Reklama

Nie wiem, kiedy dokładnie to się stało, ale któregoś dnia obudziłam się i poczułam, że nie mam siły na nic. Od rozwodu minęło już kilka lat, córka wyprowadziła się do chłopaka, a ja zostałam sama – z bolącym kręgosłupem, przewlekłym zmęczeniem i poczuciem, że już nic dobrego mnie nie spotka. Lekarka powiedziała, że sanatorium dobrze mi zrobi. Uśmiechnęłam się słabo. Czułam się jak zużyty przedmiot odłożony na półkę. Ale pojechałam. Z biletem w dłoni patrzyłam przez okno pociągu, próbując się przekonać, że jeszcze coś miłego może się wydarzyć.

Reklama

Był moim pierwszym chłopakiem

Wieczorem, zaraz po kolacji, postanowiłam przejść się po okolicy. Powietrze pachniało sosną i czymś jeszcze – może jesienią, może wspomnieniem lata. Uzdrowisko było zatopione w półmroku, gdzieniegdzie tylko migały lampki solarne przy ścieżkach. Zatrzymałam się na moment przy fontannie, zupełnie nieświadoma, że ktoś mnie obserwuje.

– Ewa? To ty?! To naprawdę ty?

Zastygłam w bezruchu. Ten głos… Głos sprzed lat. Odwróciłam się i zobaczyłam mężczyznę, który uśmiechał się do mnie z lekkim niedowierzaniem. Siwe włosy, trochę więcej zmarszczek, ale ten sam nos, ten sam sposób patrzenia. Andrzej.

Znałam go z liceum. Był moim pierwszym chłopakiem. Miłością z czasów, gdy wszystko było prostsze, a każda wiadomość na karteczce wydawała się najważniejsza na świecie. Myślałam, że nigdy więcej go już nie zobaczę.

– No proszę… – wyszeptałam, niepewna, czy się ucieszyć, czy uciec.

– Jak to możliwe, że się tu spotykamy? – zaśmiał się. – Zawsze myślałem, że wtedy po prostu zniknęłaś, jak w filmach. Rozpłynęłaś się jak we mgle.

– A ja myślałam, że to ty się przestałeś nagle do mnie odzywać? – odpowiedziałam, zaskoczona własną szczerością.

Usiedliśmy na ławce, a ja z każdą minutą czułam, jak zaczynają mnie ścigać wspomnienia. On mówił o dawnych szkolnych czasach, a ja analizowałam każdy jego gest. Czy był szczery? Czy mnie rozpoznał od razu? Wieczór przeciągał się, a ja, zamiast wracać do pokoju, siedziałam obok Andrzeja. Czułam, jak coś się we mnie budzi. Coś, co dawno zasnęło. Może nawet umarło. Ale teraz – z jego głosem, spojrzeniem – znów zaczynało oddychać.

Zaczęłam się częściej uśmiechać

Od tamtego wieczoru coś się we mnie zmieniło. Nie budziłam się już, co poranek z myślą, że nie chce mi się wstać. Czułam, że moje ciało, choć nadal zmęczone, mniej już ciążyło, a głowa była jakby lżejsza. Andrzej czekał na mnie codziennie po zabiegach. Najpierw staliśmy przy wejściu do kawiarni, potem już w środku piliśmy herbatę z sokiem malinowym. Wieczorami wychodziliśmy na spacer po parku. On znał każdy zakątek, bo – jak się okazało – był tu już po raz trzeci. Ja wciąż się uczyłam tego miejsca, ale przy nim było mi jakoś raźniej.

Myślałem, że już nie potrafię się zakochać – powiedział pewnego wieczoru, kiedy siedzieliśmy na ławce pod ogromnym dębem. Zaśmiałam się nerwowo. Te słowa zawisły w powietrzu, między nami, jak coś namacalnego.

– Może to wcale nie miłość. Może to tylko ten magiczny klimat uzdrowiska – próbowałam rozładować napięcie.

– A jeśli to jednak coś więcej?

Nie odpowiedziałam od razu. Patrzyłam na jego profil, na to, jak zmrużył oczy, jak wbił wzrok w odległą latarnię. W głowie miałam milion myśli, a w sercu... coś, czego dawno nie czułam. Delikatne ciepło i jednocześnie niepokój. Przecież znałam ten stan, ale tak dawno go nie przeżywałam, że nie wiedziałam, czy jeszcze umiem temu ufać.

Zaczęłam się uśmiechać częściej. Nawet do siebie, nawet rano, kiedy wkładałam szlafrok i patrzyłam w lustro. Ta kobieta tam – ja – wyglądała na trochę młodszą. Albo przynajmniej mniej zmęczoną. Wciąż miałam obawy, ale zaczynałam wierzyć, że może jeszcze coś mnie w tym życiu czeka.

Był w martwym związku?

W trzeci tydzień mojego pobytu wszystko się zmieniło. Wieczór zaczął się jak zwykle – kawiarnia, herbata, opowieści o filmach, które kiedyś wspólnie oglądaliśmy w kinie "Kosmos". Śmialiśmy się. Aż do chwili, gdy Andrzej powiedział coś, co sprawiło, że śmiech zamarł mi na ustach.

– Muszę ci coś powiedzieć, zanim to wszystko pójdzie za daleko – zaczął, nie patrząc mi w oczy. – Mieszkam z kobietą. Od lat. Ale to martwy związek. Zostałem tylko z przyzwyczajenia… i ze strachu.

Serce mi zadrżało. Prawie nie usłyszałam kolejnych słów, które padały z jego ust. W głowie zaczęło mi huczeć. Miałam ochotę wstać i uciec.

– A ja? – spytałam w końcu. – Co ja tu robię? Jestem tylko kuracją na twoją nudę?

– Nie, Ewuś. To nie tak. Wiedziała, że tu jadę. Ona o nas wie. Ja po prostu... nie miałem odwagi odejść. Od dawna już nie jesteśmy razem tak naprawdę.

To znajdź odwagę. Zanim zaczniesz cokolwiek ze mną na poważnie – rzuciłam chłodno i wstałam.

Nie zatrzymał mnie. Może dlatego, że wiedział, że mam rację. Wróciłam do pokoju i długo siedziałam w ciemności. Patrzyłam na telefon, ale tak naprawdę nie miałam ochoty słuchać żadnych wyjaśnień. W głowie kołatało mi tylko jedno. Znowu to robię. Zakochuję się w kimś, kto nie może mi dać wszystkiego.

A przecież przysięgałam sobie, że już nigdy więcej.

Powiedział jej, że to koniec

Nie widziałam go przez dwa dni. Nie przyszedł do kawiarni, nie czekał przy ławeczce, nawet nie mignął mi w kolejce na zabiegi. Początkowo myślałam, że dał mi przestrzeń. Później, że się wycofał. A potem – że uciekł. Zostawił mnie z tym, co rozpalił i nie potrafił udźwignąć poważnej relacji. Dokładnie tak jak kiedyś. Znowu poczułam się głupio. Naiwnie. Bo uwierzyłam, że można od nowa, że można po pięćdziesiątce czuć coś więcej niż pustkę i ulgę po łyku melisy.

Trzeciego dnia zastałam go siedzącego na schodach przed moim pawilonem. Trzymał w ręku mały bukiet polnych kwiatów, takich zwykłych, zebranych może gdzieś po drodze. Patrzył, jakby czekał całą noc.

– Nie chcę cię stracić. Nie po raz drugi – powiedział, podając mi kwiaty.

Zatrzymałam się krok przed nim. Nie umiałam sięgnąć po ten bukiet. Patrzyłam na niego długo, aż w końcu powiedziałam:

– A ja nie chcę znów budować czegoś, co za chwilę runie.

– Wiem. Dlatego pojechałem. Wróciłem do niej. Spakowałem się. Powiedziałem, że to koniec. Po latach mówienia „jutro”, w końcu zrobiłem to „dzisiaj”.

Stał teraz przede mną, zmęczony, ale... dumny jak paw.

– To spróbujemy? Małymi krokami. Tak jak kiedyś, na szkolnym boisku – dodał z uśmiechem.

Poczułam, jak coś mięknie we mnie, powoli, ostrożnie. Wzięłam od niego ten bukiet, niepewnie, jakby był zrobiony z porcelany. Nie wiedziałam, co będzie dalej. Ale po raz pierwszy od dawna nie bałam się aż tak bardzo.

Ta ostatnia niedziela...

Zbliżał się koniec turnusu. Ostatnie zabiegi, pożegnania w stołówce, pakowanie walizek. W powietrzu wisiała melancholia, jakby wszyscy wiedzieli, że to, co się tu wydarzyło, zostanie tylko wspomnieniem. Ja też to czułam. Z Andrzejem spędziliśmy ostatnie dni w rytmie wymownej ciszy, śmiechu, rozmów i spacerów. Nie padły żadne wielkie deklaracje, ale coś między nami się uspokoiło. Tak, jakbyśmy oboje zrozumieli, że już nie jesteśmy tacy, jak kiedyś, ale jeszcze niezupełnie inni.

Ostatniego wieczoru siedzieliśmy razem przy fontannie, w tym samym miejscu, gdzie się rozpoznaliśmy. Milczeliśmy. Patrzyłam na światła odbijające się w wodzie i czułam, że ten moment się już nie powtórzy.

– Zadzwonię. Obiecuję – powiedział, trzymając mnie za rękę.

– Nie obiecuj – odpowiedziałam po chwili. – Po prostu zadzwoń. Albo nie.

– Zadzwonię – powtórzył cicho.

Wiedziałam, że to nie jest łatwe. Że wracamy każde do swojego świata – on z walizką i świeżo rozpoczętą wolnością, ja z głową pełną pytań. Na peronie pocałował mnie w czoło. Wsiadłam do pociągu i usiadłam przy oknie. Patrzyłam, jak stoi. Nie machał. Po prostu stał i czekał, aż pociąg ruszy. Kiedy zniknął z pola widzenia, oparłam głowę o szybę i zamknęłam oczy. Nie płakałam. Nie byłam też spokojna. Po prostu czułam całą sobą ten moment. I pierwszy raz od dawna – czułam, że to „bycie teraz” ma jakiś sens.

Coś się we mnie obudziło

Minął tydzień, odkąd wróciłam. Codzienność wciągnęła mnie z powrotem – zakupy, pranie, wizyty u lekarzy, kolejne oferty w skrzynce, których nawet nie otwierałam. Ale coś było inaczej. Nie umiem tego nazwać. Jakby we mnie zaszło lekkie przesunięcie. Niczym małe drżenie płyty tektonicznej. Nie wszystko wróciło na stare miejsca.

Telefon leżał na kuchennym stole, ładował się, choć już był „na full”. Przez kilka dni łapałam się na tym, że spoglądam, czy nie ma wiadomości. Teraz już tylko czasem. I nawet nie wiem, czy bardziej chcę, żeby zadzwonił – czy żeby jednak nie. Myślę o nim wieczorami. O jego rękach, które pachniały mydłem i trawą. O tej naszej rozmowie przy fontannie. O bukiecie, który wciąż mam zasuszony w słoiku po dżemie. Rozleciał się na drobinki, ale go tam sobie trzymam. Mówił, że zadzwoni. Czy był szczery? Czy to była tylko ładna końcówka ładnej wyjazdowej historii?

A może nie chodzi o niego. Może nie o to, czy on odezwie się, czy nie. Może chodzi o mnie. Bo przez te trzy tygodnie przypomniałam sobie, jak to jest być widzianą. Potrzebną. Bliską komuś. Przypomniałam sobie, że pod tą warstwą zmęczenia i rezygnacji wciąż jestem kobietą. Nie wiem, co dalej. Nie wiem, czy on zadzwoni. Ale wiem, że coś się we mnie obudziło. Coś, o czym myślałam, że już dawno zgasło na dobre. I nawet jeśli to wszystko, co było między nami, skończyło się na peronie, to i tak było warto.

Ewa, 57 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama