Reklama

Dla mieszczucha z Mazowsza podlaskie wesele musiało się wydawać czymś z innego świata. Krzych, mój kumpel, warszawiak z dziada pradziada, aż złapał się za głowę na widok labiryntu stołów i ław w domu weselnym, który rozmiarami mógłby konkurować ze stadionem Legii.

Reklama

Gości tak naprawdę zaproszono „zaledwie” trzystu trzydziestu, co dla krajan mojej ciotki było dolną granicą przyzwoitości.

Wzięłam Krzyśka, bo nikogo na stałe nie miałam

W sumie nigdy nie byłam z żadnym facetem na poważniej i na dłużej, bo wypatrywałam księcia z bajki na białym koniu. Wypatrywałam, aż przekroczyłam magiczną granicę, kiedy to kobiece instynkty i hormony dają o sobie znać z podwójną siłą. Młodsze koleżanki, sąsiadki, a nawet – co za wstyd! – młodsze siostry zdążyły mi sprzątnąć sprzed nosa co fajniejszych facetów, no ale jak się za długo wybrzydza przy stole, to zostają tylko okruchy. Jednak pojawienie się na weselu ciotecznego brata bez mężczyzny u boku nie wchodziło w grę – obciach na całą wieś!

Krzysiek, kolega z pracy, był małomównym, nieśmiałym informatykiem, żaden amant, ale również nie flejtuch w sweterku jak większość gości z jego działu. Potrafił się jeszcze wcisnąć w garnitur, raczej nie narozrabia, zatem się nadawał. Podobałam mu się – kobiety takie rzeczy czują – więc tym chętniej się zgodził, a nawet zaoferował transport na miejsce swoim autem.

„Oby tylko nie wyobraził sobie Bóg wie czego – myślałam. – Niby układ był jasny, jednak z facetami nigdy nie wiadomo”.

Zobacz także

Poza zaproszeniem całej rodziny z przyległościami ciotka zadbała o to, by stoły uginały się od przekąsek i donoszonych co chwila gorących dań. Spomiędzy parujących półmisków, niczym drzewa wyrastały metrowej wysokości sękacze, obowiązkowy przysmak na podlaskich weselach.
Wódka lała się strumieniami, a dla „koneserów” znalazł się też gąsiorek pędzonego przez wuja bimbru. Dla dzieciaków przygotowano osobny stół łakoci ze sprowadzoną z miasta czekoladową fontanną.

Tort weselny miał cztery piętra, każde w innym smaku. Niczego nie brakowało… No, może poza wymarzonym księciem z bajki, którego jako smarkula zawsze wypatrywałam pośród weselnych gości.

Krzysiek tymczasem bawił się znakomicie. Okazało się, że moja dziewiętnastoletnia kuzynka, która akurat siedziała po przeciwnej stronie stołu, rozpoczęła studia na Politechnice Warszawskiej. W mig odnalazła wspólny język z moim kolegą i po godzinie szczebiotali jak najęci. Krzysiek w jeden wieczór powiedział więcej niż przez pięć lat swej bytności w pracy, a Agata wpatrzona weń była jak w obrazek

Wkurzyłam się lekko. Nie na kumpla, ale na świat jako taki, że wszyscy poza mną doskonale się bawią. Odtańczyłam kilka obowiązkowych tańców, a potem zaszyłam się w najciemniejszym kącie sali i zalałam zgryzotę paroma kieliszkami słodkiego wina. Gdy minęła północ, nadszedł czas oczepin i innych przaśnych zabaw. Zdałam sobie wówczas sprawę, że lada moment czeka mnie kolejne poniżenie, kiedy to zacznie się zaganianie na środek parkietu niezamężnych panien. Dosłownie w ostatniej chwili udało mi się czmychnąć na zewnątrz.

Otaczała nas rześka noc. Za plecami szumiał rozbawiony dom weselny, a mnie jeszcze bardziej szumiało w głowie. Spontanicznie postanowiłam przespacerować się żwirowym poboczem w stronę wsi.

Szłam, nie zważając na to, że moje piękne szpilki, na które wydałam prawie pół pensji, mogłyby na tym ucierpieć. „Kiedy wrócę – myślałam – obciachowe zabawy już się zakończą, a ja będę mogła dalej, aż do rana, żalić się kieliszkowi wina”.

Dom weselny pobudowano kilometr od osady, zaraz za stacją benzynową i cmentarzem – niezbyt urocza lokalizacja, najwidoczniej jednak lepszej nie było. Za plecami miałam dekoracyjne lampiony na ogrodzeniach domu weselnego, w dali widziałam światła stacji benzynowej. Przy samej drodze brakowało latarni i normalnie bałabym się tamtędy iść, ale wypity alkohol dodał mi odwagi. Gdzieś tak w połowie długości cmentarza zrobiło się ciemno jak w grobie, nie widziałam żwiru, po którym stąpam, niszcząc swoje piękne buty.

Nagle oślepiający blask reflektora, warkot motoru, serce podskoczyło mi do gardła. Krzyknęłam coś, czy raczej zaskrzeczałam żałośnie.

Ależ ten chłopak był przystojny! I jak na mnie działał!

– Ojej, przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć! – padł głos zza snopa światła.

Gdy serce nieco się uspokoiło, a źrenice przyzwyczaiły do nowych warunków, moim oczom ukazał się zaskakujący widok: na poboczu stał młody motocyklista w czarnej bomberce i przetartych dżinsach, z jakimś kluczem w przybrudzonej olejem dłoni. Nie nosił kasku, jedynie okulary lustrzanki, które w środku nocy wyglądały dość dziwacznie. Poza tym miał krótkie czarne włosy i atletyczną sylwetkę.

Był po prostu diabelnie przystojny.

Motor też miał niczego sobie, oczywiście nie znałam się na markach i modelach, ale potrafiłam poznać, że to kawał maszyny. Typowy krążownik szos starszy zapewne od właściciela, ale świetnie utrzymany, lśniący białym lakierem i chromem.

– Musiałem poprawić luz na pasku – motocyklista spojrzał na trzymany w ręku klucz, potem na mnie i uśmiechnął się szelmowsko. – Nie za delikatne buty na przechadzkę? – zapytał, przenosząc wzrok na moje stopy, i znowu się uśmiechając.

Poczułam, że miękną mi kolana.

– Nie wzięłam żadnych na zmianę – odparłam tonem uczennicy.

– To może cię gdzieś podrzucić? – chłopak zdjął okulary i schował do kieszeni.

Nie wiem, jakim cudem mogłam to stwierdzić w środku nocy, ale przysięgłabym, że widziałam głęboki błękit jego oczu.

– A, przepraszam, gdzie moje maniery! – dodał szarmancko. – Michał jestem.

– Agnieszka… W zasadzie nigdzie konkretnie nie idę, to znaczy wyszłam z wesela i tak jakoś… – język mi się plątał, czułam się jak zidiociała licealistka.

– A to się dobrze składa, bo ja w zasadzie nigdzie konkretnie nie jadę. Ba, również urwałem się z wesela!

Rzeczywiście wyglądał na kogoś, kto spontanicznie wsiada na motor i rusza na nocną przejażdżkę. Książę z bajki na białym rumaku… Nie, na stu rumakach mechanicznych pod białym lakierem.

– To co, tak sobie postoimy, czy może dasz się na herbatkę zaprosić? – głos Michała wyrwał mnie z zamyślenia.

Skinęłam głową, a on wyjął z sakwy staromodny termos, odkręcił go, zza pazuchy wciągnął piersiówkę, odkorkował i przelał zawartość do termosu.

– Zimno się robi, trzeba się porządnie rozgrzać – wyjaśnił.

Tak naprawdę to byłam już mocno rozgrzana, wręcz płonęłam od środka, ale chętnie się poczęstowałam. Herbata „z prądem” smakowała wybornie.

– Gorąca! – westchnął pożądliwie Michał, a ja nie wiedziałam, czy mówi o herbacie, czy o mnie; liczyłam, że to drugie. – To może teraz dla odmiany kąpiel w Bugu?

Złapał mnie za rękę i delikatnie pociągnął w stronę motoru.

– Żartowałem – dodał, widząc moją przerażoną minę. – Ale nogi możemy pomoczyć, a i schłodzone piwko się znajdzie.

Pierwszy raz w życiu oddałam się zupełnie obcemu facetowi

Nie musiał mnie dwa razy prosić. Gdzieś tam z tyłu głowy głos rozsądku krzyczał „zwariowałaś!”, ale go zignorowałam – spotkałam księcia, dobrze się bawiłam, tylko to się teraz liczyło. Mocno objęłam Michała, tak mocno, że pewnie czuł na plecach kołatanie mojego serca. Motor ruszył z piskiem, robiąc ostry zwrot, i rozpryskując fontannę żwiru. To nie był jakiś ścigacz, ale i tak przyśpieszenie miał niesamowite.

Ledwo mrugnęłam okiem, a już minęliśmy stację benzynową, kolejne mrugnięcie, łyk zimnego powietrza i zostawiliśmy wieś za plecami. Drogę, którą pędziliśmy, dobrze znałam, ale tamtej nocy wydała mi się jakaś inna, jakby węższa i bardziej kręta. Rosnąca wokół puszcza napierała na asfalt, korony drzew rozpinały baldachim tak gęsty, że co chwila traciłam z oczu księżyc.

Pędziliśmy tak kilka upojnych minut; po drodze nie minęliśmy się z żadnym autem, ale tym też się nie przejęłam, w końcu był środek nocy. W pewnej chwili Michał przyhamował i skręcił w leśną dróżkę. Ciężki motor pewnie pokonywał nierówności i wkrótce znaleźliśmy się na małej polanie przy zakolu rzeki. Michał zgasił maszynę, pomógł mi zejść z siedzenia, niczym rycerz wybrance zsiadającej z konia, po czym skinieniem głowy zaprosił nad brzeg Bugu.

Gadka o chłodzących się butelkach nie była ściemą, w wędkarskiej siatce czekało ich pół tuzina, takich zielonych, ze staromodnymi etykietami.

Stuknęliśmy się odkapslowanymi flaszkami jak kieliszkami z wykwintnym szampanem.

– Czym się zajmujesz? – zapytałam.

– Tym i owym – odpowiedział. – Na co dzień pilnuję finansów w firmie tatuśka, ale w weekendy porywam bezbronne dziewice.

– I co z nimi robisz?

– A jak myślisz?

– Uwodzisz? – zasugerowałam ze śmiechem.

Michał pociągnął łyk piwa.

– Czy wyglądam na takiego, który musi kogokolwiek uwodzić? – rzucił.

O dziwo, ta granicząca z bezczelnością pewność siebie akurat do Michała pasowała. I był cholernie seksowny. Kiedy musnął dłonią moje włosy na karku, przeszedł mnie prąd od głowy po palce stóp. Ani się obejrzałam, jak turlaliśmy się po polanie, zrzucając z siebie ciuchy. Goryczka piwa mieszała się w ustach ze słodyczą łapczywych pocałunków, na plecach czułam chłód mokrego igliwia, na piersiach żar obejmujących je dłoni.

To nie był „szybki numerek w krzakach”, po którym ma się kaca większego niż po mieszance alkoholi. Michał był stanowczy, ale też cierpliwy i delikatny. Rękami i językiem pieścił każdy centymetr mojej skóry, drżałam jak w gorączce, zanim jeszcze doszło do czegoś więcej. Nie pamiętam, ile razy się kochaliśmy, nie pamiętam, w którym momencie to ja przejęłam inicjatywę i mój kochanek z rycerza zmienił się w rumaka. Jedno było pewne: zupełnie nie poznawałam samej siebie.

Gdzie się podziałała ta pełna zahamowań i kompleksów urzędniczka?

Gdy już opadliśmy z sił, padliśmy nadzy pod baldachimem z gałęzi sosen, ogrzewając się ciepłem swych ciał.

– Rany boskie, obudziłeś we mnie demona… – westchnęłam.

– Nie, to ty mnie obudziłaś…

Nie bardzo wiedziałam, o co mu chodzi, ale nie myślałam o tym. Rozkoszowałam się chwilą. Chciałam, by zatrzymał się czas. Powiedziałam Michałowi o tym.

– Ja też tego chcę – wyszeptał z pasją.

– Nie wierzę ci… – słowa brzmiały jak żart, ale w głębi serca poczułam niepokój. – Mówisz to każdej, którą zaciągasz do lasu, a potem szybko o niej zapominasz, nieprawdaż?

– Nie – głos miał bardzo poważny, bez cienia zgrywy czy kpiny. – Jesteś wyjątkowa. Jesteśmy sobie pisani, nie czujesz tego?

Chciałam coś odrzec, ale zamknął mi usta pocałunkiem. Potem zerwał leżącą obok stokrotkę, zmyślnie zwinął łodyżkę w pierścionek i założył mi na palec. Znowu się kochaliśmy. Świt zbliżał się nieubłaganie, z rzeki na polankę wpełzała zimna mgła. Narzuciliśmy ubrania.

Reklama

– Pożegnasz się z rodzinką i do domu wracasz ze mną – oznajmił mój książę, gdy wsiadaliśmy na motor. W brzuchu tańczyła mi chmura motyli.

Reklama
Reklama
Reklama