„Przez nałóg sprzedałam wszystko, co miałam. Przegrałam wszystkie pieniądze i prawie też własne życie”
„Zawsze chciałam więcej, niż miałam i mogłam mieć. Ważne dla mnie były rzeczy materialne: ubranie, kosmetyki, sprzęty, auta. Nawet czajnik musiałam mieć taki, żeby sąsiadkę zatkało, i żeby zapytała, skąd mam takie cudeńko”.
- Marianna, 38 lat
Gry karciane, ruletka, jednoręki bandyta… Grałam we wszystko, co tylko oferowały kasyna. Siedząc tam i wygrywając pieniądze czułam, że żyję. Nim się zorientowałam, byłam od tego całkowicie uzależniona.
Zaczęło się od drogich perfum
„Pamięta pani, od czego się zaczęło?” – pyta terapeuta, do którego zaciągnęła mnie przyjaciółka. Pewnie, że pamiętam… To było trzy lata temu, tuż przed sylwestrem. Chciałam sobie kupić perfumy, drogie, nawet bardzo drogie, ale cudowne. Marzyłam o nich od miesięcy! Weszliśmy z mężem do eleganckiej perfumerii.
– Tylko na chwileczkę – zapowiedziałam, bo Zbycho patrzył na mnie ze zmarszczonymi brwiami. – Muszę coś zobaczyć.
– Zwariowałaś? – zasyczał wściekle, kiedy zdjęłam z półki malutką buteleczkę z fikuśnym, kryształowym korkiem. – Wiesz, ile to kosztuje? Kobieto, opanuj się!
Elegancka ekspedientka popatrzyła na mnie z politowaniem. Na pewno słyszała te jęki mojego małżonka. O mało nie spaliłam się przez niego ze wstydu, cholera!
– Za tę kasę masz tydzień jedzenia dla rodziny albo niezłe buty – burczał nadal, choć już wyszliśmy na zewnątrz.
Szliśmy w stronę parkingu. Milczałam. Byłam obrażona, zła, nieszczęśliwa, upokorzona, ale to wtedy postanowiłam, że zdobędę te pieniądze, choćby nie wiem co się działo!
„Więc zaczęło się od przykrości, jaką zrobił pani mąż? Tak? Tak to pani widzi?” – pyta terapeuta, a ja się zaczynam zastanawiać, czy faktycznie to był początek mojej choroby.
Całkiem się zatraciłam
Zawsze chciałam więcej, niż miałam i mogłam mieć. Ważne dla mnie były rzeczy materialne: ubranie, kosmetyki, sprzęty, auta. Nawet czajnik musiałam mieć taki, żeby sąsiadkę zatkało, i żeby zapytała, skąd mam takie cudeńko. Ale moje wariactwo zaczęło się na dobre, kiedy zostałam bez pracy.
Mąż wychodził wcześnie rano, a synek zaczynał szkołę o ósmej, ale to tylko dwie przecznice, więc wystarczał mu kwadrans na dojście. Robiłam im śniadanie i zostawałam sama. Niby szukałam roboty, ale moje siedzenie w internecie polegało na czym innym…
Zanim jednak trafiłam na swoją prawdziwa pasję, brałam udział we wszystkich grach gazetowych i telewizyjnych. Uwielbiałam zdrapki, konkursy i audiotele. Czasami coś wygrywałam i zawsze wtedy ogarniało mnie uczucie prawdziwego szczęścia. Czułam się wyróżniona, doceniona i lepsza od innych!
Parę razy trafiłam trójkę, raz czwórkę. Nie przychodziło mi do głowy, że wygrana jest niższa od tego, co od miesięcy wydałam na kupony. Zadowolenie, jakie czułam, gdy odbierałam kasę, było najwięcej warte.
Zbycho nie miał o niczym pojęcia. Żeby nie marudził na wysokie rachunki za telefon, kupiłam sobie komórkę na kartę i z niej dzwoniłam. Wydawałam naprawdę dużo, jednak czasami niespodziewanie wpadał mi jakiś pieniądz, więc dawałam radę.
Cały czas czułam się jak na lekkim rauszu. Jak po bąbelkach! Często specjalnie chodziłam do sklepu po kilka razy i przy kasie, płacąc za pieczywo albo serek, mówiłam: „Jeszcze poproszę zdrapkę… Albo dwie. Wie pani, może od razu trzy, trzeba szczęściu pomóc!”.
Na początku wracałam do domu i dopiero tutaj sprawdzałam, czy mi się udało. Z upływem czasu moja niecierpliwość rosła – już w sklepie odchodziłam na bok i tam drapałam, ścierałam i czułam, jak mi serce zamiera w nadziei, że tym razem – bingo!
Ciągle było mi mało
Mijały tygodnie i miesiące, a mnie te erzace prawdziwych emocji przestały wystarczać. Spróbowałam na automatach, ale to nie była ta bajka, o jaką mi chodziło. Pomyślałam, że jeśli mam na przykład wolną stówkę, to mogę ją wydać na jakieś delikatesowe żarcie albo na lepszy krem, ale mogę także zagrać w internetowym kasynie. Co mi szkodzi?
Spokój, cisza, nie muszę wychodzić z domu, nikt mnie nie stresuje, nie rozprasza, nie wkurza… Jeśli nawet przegram tę stówkę, to dziury w niebie nie będzie, bo i tak była zaskórniakiem. Jeśli wygram – sama radość i satysfakcja! Czy nie warto było spróbować?
Ileż ja takich kasyn przerobiłam! I tych bez depozytu, i z depozytem minimalnym, i z naprawdę znaczącym... Miałam konta w kasynach z wysokimi bonusami, ze sporą liczbą gier i wysokością progresywnych jackpotów.
Wybierałam grę, stawiałam pieniądze i... dopiero szaleńczo dzwoniące budziki przywoływały mnie do normalnego świata.
W biegu obierałam kartofle, smażyłam jakieś kotlety, doprawiałam po swojemu kupną surówkę i znowu mogłam „skoczyć” do kasyna. Tam było moje prawdziwe życie… Grałam w jednorękiego bandytę, w gry karciane i w ruletkę, słowem – we wszystko, co tylko kasyna oferowały. Głównie przegrywałam, jednak zdarzało się też, że bogaciłam się o parę setek. To było święto!
Nie widziałam, że mam problem
Kiedy się zorientowałam, że jestem uzależniona? Nie zorientowałam się. Byłam pewna, że nad tym panuję, że w każdej chwili mogę przestać. Nawet wtedy, gdy padł mi laptop i o mało nie dostałam szału ze złości – nawet wtedy nie przyszło mi do głowy, że potrzebuję pomocy. Właśnie wówczas pierwszy raz w życiu weszłam do prawdziwego kasyna i przekonałam się, że tym emocjom nic nie może dorównać. Nawet dobry seks!
Chcę zaznaczyć, że u mnie z tym dobrym seksem wcale nie było dobrze… Mąż był ciągle zmęczony, zasypiał przed telewizorem i chrapał tam czasami przez pół nocy. Nie budziłam go. Było mi na rękę, że niczego ode mnie nie chce. Najwyraźniej coś się między nami wypaliło. Tak, szybko. No cóż, trudno.
Pierwszą pożyczkę w parabanku wzięłam z postanowieniem, że kiedy tylko się odegram, natychmiast wszystko popłacę, żeby nie mieć za dużych długów. Faktycznie, wygrałam, ale zaraz postawiłam jeszcze raz. Znowu wygrałam. I znowu…Gdybym wtedy poszła do domu, nie musiałabym sprzedawać srebrnych sztućców, które dostaliśmy w prezencie ślubnym. „W sumie po co mi one? – uspokajałam sumienie. – I tak leżą nieużywane!”.
Zaczęłam wyprzedawać majątek
Niestety, nie wystarczyło, więc zaniosłam do lombardu pierścionek po mamie i zegarek w złotej kopercie. Wtedy nawet by zostało, gdybym nie postawiła wszystkiego w kasynie. Niestety, przegrałam na wejściu. Wszystko.
Za stare książki i mapy mojego teścia dostałam kupę kasy. Dobrze mi szło, więc kupiłam synkowi playstation i nową komórkę. Na szczęście mu tego nie dałam, bo już po dwóch dniach znowu byłam bez pieniędzy i musiałam wszystko oddać do sklepu.
Grałam na zmianę w kasynie normalnym i w internecie. Raczej przegrywałam, ale nie zawsze. Każdy wygrany grosz budził we mnie szaleńczą nadzieję, że los się odwróci. Poza tym nie bardzo miałam wyjście. Tonęłam w długach, miałam niepopłacone rachunki, debet na koncie i znikąd szans na gotówkę.
Kiedy przyszli z gazowni, na szczęście byłam sama w domu. Ubłagałam młodego faceta, żeby dał mi jeszcze dwa dni. Przysięgłam, że na pewno zapłacę rachunek.
– To jest zaległość za cztery miesiące – powiedział. – Jak pani nie ureguluje do poniedziałku rano, nie ma zmiłuj. A podłączenie na nowo też kosztuje. Niech pani to weźmie pod uwagę – ostrzegł, zerkając w mój dekolt.
W tamtej chwili dziękowałam opatrzności za urodę i to, że z nerwów tak schudłam: wyglądałam jak supermodelka, słowo daję. W administracji podpisałam zobowiązanie, że czynsz zapłacę w ciągu tygodnia. Na szczęście w elektrowni było w porządku, bo rachunki za światło opłacałam regularnie. Bałam się, że wyłączą prąd i nie będę mogła grać. Sąsiadka kiedyś opowiadała, że w elektrowni się nie szczypią. Szast, prast i po balu!
Musiałam wziąć nowy kredyt, nie miałam wyjścia… Pieniądze podzieliłam na koperty z oddzielnymi napisami za co i dla kogo. Sobie zostawiłam stówkę i jeszcze jedną na zakupy, bo miałam kompletnie pustą lodówkę. Weszłam do kasyna tylko na jedno rozdanie. Naprawdę, tylko na jedno.
W sumie wygrałam wtedy ponad pięć tysięcy. Wyszłam z pieniędzmi, wsiadłam do taksówki, kazałam się wieźć pod sklep. Z siatką wyładowaną różnościami wróciłam do domu. Ugotowałam dobry obiad. Potem wykąpałam się, włożyłam śliczną kieckę na ramiączkach, szpile, wysoko upięłam włosy, zrobiłam staranny makijaż, spryskałam się perfumami… Wszystko robiłam jak we śnie, jakbym to nie była ja.
Straciłam wszystko
Kiedy syn przyszedł ze szkoły, dałam mu obiad i powiedziałam, że muszę wyjść. Żeby czekał na tatę i się nie martwił…
– Kiedy wrócisz? – zapytał.
– Nie wiem – odpowiedziałam. – Muszę coś ważnego załatwić. Odrób lekcje, kochanie, a kupię ci coś fajnego! Obiecuję.
Wzięłam wszystkie pieniądze. I te wygrane przed południem, i te z kopert. Co do grosza. Czułam, że tak muszę zrobić, że to jest mój szczęśliwy wieczór.
Kiedy weszłam do kasyna, jakiś facet poprosił, żebym chuchnęła na jego kości.
– Przyniesie mi pani szczęście! – powiedział. – Wygląda pani na zwyciężczynię! Przepięknie!
To przez niego wszystko przegrałam. Dopiero później się dowiedziałam, że jak ktoś sam gra, to swojej dobrej passy nie powinien nikomu oddawać, a ja to zrobiłam…
Wróciłam nad ranem. Mój mąż nie spał. Myślał, że go zdradzam i że byłam u kochanka, więc mu od razu wszystko opowiedziałam. Trzasnął drzwiami i wyszedł. Podobno dlatego, żeby mnie nie zabić.
Zadzwoniłam do swojej przyjaciółki. Musiałam mieć dziwny głos, bo przyjechała po dziesięciu minutach w płaszczu zarzuconym na piżamę. Wysłuchała mnie. Co chwilę powtarzała tylko: „O Boże!” i „O matko!”. Wpakowała mnie do łóżka, ale wcześniej kazała połknąć jakieś prochy na sen i uspokojenie. Spałam prawie dwie doby… Przez ten czas ona i Zbych próbowali jakoś ogarnąć sytuację, załatać dziury… Wiem, że Olka pożyczyła nam pieniądze. Dużo pieniędzy! Nie mam pojęcia, kiedy je oddamy.
Nie wierzę w to uzależnienie
Podobno najważniejsze jest, żebym sama przed sobą przyznała się do uzależnienia od hazardu. To jakiś pierwszy krok. Jednak ja nie uważam, żebym była jakoś szczególnie uzależniona. To naprawdę przesada tak o mnie myśleć.
Ja po prostu straciłam kontrolę i trochę się pogubiłam… Dlatego tak się wszystko poplątało. No i zabrakło mi szczęścia. Ale los się może przecież odwrócić, prawda?
Terapeuta mówi, że już nigdy nie będę mogła zagrać, bo wszystko natychmiast wróci. Przesadza! Jestem dorosła.
Umiem nad sobą zapanować.
– Kobiety mają gorzej, bo łatwiej się wplątują w różne nałogi i paskudztwa – przekonuje mnie. – I trudniej im z tego wyjść.
Słucham go i myślę: strachy na Lachy! Jeśli kobieta jest mądra i silna, to da sobie radę. W końcu, jeśli wyślę parę kuponów totka albo kupię kilkanaście zdrapek, to chyba nic się nie stanie? Prawda?
Na samą myśl o tym, czuję przyjemne mrowienie w opuszkach palców. Serce mi mocniej bije, oczy błyszczą, wyglądam ładniej i młodziej – jak każda kobieta, której się jeszcze coś chce. Tego momentu, kiedy wszystko we mnie zastyga, a potem krew rusza na nowo i czuję, że jest we mnie jeszcze energia i siła na wszystko, czego zapragnę. Potrzebuję ryzyka, czy to tak trudno zrozumieć?
– Hazard jest wyjściem? – pyta terapeuta.
– Jest sposobem, żeby to wszystko poczuć, żeby żyć – odpowiadam. – Wiem, że to trucizna, ale jak ją odstawię, to umrę!
Wtedy mi tłumaczy, że jestem dopiero na początku drogi do wyjścia z nałogu. Że muszę to zrobić dla siebie. Muszę się ratować.
– Zgoda – mówię. – Tylko jak, skoro kobiety mają gorzej? No jak?