Reklama

Niektórzy boją się pająków, inni w panice uciekają przed małą myszką, a ja od dziecka bardzo bałam się lekarzy. Widok pana czy pani w białym fartuchu przyprawia mnie o palpitację serca, a na samo słowo „szpital” kręci mi się w głowie. Unikam jak ognia wszystkiego, co ma związek z chorobami, a już szczególnie nie znoszę słuchać opowieści ludzi, którzy z upodobaniem wymieniają swoje zdrowotne przypadłości – po prostu od razu opisywane objawy zaczynam podejrzewać u siebie…

Reklama

Czasem, po serii takich opowieści, zaglądam do encyklopedii medycznej i „diagnozuję”. Strzyknęło w kolanie, pewnie mnie zawiało, ale tam piszą też o nowotworze kości… Łykam witaminy, uważam, dbam, sprawdzam skrupulatnie każdy najmniejszy objaw… Zawsze.

Jednak służby zdrowia tak łatwo nie uniknę. Przeznaczenie?

Któregoś dnia, na spotkaniu u koleżanki, poznałam Witka. Wysoki, stateczny, miły, dokładnie w moim typie. Przypadliśmy sobie do gustu, przegadaliśmy cały wieczór, a potem umówiliśmy się na kolejne spotkanie. Dopiero po kilku spotkaniach przypomniałam sobie, że tylko ja opowiadam mu o swojej pracy w biurze, a wciąż nie wiem, czym on się właściwie zajmuje, więc w końcu zapytałam.

Jestem lekarzem – odpowiedział.

Lekarzem! W jednej chwili stanęły mi przed oczami wszystkie moje tajemnicze objawy i zobaczyłam go oczyma duszy ze skalpelem w ręku.

Zobacz także

– Jakiej specjalności? – wyjąkałam.

– Pracuję w izbie przyjęć.

Coraz lepiej. Spojrzałam na niego lękliwie. Ciekawe, ile bakcyli nosi na sobie. Izba przyjęć to wylęgarnia zarazków!

No tak, tylko że wtedy zaczynałam się już w nim zakochiwać. Postanowiłam więc zacisnąć zęby, uparcie wyrzucałam z głowy myśli o tym, jak codziennie opatruje otwarte rany i diagnozuje te wszystkie gruźlice, zapalenia i sepsy. Witek zupełnie nie zorientował się w moich obawach. I któregoś dnia, gdy umawialiśmy się na popołudniową kawę, spytał:

– To może przyjdziesz do szpitala?

Prawie upuściłam słuchawkę telefonu.

– Ale… po co? Nic mi nie jest.

– Głuptasku, mam dyżur do późna, a chcę cię zobaczyć – roześmiał się.

– No ale, tak do szpitala?… Żartujesz przecież…

– Nie, czemu? Jest bufet, wypijemy kawę, przedstawię cię moim kolegom po fachu…

Czy on wie co mówi? Kolegom! Przecież mnie robi się słabo na samo słowo lekarz, a już kilku ich na raz w tej jaskini strachu zwanej szpitalem?!

– Wiesz, właśnie sobie przypomniałam, że umówiłam się z Ulką na popołudnie, więc chyba dzisiaj się nie zobaczymy – wykręciłam się. – Zadzwonię do ciebie.

Tak to udawało mi się unikać medycznej strony życia mojego ukochanego. Witek w końcu zaczął zauważać, że ucinałam niespodziewanie jego opowieści o pracy, niecierpliwiłam się, gdy zaczynał rozważać, jak składał komuś złamaną nogę i tak dalej. Kiedyś przyszedł do mnie prosto z dyżuru i od progu obwieścił:

– Ależ jestem wykończony! Mieliśmy dziś na oddziale dziewczynkę z różyczką.

Wyciągnął do mnie ręce, a ja odskoczyłam jak oparzona. Różyczka! Zarazki!

– Yyy, może najpierw się zdezynfek… to znaczy, umyj ręce – rzekłam.

To mówiąc, wepchnęłam zdumionego Witka do łazienki, gdzie czekało specjalnie kupione mydło antybakteryjne.…

Zostałam postawiona w obliczu sprawy, która mnie przerosła

To był weekend, spędzałam go u Witka. Byłam już nieźle zadomowiona u niego w mieszkaniu, poznałam nawet kilku sąsiadów. W sobotę wzięliśmy się za kulinarne eksperymenty. W połowie gotowania okazało się, że brakuje paru składników, Witek postanowił więc, że pojedzie do centrum dokupić, co trzeba. Zostałam sama i właśnie podśpiewując, gotowałam sos pomidorowy, gdy rozległ się dźwięk dzwonka. Na progu stała pani Wiesia, sąsiadka, trzymając za rękę swoją kilkuletnią córeczkę, Madzię.

– Pani Olgo, jest pan doktor? – zapytała jakimś nerwowym głosem.

– Nie ma, wyszedł do sklepu…

– Och! Co teraz będzie! Niech pani patrzy, co z moją Madzią – prawie się rozpłakała.

Spojrzałam na dziewczynkę i oblał mnie zimny pot. Małej krew leciała ciurkiem z nosa; wyglądała strasznie, widać było tylko przerażone niebieskie oczy.

– Tyle jej mówiłam, żeby tak nie biegała… Nie mogę już od piętnastu minut tego zatamować… – pani Wiesia była tak roztrzęsiona, że aż słaniała się na nogach.

Ja też byłam bliska omdlenia, ale pomyślałam, że jeśli obie zemdlejemy, Madzia zostanie sama na klatce schodowej.

– Kochanie, wracaj, nie wiem, co robić, ona krwawi na dywan, nie potrafię uspokoić pani Wiesi, przecież to jeszcze dziecko! – wyrzuciłam z siebie.

– Olga, o czym ty mówisz? Co pani Wiesia robi na naszym dywanie i dlaczego nazywasz ją dzieckiem?

– Och, Witek, Madzia z dołu miała wypadek, ja zupełnie nie wiem, co robić?

– Powoli. Opowiedz mi dokładnie, o co chodzi. Będę za dziesięć minut.

Zrównoważony głos Witka pozwolił mi opanować gonitwę myśli. Mniej więcej składnie wyjaśniłam mu, co się dzieje.

– A więc, Olga, posłuchaj, weź moją torbę, tam są takie specjalne gaziki

– Nie, kochanie, przyjedź, ja jej jeszcze zrobię krzywdę niechcący, nie potrafię… – zaoponowałam przerażona.

– Spokojnie, to nic trudnego, musisz tylko mocno ucisnąć i przytrzymać gazik, zaraz ci wytłumaczę.

– Ale ja nie potrafię, nie mogę…

– Możesz i zrobisz tak, jak ci powiem.

Powiedział to tak stanowczo, że mimo, iż trzęsłam się cała i miałam zawroty głowy oraz mdłości, sięgnęłam po tę jego torbę. Starałam się nie patrzeć na igły i strzykawki. Resztką sił zmusiłam się, by przytrzymać mocno opatrunek uciskowy i gdy w końcu Witek stanął w drzwiach, musiał chwilę zastanowić się, kto tu właściwie jest chory: zapłakana Madzia, jej roztrzęsiona i blada jak ściana mama, czy ja.

Witek był profesjonalistą. W kilka chwil opanował sytuację. Parę minut i krwotok został zatamowany. Odprowadził obie panie do ich mieszkania. Dopiero wtedy usiadł obok mnie na kanapie.

Teraz już nie musiałam się hamować i wybuchnęłam płaczem.

– To było straszne! Ona tak okropnie krwawiła, myślałam, że zemdleję! W ogóle nie wiedziałam, co robić… Miałam tylko chęć uciec jak najdalej…
I opowiedziałam Witkowi o moim lęku, o tym, jak tyle razy na samo słowo „choroba” miewam mdłości, jak boję się samej myśli o infekcjach, ranach, wypadkach…

Witek słuchał uważnie, a później objął mnie i powiedział:

– No, to pierwszy krok masz za sobą. Oswoimy cię z tymi bakcylami. Na początek odwiedzisz mnie w szpitalu.

– Nigdy w życiu!

– Kochanie, a jak chcesz być żoną lekarza? Muszę komuś opowiadać o tych podstępnych wirusach…

– Przestań!!

Witek roześmiał się.

– Hm, właśnie ci się oświadczam.

Zaniemówiłam i spojrzałam na niego. Patrzył z czułym rozbawieniem, a ja, zapłakana, przerażona chyba nie przypominałam w tej chwili księżniczki z bajki.

– Kocham cię, moja urocza, pełna obaw pani pielęgniarko.

Reklama

– Tylko nie pielęgniarko! Ale… ja ciebie też kocham.

Reklama
Reklama
Reklama