Reklama

Przyszłam na świat w niewielkiej miejscowości w województwie mazowieckim. Jest to jedno z takich miejsc, gdzie wszyscy znają wszystkich od zawsze. Dorastałam więc wśród wszechobecnych ciotek, wujków, sąsiadów, przyjaciół rodziny, bliskich sąsiadów.
Moi rodzice i dziadkowie byli w owej miejscowości szanowanymi obywatelami. Babcia – dawna członkini miejscowego chóru i działaczka parafialna; dziś kobiecina, która miota się po kuchni i wciąż szuka potwierdzenia, że jest jeszcze wszędzie i wszystkim potrzebna. Dziadek – zniedołężniały człowiek, któremu wydaje się, że nadal pełni w domu i w gospodarstwie rolę mentalnego dyktatora. I rodzice: mama – nauczycielka, tata – mechanik. Moja rodzina. Elita małomiasteczkowej społeczności.

Reklama

Czas spędzony pod kościołem z innymi kumami bezpośrednio po porannej mszy to moment kulminacyjny każdej niedzieli, a historie i opinie tam zasłyszane – niepodważalna wyrocznia. Od kiedy pamiętam, szczególnie babcia przynosiła do domowego zacisza najpikantniejsze ploteczki: kto i kiedy się upił, kto z kim się rozstał, a kto umarł i w jakich okolicznościach. Największym wstydem dla jednostki okazywało się „zaistnienie” jako gorący temat w owych dyskusjach. Główną zasadą było więc w miasteczku: „Rób swoje, ale po cichu, nie wychylaj się”. Natomiast u mnie w domu słyszałam setki razy: „Postępuj zgodnie z zasadami, pochodzisz z dobrej rodziny, nie przynoś nam wstydu!”.

Traktowali mnie jak swoją

A teraz napiszę o sobie. Ja. Buntowniczka dusząca się w szponach konwenansów. Zawsze słyszałam, że stwarzam problemy. Jest w tym trochę prawdy, od małego byłam uparta i pyskata, nie sądzę jednak, żebym miała zdegenerowaną osobowość, co mi ciągle wmawiano. Dlaczego? Bo przyjaźniłam się tylko z chłopakami. Dziewczyny upiornie mnie irytowały, nie znosiłam ich wysokich pisków i urojonych fobii, które – moim skromnym zdaniem – służyły jedynie ściągnięciu samczej uwagi.

Tak więc, gdy wkroczyłam w okres nastoletniego buntu, moje rozszalałe hormony nie objawiły się w niewiarygodnych ilościach makijażu na twarzy, spódniczkach ledwo zakrywających pupę i przymilnym uśmiechaniu się do płci przeciwnej, lecz w agresji na boisku i wulgarnym słownictwie. Muszę zaznaczyć, że nigdy nic mnie nie łączyło z żadnym z moich licznych znajomych. Ja po prostu lepiej się czułam w ich towarzystwie, oni zaś traktowali mnie jak swoją – jak ziomala.

Gdy inne „przyszłe kobiety” wdzięczyły się do chłopaków i buszowały po sklepach z ciuchami, ja biegłam na boisko w ulubionych dresach i z piłką pod pachą. O dziwo, nawet nie przyszło mi wtedy do głowy próbować alkoholu czy papierosów.
Jednak dla rodziny moje zachowanie było skandaliczne. Bo jakże to, córka i wnuczka znanych i szanowanych mieszkańców miasteczka włóczy się ze zgrają miejscowych chuliganów?! Krzyczy równie głośno jak oni i ugania się za piłką po boisku?! Albo jako jedyna dziewczyna wśród chłopaków przesiaduje wieczorami na ławce w parku!

Mimo że nigdy nie towarzyszył nam ani alkohol, ani inne używki, po każdym powrocie do domu byłam dokładnie przepytywana, obwąchiwana (tak!) i strofowana. Patrzyłam w oczy moich bliskich i nie mogłam pojąć, o co im tak naprawdę chodzi. Czy to źle, że biegałam po boisku? Czy to źle, że wolałam towarzystwo inne niż rozchichotanych, dziecinnych smarkul?

Zobacz także

Jakże ja byłam dumna

Po skończeniu liceum wreszcie udało mi się wyrwać do dużego miasta. Poszłam na studia dzienne – i zachłysnęłam się tą wolnością! Korzystałam z braku karcących spojrzeń oraz niepochlebnych komentarzy na temat mojego zachowania. Możliwość decydowania o sobie samej opętała mnie, zachwyciło dysponowanie czasem. Nikt mnie nie oceniał, nie krytykował, nie komentował nowych znajomości ani późnych powrotów. Tak zaczęła się moja droga do zatracenia…

Przy wszelkich spotkaniach towarzyskich strumieniami lał się alkohol. Dla mnie, prowincjonalnej gąski, świadomość, że nikt mnie nie pilnuje, że jestem nierozpoznawalna wśród dziesiątek mi równie nieznanych twarzy, była cudowna!
Piłam, bawiłam się, używałam życia i wolności bez ograniczeń. Po dwóch latach nie potrafiłam już wyobrazić sobie wieczornego wyjścia bez alkoholu. Zaczęłam też palić i szybko uzależniłam się od nikotyny. Dziś już wiem, że nie przedstawiałam ciekawego widoku, kiedy tak kołysałam się na krześle z mętnym wzrokiem i popijałam z zadowoleniem kolejne piwa, a nierzadko i mocniejsze trunki.

Wiosną i na początku lata piliśmy na zieleniących się trawnikach miejskich i w parkach. Wtedy myślałam, że jest wolna i szczęśliwa! No i byłam niemal ciągle na rauszu… Bo przecież nikt nie poczuje okropnego odoru wina z moich ust – rodzina została daleko…

Jakże ja byłam dumna, że jestem panią samej siebie i swojego ciała! Wydawało mi się, że świat stoi przede mną otworem. Balując i włócząc się nocami z jednej imprezy na drugą, czułam przedziwną satysfakcję. Jakbym robiła to wszystko na przekór prowincjonalnym schematom, wśród których dorastałam! Na przekór zasadom. Dziś jestem dorosłą kobietą, mam męża i wspaniałą rodzinę. Ułożyłam sobie życie, mimo że bardzo niewiele brakowało, abym sięgnęła dna…

Kiedyś obudziłam się po jednej z zakrapianych imprez – w obcym, straszliwie brudnym mieszkaniu. Wokół walały się puste butelki, popielniczki pełne petów. Obok mnie chrapał jakiś chłopak. Nie miałam pojęcia ani kim on jest, ani gdzie jestem. To wystarczyło. Ubrałam się szybko i wybiegłam na zalaną słońcem ulicę. Na szczęście udało mi się złapać taksówkę (nie wiem, jak inaczej trafiłabym do akademika).

Analiza, której dokonałam tamtego dnia, siedząc na tylnej kanapie starego auta, przeraziła mnie. Uświadomiłam sobie, że jeszcze trochę i się stoczę! Głupia przekora i złudzenie wolności spychały mnie na samo dno! Podjęłam decyzję. Rzuciłam alkohol, przestałam chodzić na imprezy. Było mi ciężko, nawet bardzo. Ale udało się.

Nadzór i kontrola? Tak, ale dyskretne

Moja historia sprawiła, że mam dla wszystkich rodziców następującą radę: pozwólcie buntownikom się buntować, niepokornym duchom mieć swoje zdanie, niespokojnym jednostkom szukać swojego miejsca w tym niewdzięcznym świecie, a tym niezrozumianym – na to, by sami dobierali sobie przyjaciół.

Nie trzymajcie swoich latorośli pod kloszem zbyt długo, nie narzucajcie im swojego zdania. Czas, kiedy są przy was – bezpieczne i troskliwie doglądane, niekiedy zmuszane do postępowania według waszych reguł – szybko minie, i to bezpowrotnie. Nie wiadomo, w jak ciemny i wielki wir wciągnie je bezwzględny los w późniejszym życiu. Życiu bez was… Im wcześniej przeżyją swój bunt, tym lepiej.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama