie, jak sobie poradzimy z mamą sami, bez niego?”. Uciekłem, nie mogłem patrzeć na tę ziemię, na trumnę... Mama pobiegła za mną. Dziadek został, nawet wzrokiem nas nie odprowadził, wpatrzony w grób swojego jedynego syna.

Żyliśmy, z raną w sercu

Po tym, jak dowiedział się o jego śmierci, nie odezwał się ani słowem, nie uronił ani łezki. Zawsze był trochę straszny – mrukliwy, twardy facet, leśniczy. Tępił kłusowników bez pardonu, nie uznawał kompromisów. Sam wychował syna po śmierci żony, posłał go na studia, pomógł finansowo w otwarciu kliniki weterynaryjnej i był ze swojego Antka bardzo dumny. Tylko na jego widok stawał się pogodniejszy. Na mój już nie. Czemu, dowiedziałam się, gdy kiedyś podsłuchałem ich rozmowę.

– Mógłbyś być trochę milszy dla Juniora. – Dostałem imię po dziadku, ale mało kto nazywał mnie Władkiem. – Przecież to twój wnuk wszak, krew z krwi, a wciąż się ciebie trochę boi.

– I niech się boi – burknął dziadek. – Widać ma coś na sumieniu. Ten się boi, kto źle broi. Mało mi kurczaków nie potopił, bo sprawdzał, czy umieją pływać.

– Ależ to było pięć lat temu!

– Ale ja mam dobrą pamięć. Może znowu coś zmalował, tylko się nie wydało.

– Krzemień zaraz by ci doniósł. Może ja jestem niezłym weterynarzem, ale ty i ten wilczur czytacie sobie w myślach. To jakieś czary!

– E, tam, zaraz czary... psia wdzięczność, ot co. Za uratowanie życia z wnyków wiernością odpłaca. A twojego niesfornego szczeniaka mam na oku. Na mój szacunek trzeba sobie zasłużyć, za darmo go nie rozdaję. Sam wiesz... – głos dziadka wyraźnie zmiękł. – Dla ciebie też byłem twardy i na ludzi wyrosłeś.

– Tak, tato. Byłeś jak skała, jak spiż. – W tonie taty pojawiły się żartobliwe nuty; tylko on pozawalał sobie na kpiny z surowego pana leśniczego. – A tak w ogóle mówiłem, że cię kocham?

Wychynąłem zza drzwi i zerknąłem. Dziadek pocierał powiekę, udając, że coś mu do oka wpadło. Nie mogłem uwierzyć. Surowy jak ruska zima starzec wzruszył się. Oczywiście przyłapał mnie na podsłuchiwaniu i zmroził spojrzeniem do pięt. Zaraz też przypomniał sobie o pracy dla mnie – sprzątanie stajni. Trzy boksy, piętnaście taczek gnoju. Miałem zajęcie na całą sobotę. Dziadek z tatą pykali fajeczki, a ja zasuwałem. Czemu?

– Chcesz komputer, musisz choć na jego część zarobić – przypomniał mi tata.

A miesiąc później tata zginął... Ale my żyliśmy, z raną w sercu, ale żyliśmy i musieliśmy sobie radzić. Mama, która w klinice zajmowała się sprawami kadrowymi i księgowymi, musiała znaleźć nowego weterynarza i wspólnika, bo sama nie dałaby rady. Ja kończyłem gimnazjum i stałem przed wyborem liceum. Musieliśmy się otrząsnąć i iść dalej. Praca, nauka pomagały. Ale nie dziadkowi.
Pogrążył się w jakimś stuporze.

Tylko ty możesz mu pomóc

Na Gwiazdkę zawsze zapraszaliśmy go do nas. Na pierwsze święta bez ojca też go zaprosiliśmy, choć wcale nie miałem ochoty na tę Wigilię. Jak się cieszyć, świętować, kolędować... bez taty? Boże, jak mi go brakowało! Oj, nieciekawie się ta Wigilia zapowiadała i właściwie nie zdziwiłbym się, gdyby dziadek się nie zjawił. Ale przyszedł. Przekroczył próg, odetchnął głębiej i... zamknął oczy. Potem otworzył je, głośno przełknął ślinę i ruszył w głąb mieszkania, rozglądał się po półkach, ścianach... i nagle obrócił się na pięcie i opuścił nasze mieszkanie, mrucząc:

– Nie mogę... Za dużo go tu... – urwał.

Drzwi trzasnęły.

Spojrzałem pytająco na mamę; pogłaskała mnie po głowie i wyjaśniła.

– Dom wciąż pachnie tatą. Ja też to czuję, jego wodę po goleniu, zapach fajki, medykamentów... Ale mnie akurat to pomaga. Mam wrażenie, że wciąż jest przy mnie, że nad nami czuwa...

Mnie pomagało rysowanie. Tata żartował, że szybciej nauczyłem się rysować, niż mówić. Faktycznie, często łatwiej mi było wyrazić emocje przez obraz niż słowami. A po śmierci taty przepełniających mnie uczuć było aż za dużo. Za punkt honoru postawiłem sobie stworzyć portret ojca, żeby nie zapomnieć, jaki był.

Zdjęcia nie oddawały przepełniającego go blasku. Szkicowałem wciąż i wciąż, próbując odtworzyć ten zawadiacki uśmiech, to ciepło w spojrzeniu, gdy żegnał mnie po raz ostatni słowami: „Trzymaj się, Junior...”.
Dziadek już nigdy więcej nas nie odwiedził. Zaszył się w swojej leśniczówce. Może chcąc zapomnieć o bólu, chciał zapomnieć również o nas, zwłaszcza o mnie – bo byłem fizycznie podobny do taty. Ale mama nie zamierzała mu na to pozwolić.

– Stracił syna, ale ma wnuka. Tylko ty możesz mu pomóc otrząsnąć się, zrozumieć, że nie jest sam na świecie. Jeżeli teraz stracicie kontakt, już nigdy go nie odbudujecie.

Moja mama potrafiła być przekonująca. Tak bardzo, że od tej pory każde ferie i wakacje spędzałem u dziadka. Z biegiem lat przywykłem do tego modelu, i gdy miałem kilka dni wolnego, sam z siebie jechałam do leśniczówki, do dziadka. A on? Zawsze mnie przyjmował... ale nie powiedziałbym, że z otwartymi ramionami. Pierwszego roku po śmierci taty, nawet mi to pasowało, to jego milczenie i dystans. O czym tu gadać, kiedy obydwaj tęskniliśmy za bliską nam osobą...

Pamiętam, jak stanąłem w progu, oświetlony z tyłu zachodzącym słońcem. Dziadek obrócił się na skrzypnięcie drzwi, jego twarz rozjaśnił uśmiech niedowierzania, szczęścia i miłości. Nigdy wcześniej tak na mnie nie patrzył... Teraz też nie mnie dostrzegł w drzwiach, tylko swojego Antka. Gdy wszedłem głębiej, złudzenie prysło, podobnie jak uśmiech dziadka.

– Ach... to ty..., czego... – urwał, zawahał się i skończył: – Czego w otwartych drzwiach stoisz? Przeciąg robisz, zimno do chałupy wpuszczasz.

Układy między nami nie były łatwe. Pomagała rutyna. Dawał mi rano śniadanie i listę zdań do wykonania. O drugiej jedliśmy obiad, który szykowała gospodyni Nowakowa. Po obiedzie miałem czas dla siebie, o zmierzchu pomagałem przy wieczornym obrządku. Nigdy mnie nie chwalił, za to nie miał oporów, by zrugać za źle wykonaną robotę. Więc właściwie milczenie mogłem potraktować jak pochwałę. A zależało mi na jego akceptacji. Kochałem go i podziwiałem. Mój dziadek był kimś, miał autorytet, nawet kłusownicy czuli przed nim respekt, bo się nie dawał zastraszyć ani przekupić. Był honorowym, porządnym człowiekiem. I na takiego wychował swojego syna.

Jakby mnie w twarz uderzył!

Miałam nadzieję, że kiedyś choć w części mu go zastąpię i zasłużę na szacunek, którego nie rozdawał darmo. Więc się starałem. Swoje obowiązki wykonywałem jak najlepiej. Uczyłem się dobrze, w liceum wybrałam klasę biologiczno-chemiczną, bo postanowiłem zostać weterynarzem, jak tata. Gdy w wakacje między drugą a trzecią klasą poinformowałem o tym dziadka, prychnął sceptycznie:

– Akurat!

– Czemu taki jesteś? Czemu z góry mnie skreślasz? Czy nigdy nie sprostam twoim wymaganiom? Zawsze będziesz mnie porównywał z tatą?

Dziadek zmierzył mnie uważnym spojrzeniem, lodowatym.

Sam się z nim porównujesz. I sam siebie oszukujesz. Nie kradnij cudzego życia, własne sobie stwórz. Weterynarz? Paradne! Co sądzisz, Krzemień? – zwrócił się do psa. – Będzie z tego mojego wnuka dobry doktor od zwierząt?

Wilczur, który zwykle ostentacyjnie mnie lekceważył, teraz podszedł, obwąchał mnie, a potem zawył drwiąco.

– Święta racja. Przecież on się krwi boi. Kiedy sobie Siwka skórę z czoła zdarła, aż kość było widać, mało nie zemdlał. Nawet jak Lalka rodziła kocięta, głowę odwracał... wrażliwiec, delikutaśny jak panienka... Wiadomo, artysta...

Jakby mnie w twarz uderzył! Wyszedłem, trzaskając drzwiami. Jak on mógł tak powiedzieć? Przeklęty dziadyga! Ja się staram, tyram w wakacje, dobrego słowa nie słysząc w zamian, na weterynarię chcę iść, by mu się przypochlebić... a on? A on mnie rozgryzł. Chciałem być taki jak tata od małego. Imponował mi bardziej niż wszyscy superbohaterowie razem wzięci. Pomysł z weterynarią nie pojawił się nagle. Raczej we mnie dojrzewał. Kiedyś planowaliśmy z tatą, jak to wspólnie będziemy klinikę prowadzić... Ale w głębi serca wiedziałem, że to nie jest moja pasja.

Byłem ambitny i pracowity, jakbym się zawziął, pewnie bym skończył studia i może nawet okazałbym się niezłym „doktorem od zwierzaków”. Jednak więcej by w tym było kalkulacji niż powołania. Nie rozświetlałby mnie ów wewnętrzny blask, wynikający z pewności, że robię to, co kocham, do czego zostałem stworzony. Dziadek mi to uświadomił.

Nigdy nie rzuca słów na wiatr

Odpuściłem. Skupiłem się na sobie... Całymi daniami włóczyłem się po okolicy i szkicowałem. Uwielbiałem rysować, czułem satysfakcję, gdy w kilku kreskach udawało mi się oddać istotę krajobrazu, postaci, ale traktowałem to jak hobby, czasem rodzaj terapii, ale nie sposób na życie. Zgadzałem się z mamą, że nieliczni artyści robią karierę i zarabiają pieniądze; reszta kończy sfrustrowana albo, co gorsza, w szponach nałogów. Ale skoro miałem wakacje, wreszcie całe dla siebie, mogłem robić, co chciałem.

Z dziadkiem widywałam się głównie przy posiłkach, ale, o ironio losu, kiedy przestałem zabiegać o jego względy, łatwiej się nam rozmawiało. Może nie jak równy z równym, ale też bez tej gigantycznej przepaści. Kiedy przestałem napierać, on przestał mnie odpychać. I... po raz pierwszy mnie pochwalił.

– Szkoda taki dar zmarnować – mruknął, gdy oglądał wyniki mojej całodniowej „pracy”. – Są jakieś studia rysowania?

– ASP, ale... to drogie studia, wciąż coś trzeba kupować, i niełatwo się dostać.

– Jak się dostaniesz, ufunduję ci stypendium – powiedział, a mnie zatkało.

Więcej tematu nie rozwijał, ale wiedziałem, że nigdy nie rzuca słów na wiatr. Zaś szkic śpiącego wilczura oprawił w ramki i powiesił na czołowym miejscu w salonie. Później każdemu, kto się zainteresował portretem Krzemienia, z dumą oznajmiał, że to dzieło jego wnuka: „Bardzo udatne. Psisko jak żywe”.

Smutkiem tylko napawał mnie fakt, że Krzemieniowi niewiele już życia zostało. Dlatego udało mi się go naszkicować. Dawniej nie chciał być moim modelem, jakby się bał, że mu jego psią duszę ukradnę. Ale starzał się, reumatyzm go męczył, dużo spał, więc nie protestował... Bałem się, że gdy pewnego razu przyjadę, jego już nie będzie. I co wtedy? Dziadek kochał tego psa. Jeżeli jeszcze kogoś potrafił kochać, to jego. Gdy również on odejdzie, starzec zostanie sam ze swoją tęsknotą, zgorzknieniem, raną w sercu... Już się pogodziłem, że ja pustki w jego życiu nie zapełnię. Ale mogłem zrobić coś innego, więc szkicowałem, wciąż i wciąż...

Tylko czas leczy rany...

Na przełomie roku stanąłem przed ważną decyzją. Musiałem wybrać kierunek studiów i ostatecznie zdecydowałem się na architekturę na politechnice. Starałem się być rozsądny. Gdy powiedziałem o tym mamie, jakoś nie skakała z radości. Przeciwnie, oczy miała załzawione.

– Co się stało? – spytałem.

– Dzwoniła pani Nowakowa. Krzemień... umarł. Na rękach dziadka...

– Co z nim?

Nie odzywa się, prawie nie je, tylko do lasu konno jeździ i kłusowników goni. Pani Nowakowa mówi, że śmierci szuka.

– Boże... Muszę do niego pojechać.

Nie wiem, co mnie podkusiło, ale najpierw zahaczyłem o schronisko. Wymyśliłem sobie, że znajdę tam szczeniaka podobnego do Krzemienia. Wezmę wilczka do dziadka, niech się nim zajmie, zacznie tresować, może wtedy żal za starym psiskiem nie będzie tak duży, tak dotkliwy...

Kiedy mnie zobaczył, z tym psiakiem, wpadł w szał. Nigdy go tak wściekłym nie widziałem. Myślałem, że mnie uderzy.

– Co ty sobie wyobrażasz, gówniarzu jeden? – cedził, zaciskając pięści. – Niczego nie pojąłeś? Nie da się druha, który odszedł, zastąpić nowym szczeniakiem, choćby nie wiadomo jak podobnym!

I wtedy pojąłem. Młody pies nie zastąpi starego wiernego przyjaciela. Tak jak wnuk nie zastąpi utraconego syna. Tylko czas leczy rany... Zrozumiałem, czemu dziadek tak się zachowywał. I czemu zaczęliśmy tego lata lepiej się dogadywać: bo przestałem udawać swojego ojca. Każdy powinien być sobą. Dążyć za własnymi marzeniami, a nie spełniać cudze oczekiwania. Dziadek nauczył mnie tego, gdy tak stał z zaciśniętymi pięściami, gotów mi przyłożyć, za głupotę i niewrażliwość.

– To co, mam go zabrać?

– Niech zostanie, skoro już jest...

Uśmiechnąłem się. A potem sięgnąłem do raportówki po szkicownik i pokazałem dziadkowi rysunek, który wreszcie był taki, jak chciałem. Stary mężczyzna długo patrzył na moje wspomnienie o tacie. Łzy płynęły po jego pomarszczonej twarzy.

– To jego... spojrzenie... i uśmiech... Czasem tak się boję, wiesz, że zapomnę, jak wyglądał, bo zdjęcia... sam wiesz...

Oprawiony portret taty zawisł obok szkicu z Krzemieniem.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama