Ukradł mój pomysł

– Adam, no, idź do nich i zrób coś z tym wreszcie – chyba po raz setny tej nocy powtórzyła żona. – W końcu jesteś mężczyzną

Zza ściany naszego mieszkania dobiegało rytmiczne bum-bum, od którego wibrowały filiżanki w kuchennej szafce i kołysał się żyrandol nad stołem. Sąsiedzi – młoda para, która wynajęła mieszkanie obok kilka miesięcy temu – znów mieli imprezę. I to w środę!

– Ale co ja mam im powiedzieć, Teresko? – jęknąłem.

– Żeby ściszyli muzykę i przestali się wydzierać? – zjadliwym tonem podpowiedziała żona. – Rany boskie, w końcu jest już trzecia nad ranem!

– Nie posłuchają mnie! I w ogóle będzie dobrze, jak mi nie nawymyślają. Przecież to hołota, nie warto…

– To chociaż zadzwoń po policję. Tego chyba się nie boisz?

– Lepiej nie – żachnąłem się. – Policja nas spisze i zaraz się wyda, kto na nich doniósł. I zaczną nam jeszcze za to robić jakieś nieprzyjemności.

Tym razem Tereska już nic nie odpowiedziała. Nakryła tylko kołdrą głowę i ostentacyjnie odwróciła się do mnie plecami. No i po raz kolejny wyszedłem na słabeusza. Nazajutrz słaniałem się w pracy na nogach. Na porannym briefie apatycznie słuchałem przechwałek Piotra, który przedstawiał jako własny mój pomysł sprzed roku na zwiększenie zysków. Projekt wypalił, firma zarobiła krocie, a ten kogucik dumnie stroszył piórka. Idiota, naprawdę myślał, że mam amnezję?

Ociężałym wzrokiem powiodłem po twarzach menedżerów, którzy musieli przecież pamiętać, kto był prawdziwym autorem innowacji. Ale nie… Wpatrywali się w Piotra z zadowoleniem, wspaniałomyślnie kiwali głowami. Na mnie nikt nawet nie rzucił okiem. Przez chwilę miałem nawet ochotę wstać, przypomnieć o sobie, jednak to już i tak nie miało sensu. Wyszedłbym tylko na durnia i jeszcze zrobił sobie z Piotrka wroga.

W piątek nie było lepiej. Mieliśmy zebranie typu „burza mózgów” – wszyscy rzucali swoje pomysły na usprawnienia w firmie. Dobrze się do tego spotkania przygotowałem i miałem w głowie kilka niezłych innowacji. Tylko co z tego? Nie mogłem się z nimi przebić przez ogólny gwar i harmider. Nikt mnie nie słuchał, nie zwracał uwagi. Chociaż nie. Po pół godzinie Piotrek powtórzył słowo w słowo pomysł, który wypowiedziałem zaraz na początku. I zebrał za niego rzęsiste brawa.

Nienawidzę takich imprez

Najgorsza była jednak sobota. Spotkanie integracyjne. W naszej niedużej firmie „eventy” były dla mnie niezmiennie źródłem upokorzeń. Wykonywaliśmy zlecenia dla dużych podmiotów gospodarczych. Kadry i finanse, rachunkowość – dzięki nam grube ryby biznesu mogły ograniczyć wydatki na administrację. Powtarzalna robota wymagająca sumienności, dyscypliny i skupienia. Nic dziwnego więc, że na spotkaniach integracyjnych ludziom szybko puszczały hamulce. Alkohol, tańce i… niewybredne wygłupy, których głównym adresatem oraz bohaterem byłem niezmiennie ja.

– Adaś, ty masz takie śliczne kręcone włoski – kpili ostrzyżeni w większości na jeża koledzy. – Uważaj, żebyśmy, kiedy sobie popijemy, nie zaczęli cię adorować.

– Chłopaki! Dobrze, że Adaś przyszedł na imprezę. Ta knajpa wygląda tak, jakby się miała zaraz zawalić. Przyda się ktoś, kto przez cały wieczór będzie podpierał ścianę! – dorzucał ktoś.

Próbowałem się z tych nieformalnych spotkań migać, jednak szefostwo zawsze krzywo patrzyło na dezerterów. Jak integracja, to dla wszystkich. Czy to się komuś podoba, czy nie, bez wyjątków. Tym razem przewidziany był program artystyczny. Występy hipnotyzera i iluzjonisty. Rany, co za obciach. Kiedy facet wyciągał króliki z kapelusza, a potem przecinał zamkniętą w pudle asystentkę na dwie połowy, stanąłem w ostatnim rzędzie. Wiedziałem z doświadczenia, że takie festyniarskie rozrywki prędzej czy później kończą się wyrwaniem z widowni „ochotnika”, który weźmie udział w jakimś popisowym numerze. Nie pomyliłem się, cholera.

– A teraz zapraszam na scenę ochotnika bądź ochotniczkę! – obwieścił gromkim głosem prestidigitator. – Proszę się nie bać! – zachęcał trwożnie rozglądających się na boki ludzi, którzy zdążyli już cofnąć się o kilka kroków. – Nie będzie bolało. Przed państwem niezwykły pokaz hipnozy. No dalej, moi mili! Kto chce cofnąć się do swoich przeszłych wcieleń?

I wtedy moi niezawodni koledzy przypomnieli sobie o mnie…

– A-daś! A-daś! A-daś! – skandowało rozbawione towarzystwo, podczas gdy Piotrek i jeszcze dwóch innych koleżków wciągało mnie siłą na scenę. 

Byłem przerażony. Nie chciałem być zahipnotyzowany! Nie chciałem robić z siebie pośmiewiska przed tymi wszystkimi ludźmi! Niczym drewniana lalka wykonywać poleceń magika i jeszcze odpowiadać na pytania o rzekome poprzednie moje życia. Nie wierzyłem oczywiście w te bzdury o ukrytej w głębi duszy pamięci minionych wcieleń, więc tym bardziej bałem się, co ten żałosny facio w tandetnym smokingu wyciągnie z mojej podświadomości ku uciesze gawiedzi. Nie, nie, nie, beze mnie! 

Stałem na scenie jak idiota

Było już jednak za późno. Czułem wściekłość, chciałem gdzieś biec. Stałem na scenie w świetle reflektorów i zmrużonymi oczami wodziłem po wyszczerzonych w uśmiechach twarzach kolegów i koleżanek. Bałem się ich. Przypominali mi stado wilków. Tymczasem „czarodziej” zaczął mi machać przed oczami wahadełkiem.

– Twoje powieki stają się coraz cięższe – mówił. – Jesteś bardzo, bardzo śpiący. Zamykasz powieki. Śpisz.

Ogarnęła mnie słodka bezwładność. Odgłosy z sali przycichły, dochodziły do mnie stłumione, jakby z oddali. Niczym z głębi studni dobiegł do mnie jeszcze głos hipnotyzera:

– Adamie, cofamy się teraz do twojego dzieciństwa. Jesteś małym chłopcem.

– Mamo, mamusiu! – załkałem cieniutkim głosem. – A dlaczego tatuś już z nami nie mieszka? Wszystkie dzieci w przedszkolu się ze mnie śmieją.

W odpowiedzi z sali dobiegła salwa śmiechu moich znajomych z pracy. Nie zwróciłem jednak na to uwagi. Balansowałem na granicy jawy i snu, zawieszony między teraźniejszością a przeszłością. I pod dyktando magika coraz bardziej zapadałem się w swoją przeszłość…

– Jesteś teraz niemowlęciem… Znajdujesz się w brzuchu matki… A teraz cofnijmy się do twojego poprzedniego życia…

Najpierw ogarnął mnie mrok, za gardło chwycił lęk, a serce zabiło rozpaczliwym staccato. Potem przed oczami pojawiły się dziwne obrazy. Równina aż po horyzont przygnieciona wiszącym nad nią oślepiająco białym słońcem. W oddali sylwetki. Wiele, bardzo wiele ludzkich postaci uzbrojonych w podłużne tarcze i krótkie włócznie, poruszających się w takt kroków. To ludzkie morze złożone z tysięcy głów biegło mi na spotkanie. Czując przepełniający mnie gniew, rozejrzałem się na boki. Stałem w rzędzie razem z innymi mężczyznami. Wszyscy mieliśmy hełmy zakrywające twarze, na sobie kolczugi, trzymaliśmy okrągłe tarcze i miecze.

Było nas niewielu. Mniej, dużo mniej niż tamtych. Mimo to nie baliśmy się. Byliśmy wściekli.
Głodni. Żądni krwi. To pierwotne pragnienie rozsadzało mi pierś. Było jak wyrywający się do galopu koń, którego nie da się dłużej niż tylko na chwilę ściągnąć cuglami. Mocniej ująłem rękojeść miecza, pochyliłem ostrze, ruszyłem równym krokiem z towarzyszami. Moje myśli stały się śmiercią i zniszczeniem. Wiedziałem, że za chwilę będę zabijać. A potem… Jakbym rozpłynął się we mgle. Wszystko nagle zniknęło.

– Obudź się! Ocknij się! – po niewyobrażalnie długiej chwili usłyszałem rozpaczliwe wołanie hipnotyzera. 

Powoli uniosłem powieki. 

W oczach kolegów dostrzegłem lęk 

Magik nie wyglądał tak, jak przed rozpoczęciem seansu. Z jego twarzy zniknął pewny siebie uśmiech, był blady, muszka pod jego szyją była przekrzywiona i niemal rozwiązana, pod okiem rosła mu podejrzanie wyglądająca opuchlizna.

– No, nareszcie! – powiedział, widząc, że otworzyłem oczy. – A już się bałem, że… – nie dokończył.

Najwyraźniej coś, co dostrzegł w moim spojrzeniu, sprawiło, że zasłonił się, jakby spodziewał się ciosu.

– Niech to szlag! – zaklął, a na jego czole zamigotały kropelki potu. – Nie udało mi się tego zamknąć. Muszę… Muszę pana jeszcze raz zahipnotyzować.

Odsunąłem go tylko leniwym ruchem ramienia. Zrobiłem krok w przód, poza granicę świetlnego kręgu wyznaczoną przez reflektory. Zamrugałem, wbiłem się wzrokiem w ciemność i w końcu ich zobaczyłem. Rząd ludzkich postaci. Koledzy i koleżanki z pracy. Już się nie uśmiechali. Patrzyli na mnie badawczo, trudno ocenić czy z zażenowaniem, czy z lękiem.

„Rzeźnik nie boi się stada owiec” – nie wiadomo z jakich mroków mojej pamięci wypłynęła myśl wypowiedziana przed wiekami przez Aleksandra Macedońskiego. Uśmiechnąłem się do nich i zeskoczyłem ze sceny. Cofnęli się.

– A… Adaś? – mocno niepewnym głosem zapytał Piotrek.

– No pewnie, że Adaś! – zaśmiałem się, z rozmachem klepiąc go w plecy. 

Aż go przygięło.

Dziwne rzeczy przed chwilą wyrabiałeś – zakasłał, nawet nie próbując oddać ciosu. – Ten magik… Uderzyłeś go. A potem strasznie krzyczałeś.

Chwyciłem Piotrka za guzik od marynarki i przyciągnąłem do siebie. Nasze oczy znalazły się w odległości kilku centymetrów. Próbował uciec ze wzrokiem w bok, ale przyszpiliłem go spojrzeniem, jak kolekcjoner motyli przyszpila swoją najnowszą zdobycz.

– Lepiej zacznij się do tego przyzwyczajać – tchnąłem mu w twarz. – Teraz już zawsze tak będzie, ty… pieprzony złodziejaszku moich pomysłów.

Impreza mnie szybko znudziła. Zatańczyłem ze dwa razy, wypiłem jakiegoś drinka i nagle poczułem, że tancbuda jest za mała, żeby pomieścić moje nowe „ja”. Czułem się pewnie, bezpiecznie, ludzie zaczęli schodzić mi z drogi. Co się działo? Oczywiście rozumiałem, że przemiana, która zaszła w mojej głowie, musi być związana z seansem hipnozy. Czy naprawdę widziałem swoje poprzednie życie? A może były to tylko halucynacje? Wzruszyłem ramionami. Tak czy inaczej wyszło mi to na zdrowie. Miałem już dość ciągłego strachu, bycia popychadłem, myszą pod miotłą. 

Poczułem w sobie siłę

Kiedy wychodziłem (szef próbował mnie zatrzymać, ale powiedziałem żeby nie zawracał gitary), jak spod ziemi wyrósł przede mną hipnotyzer i powiedział:

– Powinniśmy zakończyć seans. 

– Po co? – zaśmiałem się. – Teraz bardziej się sobie podobam.

– Ale to nie jesteś prawdziwy ty – chwycił mnie za rękaw dziwnie roztrzęsioną dłonią. – Jedną nogą zostałeś tam, w innym życiu. W innej rzeczywistości.

– Mówi się trudno – zarechotałem, strząsając z siebie jego rękę, i dodałem kpiąco: – Czuję, że nauczę się z tym żyć.

– Wątpię…

Po wejściu do domu powitało mnie znajome bum-bum. Sąsiedzi oczywiście urządzili imprezę. Tereska posłała mi tylko pełne rezygnacji spojrzenie.

– Jeśli potrafisz, połóż się spać. Ja mam dość. Wychodzę do Danki.

– Myślałem, że urządzimy sobie dziś romantyczny wieczór, Teresko – mrugnąłem do niej, stawiając na stole butelkę wyniesionego z imprezy wina.

– Przy tym łoskocie?! – oburzyła się.

W odpowiedzi szeroko się do niej uśmiechnąłem.

– Daj mi chwilkę – rzuciłem, rozglądając się po mieszkaniu. 

A potem, ujmując w dłoń szczotkę z drewnianym kijem, dodałem: 

– Zrób się na bóstwo, zaraz wracam.

Już na klatce schodowej odkręciłem szczotkę i uzbrojony w kij z okuciem zastukałem do sąsiednich drzwi. Dopiero po trzeciej próbie ktoś mi otworzył. Wysoki, łysy facet z bicepsami jak dwa spasione jamniki pokrytymi wężowymi splotami tatuaży.

– Czego? – warknął.

W odpowiedzi wbiłem mu kij prosto w splot słoneczny. Złożył się jak scyzoryk i padł na podłogę, łapiąc powietrze niczym świąteczny karp. Jakie to proste! Sekundę później byłem już w ich mieszkaniu. W powietrze wzbił się rozpaczliwy wrzask. Ludzie próbowali uciekać na czworakach. Z braku przeciwników wziąłem się do rozbijania o ściany baterii stojących w pokoju butelek. Przybyłej na miejsce policji udało się mnie obezwładnić dopiero przy użyciu paralizatora. Zakuli mnie w kajdanki i zawieźli do aresztu.

Byłem obcym człowiekiem

W poniedziałek byłem już jednak na wolności. Mężczyźni nie złożyli oficjalnego doniesienia o przestępstwie, odmówili też składania zeznań. Chyba się przestraszyli. Poszedłem więc do pracy. Nie mogłem jednak usiedzieć za biurkiem. Nosiło mnie, ciągnęło do otwartej przestrzeni. Co to za idiotyczny pomysł, żeby siedzieć na tyłku niemal bez ruchu przez osiem godzin i wypełniać kwitki?! Jak ja to do tej pory znosiłem? 

Narastała we mnie wściekłość. W końcu poszedłem do szefa i oznajmiłem, że wychodzę, bo boli mnie głowa. Przyjrzał mi się bacznie i nic nie odpowiedział. Mimo to wyszedłem z biura. I tylko gdzieś z tyłu kołatała mi się myśl, że za taki numer mogę nawet wylecieć z roboty
Dla poprawy nastroju wstąpiłem więc do sklepu po piwo. Normalnie pijam tylko lampkę wina na imieniny i od święta. Teraz wytrąbiłem po kolei trzy puszki, a na koniec wdałem się w burdę z miejscowymi pijaczkami. Posiniaczony, poobcierany, cuchnący alkoholem i w podartym ubraniu, dotarłem wieczorem do domu. 

Żona osłupiała na mój widok.

– Szykuj się na romantyczny wieczór, królewno! – zaśmiałem się. – Dokończymy to, co zaczęliśmy w sobotę.

Spróbowałem ją pocałować. Wykręciła się. Na jej ustach dostrzegłem grymas obrzydzenia. To mnie wkurzyło.

– Nie bądź taka nadęta, księżniczko – chwyciłem ją kciukiem i palcem wskazującym za brodę; szarpnęła się, ale trzymałem mocno. – Nie po to tyram na ten dom, żebyś mi tutaj stroiła fochy.

Rozpłakała się. I dopiero na ten widok obudziła się we mnie cząstka dawnego ja. Puściłem, a Tereska cofnęła się o krok. Patrzyła na mnie z przerażeniem.

– Adam, co się z tobą dzieje? Zachowujesz się jak ktoś obcy. Nie chcę cię takiego.

– Wolisz słabeusza i mazgaja, jakim byłem wcześniej? – zdziwiłem się.

– Tak. Wtedy przynajmniej czułam, że mnie kochasz – załkała.

Te słowa mną wstrząsnęły. Nagle zdałem sobie sprawę, że sprawy zaszły za daleko. Owszem, fajnie być silnym i pewnym siebie. Ale… ja zmieniałem się w potwora! Od seansu hipnotycznego minęły zaledwie dwa dni, tymczasem już omal nie trafiłem do więzienia, prawie straciłem pracę i po raz pierwszy użyłem siły wobec żony. Co będzie za tydzień? Jakie granice przekroczę?

W głowie huczało mi od pytań. Wkrótce jednak do świadomości przebiło się jedno z nich: „Jak to teraz zatrzymać?”. I wtedy przypomniały mi się ostatnie słowa hipnotyzera: „Powinniśmy zakończyć seans. Jedną nogą zostałeś tam, w innym życiu. W innej rzeczywistości”.

Może część tej duszy we mnie zostanie?

Nazajutrz mój magnetyczny klucz do biura na szczęście był aktywny. Przyszedłem pół godziny przed wszystkimi i, jak na szpilkach, czekałem na przybycie kadrowej.

– Ewa, potrzebuję kontaktu do faceta, który występował na imprezie integracyjnej – poprosiłem ją.

– A nie wolałbyś telefonu jego asystentki? – zażartowała. – Ostatnio zrobił się z ciebie niezły macho, Adasiu…

Wspomnienie ponętnych kształtów dziewczyny zamgliło na moment mój umysł. Szybko się jednak otrząsnąłem. Nie, nie mogłem znów poddać się temu szaleństwu! Dosyć!

– Czekałem na pański telefon – powiedział hipnotyzer, kiedy zadzwoniłem do niego kilka minut później. – Miałem rację, prawda? Trudno żyć w dzisiejszych czasach z duszą wojownika.

– Ale… tamta dusza to przecież też ja. Czemu tak się różnimy?

– Bo to, kim jesteśmy tu i teraz, zależy od wielu czynników. Ciała, w którym się urodziliśmy, naszych najwcześniejszych doświadczeń, wychowania…

Gdy to mówił, przed oczami stanęły mi obrazy z dzieciństwa. Moja samotna, strasznie zapracowana i sfrustrowana matka. Nieustanna tęsknota za nieznanym, wyidealizowanym ojcem. Poczucie niższości wobec kolegów, którzy mieli obydwoje rodziców. Ich drwiny, docinki, cięgi, które zbierałem na podwórku. No tak…

– Kiedy możemy to wreszcie zakończyć? – spytałem.

– Lepiej się z tym pośpieszyć – odparł. – Zapraszam dziś po południu.

Kilka godzin później stanąłem pod drzwiami jego mieszkania. Ręka zawisła mi centymetr od dzwonka. Czy na pewno tego chciałem? Wciąż pamiętałem uczucie, jakim zachłysnąłem się, kiedy wpadłem do mieszkania sąsiadów, rozdając ciosy na lewo i prawo. Nigdy nie czułem takiej euforii i siły! Zaraz jednak przypomniała mi się twarz żony w kleszczach mojego uścisku. Lęk w jej oczach, drżenie ciała. Nie, trzeba to przerwać. I tylko… liczę na to, że po kolejnym seansie jakaś cząstka tej mojej duszy sprzed wieków jednak we mnie pozostanie. Nie chcę być znowu życiową ofermą… Z tą nadzieją w sercu wcisnąłem dzwonek.