Reklama

Jak co środę wybierałem się na trening tenisa. Chmurzyło się, więc włożyłem kurtkę z kapturem, schowałem rakietę do specjalnego pokrowca i wsiadłem na rower. Miałem jechać samochodem, ale za pasem była już jesień, niebawem rower czekał półroczny urlop, trzeba było więc łapać każdą okazję na przejażdżkę. Poza tym chmury zaciągały niebo dość leniwie, więc pomyślałem, że może zdążę, zanim zacznie lać.

Reklama

Mocno cisnąc na pedały, od razu postanowiłem uciec od ruchliwej ulicy. Skręciłem między kamienice, a potem w mały park. Nie doceniłem jednak szybkości przemieszczania się granatowych kłębów na niebie, bo gdy przejeżdżałem obok osiedlowej biblioteki – nagle lunęło. Całe szczęście od miejskiego ośrodka rekreacji dzieliło mnie już tylko pół kilometra gładkiej jak patelnia ścieżki rowerowej.

Pochyliłem głowę, bo deszcz nieprzyjemnie smagał mnie po twarz. Kaptur zsunął mi się na oczy dosłownie na dwie sekundy, ale, niestety, w najgorszym miejscu, bo przy dużym klombie przed zakrętem. Wtedy ktoś ryknął: „Uwaga!” – i cała reszta zdarzyła się w mgnieniu oka: głośny trzask, krzyk, potem krótki lot nad kierownicą i zderzenie z czymś, co po chwili okazało się takim samym zakapturzonym rowerzystą jak ja, pędzącym, aby zdążyć przed deszczem.

Niestety, w przeciwnym kierunku…

Wszystko mnie bolało, ale on wyglądał jeszcze gorzej

Gdy otworzyłem oczy, zobaczyłem świat z perspektywy asfaltu i dziękowałem Bogu, że to nie ulica, tylko ścieżka dla rowerów, a ja nie wpadłem pod koła TIR-a. Cieszyłem się przedwcześnie, bo ta stłuczka okazała się bardzo poważna w skutkach, czego na razie nie czułem. Natura tak mądrze nas skonstruowała, że człowiek w takich chwilach zostaje hurtowo ostrzyknięty własnymi hormonami i w pierwszym, najgorszym momencie jest totalnie odcięty od bólu. Wiedziałem jednak, że dobrze nie jest. Na dodatek poczułem się dziwnie słabo.

Zobacz także

Uniosłem lekko głowę i wtedy zobaczyłem tego drugiego nieszczęśnika. Leżał obok swojego powyginanego roweru i strasznie jęczał. Próbował sięgnąć ręką w kierunku kolana albo buta. Z czoła leniwą strużką kapała mu krew. W końcu złapał za spodnie w okolicach prawej łydki i podciągnął je lekko do góry. Zakręciło mi się w głowie… Kość była biała, niemalże świecąca; sterczała bezceremonialnie przez przebitą skórę. Reszta podudzia, mniej więcej od połowy łydki, zwisała smętnie pod własnym ciężarem. Ktoś podbiegł, wyjął telefon i zasłaniając go przed deszczem zgłaszał wypadek na pogotowie. Wtedy zemdlałem.

Wyglądaliśmy obaj jak szczęśliwcy, którzy przeżyli katastrofę lotniczą, a nie kraksę na rowerach. W szpitalu położyli nas w jednej sali, jakby chcieli, żebyśmy sobie wyjaśnili, kto w kogo wjechał. Ja jednak, przynajmniej w tamtej chwili, nie miałem zamiaru niczego wyjaśniać, bo czułem się jak przejechany przez walec.

Spojrzałem na mojego towarzysza w niedoli, z ogipsowaną nogą na wyciągu, głową i ręką w bandażu: wyglądał jak wybrakowana mumia. Ostrożnie spróbowałem poruszyć palcami stóp, potem rąk; leciutko uniosłem biodra, skręciłem głową w obie strony. „Wszystko działa, będę żył” – pomyślałem z ulgą i głęboko odetchnąłem. I wtedy poczułem ostry ból z prawej strony w klatce piersiowej. Najwyraźniej tylko żebrom coś dolegało.

Do sali wszedł doktor, na oko człowiek po pięćdziesiątce:

– Dzień dobry panom kolarzom.

Za nim karnie ciągnęły jeszcze dwa białe kitle i pucołowata pielęgniarka.

Gdy cała czwórka stanęła pośrodku, do sali wbiegła młoda kobieta, mocno zdyszana; jej mokre od deszczu włosy układały się w bezładne strąki. Bordowe policzki, czerwony nos i tusz do rzęs, który przegrał walkę z wilgocią dopełniały obrazu rozpaczliwego pośpiechu, w jakim niechybnie ta młoda dama tutaj przybyła. Spojrzawszy w stronę łóżka pod oknem, zwróciła się do postaci ukrytej pod bandażowo-gipsową skorupą:

– Paweł, coś ty znowu odwalił…

Jej cienki głos ginął w szpitalnej sali. Po chwili całkiem zagłuszył go doktor.

– Jeszcze nie spotkałem się z takimi obrażeniami u rowerzysty – zaczął, trzymając w rękach kartę pacjenta. – Oczywiście wykluczając tych, którzy mieli spotkanie z pojazdem dwuśladowym – dodał, jakby ta informacja miała nas uskrzydlić.

– Pan – zwrócił się do mnie – miał nieco więcej szczęścia. Dwa złamane żebra, kilka siniaków i zdarta skóra z prawego nadgarstka, który pewnie jako pierwszy przywitał się z asfaltem po tym krótkim, aczkolwiek zapewne efektownym locie. Do wesela się zagoi – podsumował.

Brak obrączki na palcu i chłopięca aparycja nie muszą oznaczać kawalera, lecz tym razem to był celny strzał. Choć do tej pory zdarzało się, że gdy kupowałem piwo, proszono mnie o dowód, to wkrótce miałem kończyć trzydziestkę, i faktycznie nie ożeniłem się jeszcze. Doktor z poważną miną wziął od pucołowatej zdjęcie RTG.

– Pan z kolei – pukając paznokciem w kartę, spojrzał na tego pod oknem – pan poza skręceniem barku, rozległym stłuczeniem nasady dłoni oraz dużego guza z naruszeniem ciągłości tkanki skórnej głowy, doznał paskudnego, otwartego złamania kości piszczelowej. Wyjątkowy pech, naprawdę. Musieliście jechać bardzo szybko – dodał, spoglądając to na mnie, to na tego drugiego. – Wiem, wygląda to poważnie, ale dobrze złożona kość się zagoi i po rehabilitacji powinien pan wrócić do pełni sprawności. Kilku piłkarzy, którym zbyt krewcy przeciwnicy prawie zgilotynowali stopę, dziś strzela dalej bramki – doktor uśmiechnął się pocieszająco. – Nie to mnie martwi… – dodał i zawiesił na chwilę głos. – Pan Paweł jeszcze dziś będzie miał zrobiony szczegółowy rezonans magnetyczny głowy. Zdjęcie RTG pokazuje, że czaszka nie ucierpiała, no może poza tym pięknym guzem, ale chciałbym się czemuś bliżej przyjrzeć – doktor znów popukał paznokciami w zdjęcie. – Dobrze, pani Kasiu, jak najszybciej trzeba pacjenta dotransportować na rezonans. I szybki opis. Proszę przekazać, że to pilne. Zaraz wypiszę zlecenie badania – doktor, który okazał się potem ordynatorem, sprawnie rozdzielił pracę wśród podwładnych.

Farciarz z tego Pawła, ma taką fajną narzeczoną!

Obchód opuścił salę, w której rozgościła się teraz przemoknięta piękność. Rzuciła mi krótkie spojrzenie, w którym dostrzegłem coś w rodzaju pretensji. Pomyślałem wtedy sobie dwie rzeczy. Po pierwsze, że nie dziwię się jej. Gdybym miał dziewczynę, narzeczoną czy żonę, też chciałbym widzieć ją wkurzoną, gdyby ktoś zrobił mi krzywdę. Znaczy, że kocha. A po drugie, że farciarz z tego Pawła. Julita, bo tak się do niej zwracał, była bardzo atrakcyjna.

– Czyś ty do końca oszalał? W taki deszcz rowerem?!

– Myślałem, że zdążę. Chmury były daleko, tak mi się zdawało.

Na słowa Pawła aż się uśmiechnąłem. Przypomniały mi się moje własne rozważania na temat pogody przed wyjściem.

– A pan z czego się cieszy? Prawie mi pan brata zabił! To takie zabawne? – miss wilgotnej grzywki wylała na mnie tłumioną złość.

Te pomyje spłynęły po mnie jak po kaczce, bo w tym samym momencie dotarło do mnie, że oni nie są parą. A ja, poobijany i sflaczały niczym szprotka z puszki, nagle zapragnąłem się umówić z tą zadziorną jędzą.

– Julita, przestań! To niczyja wina, splot przypadków, ja mam te zawroty głowy ostatnio. Do tego pogoda i tyle. Bęc! Stało się.

Paweł uspokoił siostrę i zaczęliśmy rozmawiać, aż do chwili, gdy zabrali go na rezonans. Niestety, Julita nie została w sali. Wyszła i czekała na brata pod gabinetem badań.

Tutaj zaczyna się najciekawsza część historii… Okazało się bowiem, że ta fatalna stłuczka uratowała Pawłowi życie! Tym, co zaniepokoiło ordynatora na zdjęciu RTG, a co potwierdził rezonans, był guz. Nowotwór, który postanowił rozgościć się w głowie młodego, niczego nie podejrzewającego chłopaka. Posługując się przenośnią – na szczęście guz nie zdążył się rozsiąść wygodnie na kanapie. Można powiedzieć, że dopiero co zdjął buty i zmierzał do salonu.

– No cóż, wpadli panowie na siebie w dość korzystnym czasie. Nawet ta noga to niewielka cena za taki prezent od opatrzności – te słowa doktora najlepiej oddają to, w co czasem powątpiewałem, czyli w fakt, że nic się nie dzieje przypadkowo. Bo przecież gdybym tamtego dnia postanowił jechać autem, Paweł być może trafiłby do lekarza za późno. To wszystko jest tak przedziwne, że lepiej o tym nie myśleć zbyt wiele, tylko po prostu żyć…

Reklama

Paweł jest dziś zdrowy, przyjaźnimy się. Gdy mówi, że to dzięki mnie żyje, zaprzeczam, ale w głębi duszy myślę, że być może tak jest. Do pełni szczęścia brakuje mi tylko, aby Julita w końcu została moją dziewczyną, bo ciężki z niej orzech do zgryzienia, ale to właśnie mi się w niej podoba. Lubię dziewczyny z charakterem, a ona powiedziała, że lubi facetów, którzy się starają. A potem… Kto to wie? W końcu czuję się już świetnie, zgodnie z tym, co przepowiedział doktor: „Do wesela się zagoi”!

Reklama
Reklama
Reklama