Reklama

Wędkarstwo było moją pasją od zawsze. Już w dzieciństwie chodziłem z ojcem nad jezioro. Znał się na tym doskonale, bo gdy inni godzinami bez rezultatu moczyli kije, on zawsze przychodził do domu ze zdobyczą. Mama nie lubiła ojcowskiej pasji.

Reklama

– Znikasz z domu na wiele godzin! – krzyczała, gdy tata po powrocie z pracy brał wędkę do ręki. – Kran trzeba naprawić, światło w przedpokoju nie działa, a twój ukochany synek – miała na myśli mnie – stłukł szybę w drzwiach…

– Wszystko w swoim czasie – odpowiadał ojciec i prace domowe czekały na swoją kolej.

Mama jednak zawsze miękła, kiedy przynosił kilka ładnych rybek na kolację. Czasy były ciężkie i nie ma co ukrywać, że to jego łowienie było wsparciem domowego budżetu.

Wystarczy miejsca dla nas obu

Podobnie jak ojciec i ja miałem nad jeziorem swoje ulubione miejsce. Przychodziłem tu zawsze, gdy miałem wolną chwilę, ale zbyt rzadko jak na moje potrzeby. Sytuacja się zmieniła, gdy w końcu przeszedłem na emeryturę. Przepracowałem w policji ponad trzydzieści lat, z czego dwadzieścia byłem dzielnicowym. Lubiłem tę pracę i – gdyby nie zawał – pracowałbym jeszcze długo. Lekarze kazali jednak odpoczywać – najlepiej na świeżym powietrzu. Większość czasu spędzałem więc nad wodą z wędką w ręku.

Zobacz także

Pewnego dnia w moim miejscu zastałem dobrze zbudowanego szpakowatego mężczyznę. Nie dałem tego po sobie poznać, ale zdziwiłem się, bo od lat nikt tu nie przychodził.

– Biorą? – spytałem, by jakoś zagaić rozmowę.

– Jak zawsze najwięcej w gminie – uśmiechnął się szeroko. – Przepraszam, pewnie bezczelnie zająłem pańskie miejsce? – powiedział przepraszającym tonem. – Szukałem spokoju nad jeziorem i, przedzierając się przez krzaki, trafiłem tutaj. Jeśli panu przeszkadzam… – nie dokończył.

Nie ma sprawy – odpowiedziałem grzecznie. – Wystarczy miejsca dla nas obu. – spodobał mi się. Od razu czułem, że nadajemy na tych samych falach. – Dobre towarzystwo jeszcze nikomu nie zaszkodziło.

– Dzięki – uśmiechnął się znowu. – Jestem Krzysztof B., mieszkam na Grunwaldzkim – podał nazwę osiedla.

– Wiesiek R. – uścisnąłem wyciągniętą do mnie dłoń – były policjant, mieszkam na Mickiewicza.

– Ja byłem wojskowym, więc to spotkanie służb mundurowych – znowu się roześmiał. – Będzie wesoło…

O nic mnie nie pytał

Od tego dnia spotykaliśmy się nad jeziorem regularnie kilka razy w tygodniu. W zimie często łowiliśmy pod lodem. Krzysztof okazał się dobrym kompanem. Szybko się zaprzyjaźniliśmy. Mieszkał sam. Jak opowiadał, przeprowadził się do naszego miasta dwa lata temu.

– Szukałem spokoju po latach spędzonych w armii na licznych zagranicznych misjach wojskowych i wojnie – tłumaczył mi. – Takiego miejsca, gdzie nikt mnie nie zna i nikomu nie będę się musiał tłumaczyć, opowiadać, czy kogoś zabiłem, i jak to jest, gdy dzieci do ciebie strzelają albo gdy kolegę rozerwie mina.

– Ja mieszkam tu od urodzenia – odpowiedziałem – byłem policjantem, dzielnicowym, znają mnie wszyscy sąsiedzi i ja ich znam. Nie wyobrażam sobie innego miejsca do życia.

Więcej o przeszłości nie rozmawialiśmy. Krzysiek o nic mnie nie pytał, jakby nie chciał więcej o mnie wiedzieć. Ja także nie zadawałem pytań. Postanowiłem uszanować jego spokój, wiedziałem, że jak zechce, to mi coś opowie. Miałem jednak wrażenie – mówił mi to mój policyjny nos – że czegoś się boi. Był bardzo ostrożny, jakby bał się, że ktoś go śledzi.

Znaliśmy się już ponad rok, gdy pewnego dnia Krzysztof nie pojawił się nad jeziorem. To było bardzo dziwne. Dzwoniłem, ale nie odbierał telefonu. Dopiero po południu otrzymałem od niego esemesa: „Potrącił mnie samochód. Jestem w szpitalu”.

Słychać było, że jest wściekły

Natychmiast tam pojechałem. Krzysztof był lekko poobijany i miał złamaną rękę. Okazało się, że na przejście dla pieszych, gdy zmieniło się światło na zielone, nagle z bocznej ulicy wyskoczył stary mercedes na niemieckiej rejestracji.

– Już miałem wejść na jezdnię, dosłownie w ostatniej chwili zobaczyłem go kątem oka i uskoczyłem – opowiadał Krzysiek w szpitalu. – Ale mnie zahaczył, przewróciłem się i, upadając na krawężnik, złamałem rękę. Jutro mają mnie wypisać, jeśli nie będzie objawów wstrząśnienia mózgu, bo podczas upadku uderzyłem się w głowę.

– Dowiem się od chłopaków z drogówki, czy złapali tego pirata – obiecałem kumplowi – trzeba drania solidnie ukarać.

– Wątpię, żeby udało się go złapać, auto pewnie było kradzione – odrzekł Krzysztof. Powiedział to tak, jakby doskonale wiedział, kto na niego najechał i dlaczego. Wtedy nie zwróciłem na to uwagi.

– Mamy w mieście kamery na skrzyżowaniach – powiedziałem z dumą. – Myślę, że uda się go namierzyć.

Po dwóch dniach pobytu w szpitalu Krzysztof wrócił do domu. Byłem u córki poza miastem, gdy do mnie zatelefonował. Był zdenerwowany.

Ktoś włamał się do mojego mieszkania – słychać było, że jest wściekły. – Wszystko przewrócone do góry nogami. Zawiadomiłem policję.

– Przyjadę najszybciej, jak się da – odpowiedziałem.

Na miejscu już była policja. Śledztwo prowadził aspirant Tolek W., którego dawno temu wprowadzałem w tajniki policyjnej roboty.

– To twój dobry znajomy? – spytał.

– Znamy się już jakiś czas, porządny facet – odpowiedziałem wymijająco. – Ktoś musiał obserwować jego mieszkanie, złodziej wiedział, że go nie ma. Dwa dni temu potrącił go samochód, gdy był w szpitalu, włamali mu się mieszkania.

– Zrobimy, co się da – obiecał W. – Jest sezon turystyczny, złodzieje przyjeżdżają na gościnne występy.

Zdobył się na gest wielkiego zaufania

Krzysztof przez ponad tydzień porządkował mieszkanie. Złodzieje wyraźnie czegoś szukali, wszystko, na co natrafili, lądowało na podłodze.

– Poniosłeś duże straty? Co ci skradziono? – spytałem.

– Głównie elektronikę – odpowiedział – laptopa, telewizor, aparat fotograficzny i karty pamięci, na których miałem pamiątkowe zdjęcia, ale także dwie butelki piętnastoletniej whisky, koniak itp. Miałem trochę niezłych alkoholi. Finansowo straty są niezbyt wielkie, ale żal mi pamiątek, zwłaszcza zdjęć. Mieszkanie było ubezpieczone, więc sprzęt sobie odkupię.

Tolek W. prowadził drobiazgowe śledztwo. Rozmawiał z sąsiadami, sprawdził okoliczny monitoring, ale nic nie znalazł. Nie zauważono nikogo, kto szczególnie interesowałby się domem, w którym mieszkał Krzysiek B. Sąsiedzi także na nikogo nie zwrócili uwagi. Po trzech miesiącach śledztwo umorzono. Życie powoli wracało do normy. Chodziliśmy z Krzyśkiem na ryby.

Pół roku po włamaniu Krzysiek przyniósł do mnie niewielką teczkę.

– Czy mógłbyś to u siebie przechować? – spytał. – To są dokumenty rodzinne. Jakimś cudem ocalały podczas włamania. Złodzieje niszczyli wszystkie papiery, na jakie natrafili. Są tam zdjęcia, trochę pism, m.in. testament dziadka.

– Obawiasz się, że znowu ktoś się do ciebie włamie? – zdziwiłem się

Mam do ciebie zaufanie – Krzysiek nie odpowiedział na moje pytanie. – Gdyby mi się coś stało, w środku znajdziesz instrukcję, co z tym zrobić. Nie mam nikogo, kogo mógłbym poprosić o taką przysługę – powiedział poważnym tonem.

– Coś ci grozi? – dociekałem.

– Nie sądzę – odrzekł – ale nigdy nie wiadomo. Po tym wypadku zrozumiałem, że człowiek nie zna dnia ani godziny.

– Tu się z tobą zgadzam – musiałem przyznać rację przyjacielowi. – Schowam tę teczkę, zawsze możesz ją odzyskać. Gdyby mnie coś się stało – trzeba także to brać pod uwagę – znasz moją córkę, ona wyda ci teczkę. Uprzedzę ją – obiecałem.

– Jeszcze raz dziękuję – powiedział Krzysztof. – To dla mnie bardzo ważne.

O nic więcej go nie pytałem. Uznałem, że – powierzając mi swój skarb – zdobył się na gest wielkiego zaufania i postanowiłem to uszanować. Każdy ma prawo do swoich tajemnic. Nigdy więcej nie rozmawialiśmy o tej sprawie. Schowałem teczkę i zupełnie o niej zapomniałem.

To nie może być ryba

Latem następnego roku jak zawsze byłem umówiony z Krzyśkiem na ryby. Mój przyjaciel jednak się nie pojawił. Co gorsza, nie odbierał telefonu. Czekałem dwie godziny, ale nie przyszedł. Zaintrygowany pojechałem do jego domu. Obawiałem się, że coś mu się stało i może potrzebować pomocy. W mieszkaniu jednak nikogo nie zastałem. Na klatce schodowej spotkałem sąsiada, który stwierdził, że nie widział Krzyśka od wczoraj. Jeszcze tego samego dnia spytałem dyżurnego naszej komendy, czy nie odnotował wypadku drogowego, w którym uczestniczyłby Krzysztof B. Takiego zdarzenia nie było. Także do miejskiego szpitala nie przywieziono pacjenta o nazwisku B. Nie wiedziałem, co tym myśleć.

Następnego dnia Krzysztof również nie pojawił się nad jeziorem. Nadal nie odbierał komórki i nie było go w domu. Coraz bardziej niepokoiłem się losem przyjaciela, ale nie podnosiłem alarmu. Bywa, że ludzie, nikomu nic nie mówiąc, znikają na wiele dni. Po czym pojawiają się nagle bez żadnego wyjaśnienia. Może wydarzyło się coś, co zmusiło Krzyśka do nagłego wyjazdu. Nie było czasu na zawiadomienie znajomych. Miałem nadzieję, że gdyby mu coś zagrażało, znalazłby sposób, by mnie zawiadomić. Wysłałby esemesa lub zatelefonował. Wystarczyło wybrać mój numer, nie musielibyśmy rozmawiać. Domyśliłbym się, że coś jest nie tak i z pomocą dawnych kolegów próbowałem namierzyć jego telefon. Niestety, nadal nie miałem żadnych przesłanek, by wszczynać alarm. Czekałem na Krzyśka lub na informacje o nim.

Minął tydzień, a mój przyjaciel wciąż się nie pojawiał. Poszedłem więc sam nad jezioro. Zarzuciłem i zacząłem ciągnąć coś wielkiego i ciężkiego.

– To nie może być ryba – powiedziałem na głos do siebie.

Ryba szarpałaby się, to zwierzę nie walczy, tylko bezwładnie pozwala się holować. To może być… topielec – przeraziłem się tej myśli. Tuż pod lustrem wody ujrzałem leżące plecami do góry ciało mężczyzny. Z daleka było widać, że spędził w wodzie kilka dni. Natychmiast zadzwoniłem do komendy. Piętnaście minut później pojawił się Tolek W. z ekipą.

To twoja robota!

– Wiesz, kto to jest? – spytał.

– Nie wiem, nie podchodziłem bliżej, z daleka widać, że ciało leżało w wodzie kilka dni.

Mimo ran poznałem go natychmiast. To był Krzysztof B.. Tolek W. też go poznał.

– Czy to nie ten twój kumpel, którego potrącił samochód i do którego się włamano? – spytał.

– Ten sam! – odpowiedziałem. – Nie pojawiał się nad jeziorem od tygodnia. Nie odbierał telefonu, nie było go w domu. Teraz rozumiem dlaczego.

– Dlaczego nas nie zawiadomiłeś? – spytał aspirant W.

– O czym? Że facet nie przyszedł na ryby albo że nie ma go w domu? Myślałem, że gdzieś nagle wyjechał i nie miał czasu na informowanie znajomych. To się zdarza. Nie jestem jego rodziną, żeby wszczynać alarm.

– Dobra, co o nim wiemy? – pytał dalej W.

– Mieszkał sam, był kiedyś wojskowym, jeździł na misje. Chyba przeszedł na emeryturę, w każdym razie już nie pracował dla armii. Zamieszkał w naszym mieście, bo szukał spokoju. Nie chciał opowiadać o wojennych doświadczeniach. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy.

– Nie byłeś ciekaw jego przeżyć? – zdziwił się aspirant.

– Gdyby chciał opowiadać, słuchałbym z zainteresowaniem, ale szanowałem jego wolę i o nic nie pytałem.

– I przez tę twoją delikatność nic o człowieku nie wiemy – podsumował aspirant Wierzba.

– Poszukasz, to się dowiesz – odpowiedziałem. – Na tym polega twoja robota, może przy okazji nauczysz się szacunku do innych. Jeśli będziesz miał jeszcze jakieś pytania, wiesz, gdzie mnie szukać!

Żegnaj przyjacielu

Byłem wściekły na Wierzbę za jego głupią gadkę. Przypomniałem sobie o teczce, którą Krzysiek u mnie zdeponował. Nie powiedziałem o tym W., postanowiłem najpierw sam zajrzeć do dokumentów. Zresztą taka była wola Krzyśka. W teczce miała być instrukcja, co mam zrobić, gdyby mu się coś stało. Niestety, ta chwila właśnie nadeszła.

Wyciągnąłem teczkę ze skrytki i otworzyłem. Na wierzchu leżała koperta z odręcznym napisem: „Wiesiek R. do rąk własnych”. Otworzyłem, to był list od Krzyśka. Mój przyjaciel pisał:

„Wiesiu, skoro czytasz ten list, ja już nie żyję. Zostałem zamordowany. Od dawna wiedziałem, że nie umrę śmiercią naturalną. Należy ci się kilka słów wyjaśnienia. Nie powiedziałem ci wszystkiego, wiele przemilczałem. Nazwisko Krzysztof B. przyjąłem, gdy odszedłem ze służby i musiałem się ukrywać. Naprawdę nazywam się Michał L., jestem majorem i pracowałem w kontrwywiadzie. Podczas jednej z misji wraz z kilkoma kolegami wpadliśmy na trop handlu bronią. Wszyscy zginęli w dziwnych okolicznościach. W handel zamieszani byli wysocy rangą dowódcy. Gdy sprawa wyszła na jaw, musiałem wiać. Natychmiast odszedłem ze służby. Sądziłem, że dokumenty, które są w teczce, to rodzaj polisy ubezpieczeniowej, że dopóki je mam, nic mi nie grozi. Nie miałem racji. Ten wypadek na pasach to zamach na moje życie. Miałem refleks i przeżyłem. Włamywacze szukali w moim mieszkaniu właśnie tych dokumentów, które teraz trzymasz w ręku. Powierzyłem je tobie, bo chciałbym, żeby trafiły do prokuratury. I jeszcze jedno: znajdziesz w środku zaadresowaną kopertę, w której jest pendrive. Wyślij ją. To materiał przeznaczony dla zaprzyjaźnionego ze mną dziennikarza. On nada sprawie rozgłos, gdyby prokuratura się ociągała ze wszczęciem śledztwa. To tyle, żegnaj przyjacielu, Krzysztof”.

Musiałem tak postąpić

Odłożyłem list i zacząłem przeglądać zawartość teczki. Były tam dokumenty handlowe podpisane przez dowódców oraz zdjęcia przedstawiające tychże wojskowych i zapewne ich klientów. Z papierów wynikało, że gra szła o miliony dolarów. Osoby zamieszane w ten biznes były i nadal są gotowe na wszystko, byle tylko te dokumenty nie wyszły na jaw. Najlepszym tego dowodem jest śmierć mego kumpla. Rozumiałem, dlaczego Krzysiek zapewnił sobie pomoc dziennikarza.

Czy przekazać dokumenty aspirantowi Wierzbie? – zastanawiałem się. Ten z pewnością pobiegnie z nimi do komendanta, który marzy o awansie. Komendant zacznie szukać rady u kolegi z komendy wojewódzkiej. Najpewniej obaj, ze strachu, pójdą z tym wyżej lub, co gorsza, ukręcą sprawie łeb. Nie mam się czego obawiać, nikt nie wie, że miałem te dokumenty, muszę postąpić tak, jak życzył sobie tego Krzysiek.

Reklama

Następnego dnia wrzuciłem do skrzynki kopertę zaadresowaną do dziennikarza. Pozostałe dokumenty wysłałem anonimowo do prokuratury krajowej. Po trzech miesiącach śledztwo w sprawie śmierci Krzysztofa B. umorzono z powodu niewykrycia sprawców. W znanym ogólnopolskim tygodniku ukazał się obszerny materiał o handlu bronią. Ruszyła lawina. Spełniła się ostatnia wola mojego przyjaciela.

Reklama
Reklama
Reklama