Reklama

Przeprowadzka z dużego mieszkania w zabytkowej kamienicy, położonej w sercu miasta, nie wchodziła w grę. Uwielbiałam tę okolicę i czułam się tam jak w domu. Dobrze znałam sąsiadów, darzyłam ich sympatią i szacunkiem. Tworzyliśmy zgraną paczkę, jak najbliższa rodzina. Liczyłam na to, że zostanę tu do końca swoich dni. Los chciał jednak inaczej. Mój mąż zmarł i z dnia na dzień zostałam sama. Wkrótce dotarło do mnie, że moja emerytura to za mało, by poradzić sobie z opłatami za tak duże mieszkanie.

Reklama

Kupiłam nowoczesną kawalerkę

Miałam jednak szczęście, że udało mi się uzyskać za nie naprawdę korzystną cenę. Prawnik, który nabył ode mnie mieszkanie, w ogóle nie próbował negocjować kwoty. Co więcej, zapłacił dodatkowo pokaźną sumę za stylowe, zabytkowe meble z pracowni mojego małżonka. Podpisanie umowy załatwiło sprawę.

Część gotówki ulokowałam na koncie oszczędnościowym, by mieć coś na czarną godzinę, a za pozostałe fundusze kupiłam kawalerkę w nowoczesnym, eleganckim i chronionym kompleksie mieszkaniowym.

Wydawało mi się, że moi sąsiedzi będą dobrze wychowanymi i sytuowanymi osobami, ponieważ mieszkania na tym osiedlu kosztowały niemało. Już niedługo po wprowadzeniu się do nowego lokum zrozumiałam, że rzeczywistość będzie daleka od moich wyobrażeń.

Czułam się wyczerpana, gdyż porządkowanie wszystkich rzeczy było bardzo pracochłonne. Pomyślałam, że pójdę wcześniej do łóżka. Nawet nie zdążyłam rozłożyć pościeli, kiedy z góry usłyszałam przeraźliwe krzyki. Facet obrzucał kobietę przeróżnymi wyzwiskami, a i ona mu nie odpuszczała.

Przez jakieś trzy godziny wydzierali się wniebogłosy, a ja nie mogłam zasnąć. Myślałam, że to jakieś menelstwo przypadkiem zabłąkało się na nasze luksusowe blokowisko. Następnego dnia zagadałam do gospodyni budynku i okazało się, że to porządni ludzie. Facet jest kierownikiem w zagranicznej korporacji, a kobieta pracuje na jakimś prestiżowym stanowisku.

To był dopiero początek

Pewnego dnia, kiedy znowu zdzierali gardła, pofatygowałam się piętro wyżej i kulturalnie zasugerowałam, żeby wymieniali poglądy nieco ciszej. Miałam nadzieję, że zdobędą się na przeprosiny i wytłumaczą, że przeżywają trudny okres w swoim związku. Zaczęli mnie jednak wyzywać od najgorszych. Darli się na mnie, że wtykam nos w nie swoje sprawy. Przez nich zarywałam noce, a oni potraktowali mnie w taki sposób!

Po kilku tygodniach inni sąsiedzi zaczęli puszczać muzykę na cały regulator. Czy oni wszyscy mają problemy ze słuchem? Ledwo otworzą oczy, a już puszczają muzykę i to głośno. Gdyby to chociaż było coś miłego dla ucha, jakieś łagodne dźwięki. Ale skąd, to istne walenie. I z każdej strony leci co innego. Przez to w moim mieszkaniu można oszaleć.

Któregoś dnia puściły mi nerwy i przeszłam się po lokalach tych najbardziej hałaśliwych grajków. Tłukłam do drzwi, najgłośniej jak potrafiłam, żeby raczyli mnie usłyszeć. Spośród czterech sąsiadów, do których się zgłosiłam, żaden nie wykazał zrozumienia. Pierwsi dwaj nawet nie raczyli otworzyć drzwi, a pozostali kazali mi się wynosić. Jeden z nich powiedział, że nie po to tyle zapłacił za mieszkanie, by teraz się komukolwiek podporządkowywać. Drugi z kolei stwierdził, że jest środek dnia, więc nie rozumie, o co się tak denerwuję. Czy tylko po zmroku mam prawo do świętego spokoju?

Przecież to jakiś absurd

Ale nocą też nie ma mowy o chwili wytchnienia. W weekendy sąsiedzi zapraszają znajomych i hulają aż do świtu. Piją na umór i drą się wniebogłosy na tarasach. Parę razy dzwoniłam po policję, ale bez efektu. Kiedy mundurowi wchodzili na teren budynku, imprezowicze udawali grzecznych, a gdy odjeżdżali, to zabawa rozkręcała się na nowo. I to z podwojoną mocą.

Trudno o odrobinę ciszy i spokoju nawet gdy wychodzę na dwór. Ale wcale nie chodzi o ruch uliczny. Przywykłam do zgiełku miasta. W końcu całe życie spędziłam w ścisłym centrum. Mam na myśli dzieciaki. Nic nie mam do najmłodszych, w końcu to one są naszą przyszłością. Ale te z mojego bloku nie uznają żadnych zasad! Latają w tę i z powrotem, drą się wniebogłosy i piszczą w nieskończoność, zupełnie jak obłąkane.

Któregoś razu usiadłam na ławeczce z gazetą w dłoni. Chciałam się zrelaksować i zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Pogoda była wprost wymarzona. Było ciepło i słonecznie.

Wytrzymałam może z piętnaście minut. Kiedy dwukrotnie oberwałam piłką prosto w głowę, cała chęć na odpoczynek momentalnie mi przeszła. Oczywiście, że zwróciłam tym chłopcom uwagę. Poprosiłam, aby trochę uważali, a najlepiej żeby przenieśli się w inne miejsce.

Dzieciaki tymczasem naskarżyły na mnie swoim rodzicom. Ci natychmiast urządzili wielką aferę. Zatkało mnie, bo liczyłam, że wezmą swoje małolaty w obroty. Okazało się, że ja tu jestem tą niedobrą, bo nie pozwalam dzieciakom w spokoju się bawić.

Mam już dość

Niełatwo również zadbać o porządek w tym miejscu. Nie chcę oceniać innych mieszkańców, bo nie mam pojęcia, jak wygląda u nich w domach. W końcu nikt mnie do siebie nie prosi. Ale na korytarzu jest taki brud, że człowiek boi się wyjść. Niedopałki papierosów walają się po podłodze, jakieś kartki, sterty kurzu, a jak popada deszcz, to jeszcze błoto.

Pani sprzątaczka, która zjawia się raz na siedem dni, położyła wycieraczkę. Sama wycieram w nią buty, a inni kompletnie to olewają. A do tego jeszcze te psiaki! Uwielbiam zwierzaki i myślę nad adopcją pieska ze schroniska. Przynajmniej nie byłabym sama. Ale nie mogę przeboleć faktu, że właściciele psów w ogóle nie sprzątają po swoich pupilach.

Przedwczoraj weszłam do windy i trafiłam w gigantyczną psią kupę. Nie mam pretensji do psiaka, mógł nie zdążyć. Ale co z jego panem czy panią? Czyżby nie zauważyli? Mam wątpliwości, ponieważ kupa była ogromna.

Najwyraźniej stwierdzili, że jeśli na dworze nie posprzątają po swoim czworonożnym przyjacielu, to w budynku także nie muszą. No i osiedle wygląda tak, jak się wygląda. Kupa goni kupę.

Pewnego popołudnia zagadnęłam do paru osób z psami. Stali razem i rozmawiali, gdy uprzejmie spytałam, czemu nie usuwają nieczystości po swoich pupilach. Popatrzyli na mnie, jakbym była pomylona i zgodnie wykrzyknęli, żebym sama posprzątała. Ale z nich bezczelni ludzie! Przecież to ich pociechy hasają po tych zabrudzonych ścieżkach i trawach.

Każdy robi, co mu się podoba

Zdecydowałam się zabrać głos podczas spotkania lokatorów. Byłam przekonana, że nie tylko mnie drażnią dźwięki dobiegające zza ścian, kłótnie sąsiadów, krzyki maluchów oraz psie odchody na trawniku. Miałam nadzieję, że jeśli się zorganizujemy, uda nam się zaprowadzić porządek i spokój.

Niestety, kiedy zaczęłam przemawiać, niektórzy po prostu opuścili salę. Moje zdanie zupełnie ich nie interesowało. Kiedy to do mnie dotarło, poczułam się kompletnie zdruzgotana.

Cała reszta mnie po prostu wyśmiała. Jeden facet bez ogródek stwierdził, że żaden z sąsiadów mnie nie trawi. Podobno wszędzie widzę problemy i wiecznie mi coś nie pasuje. A jeśli faktycznie tak mi zależy na świętym spokoju, to powinnam się wynieść do jakiegoś domu opieki. Zrobiło mi się tak przykro, że po powrocie do mieszkania po prostu się rozpłakałam.

Zastanawiałam się nad słowami, które padły z ust moich sąsiadów. Początkowo czułam się rozbita, potem ogarnęła mnie wściekłość, ale ostatecznie zdołałam się uspokoić. Zrozumiałam, że po prostu nie pasuję do tego towarzystwa. Nie potrafię żyć w środowisku, gdzie panuje prostactwo. Jeśli chcą się zadręczać w swoim gronie, to niech tak robią.

Odwiedziłam już agencję nieruchomości. Agent ocenił, że pozbycie się obecnego mieszkania nie powinno stanowić żadnego problemu. Gorzej natomiast wygląda kwestia znalezienia nowego. Nie jest w stanie zapewnić mnie, że w innej okolicy cała sytuacja się nie powtórzy.

Słowa, które usłyszałam, kompletnie mnie rozstroiły. Wciąż nie wiem, co zrobić. Bo jeśli gdzie indziej sytuacja się powtórzy, to co za różnica, gdzie mieszkam?

Teresa, 64 lata

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama