W naszej niewielkiej wiosce mieszkam od urodzenia. Znam tu każdy kąt, co nie jest trudne, bo wiele do poznawania tu nie ma. Ot, kilka ulic, sklep mięsny, raptem dwa spożywczaki, w tym jeden w formie minimarketu, w którym można dostać przysłowiowe „mydło i powidło”. Po większe zakupy, ubrania czy lekarstwa jeździ się do miasta. Mamy też remizę, kościół, przychodnię lekarską, no i szkołę połączoną z przedszkolem. Acz zarówno przychodnia, jak i szkoła leżą na granicy z drugą wsią, więc służą nie tylko mieszkańcom naszej osady.

Atrakcji u nas mało – potańcówka w remizie, spotkanie po mszy niedzielnej albo zajęcia chóru kościelnego, czasem pogrzeb, rzadziej chrzest albo wesele – za to ludzie spokojni i okolica przepiękna, pola, lasy, łąki… Pobliskie lasy też znam jak własną kieszeń. Wiem, gdzie szukać grzybów, a gdzie jagód. Wiem, którędy chodzą sarny, a których ścieżek lepiej unikać, bo upodobały je sobie dziki.

Rzadko zdarza się u nas coś złego. Ot, czasem się chłopy popiją i pobiją, ale nie ma porównania z dużym miastem, gdzie co rusz słyszy się o włamaniach, kradzieżach, napaściach, zabójstwach czy innych nieszczęściach. U nas ludzie za leniwi na afery i przestępstwa. Poza tym za dobrze się wszyscy znamy, by cokolwiek dłużej uchowało się w sekrecie.

Wszyscy więc oczywiście wiedzieli, że dom na końcu mojej ulicy stoi pusty. Starsi ludzie, którzy tam mieszkali już nie żyli, a ich dzieci nie kwapiły się, by się tu przeprowadzić. Planowały sprzedaż, jednak mało kto – podobnie jak oni – chciał się przenieść do naszej cichej, nudnej okolicy. Dlatego kiedy po wsi gruchnęła wieść, że dom został sprzedany – natychmiast stała się nie lada sensacją. Wszyscy byliśmy ciekawi nowych mieszkańców. Kim są? Czy młodzi, czy starzy, czy rodzina, czy ktoś samotny? Mieliśmy temat do plotek i domysłów na kilka tygodni. Bo tyle czasu nic się nie działo przy domu. Wciąż stał pusty.

– Jak kupili, to powinni się przeprowadzać, co nie? – zagadnęła mnie Matylda, moja najbliższa sąsiadka, gdy spotkałyśmy się w sklepie.

– Tam to remont by się najpierw przydał – rzucił stojący za nami w kolejce Józek. 

– Satry W. na starość nie dawał już rady ze wszystkim, a potem tyle lat chałupa niszczała...

Kim są nowi miekszańcy?

Dopiero po jakimś miesiącu, wracając z zajęć chóru, zauważyłyśmy z Matyldą podjeżdżające pod dom auto.

– Dziwne... – sąsiadka spojrzała na mnie zaintrygowana. – Tak pod wieczór przyjeżdżają? Sprawdzimy?

Kiwnęłam głową.

Spragnione nowych wieści, mimo niepogody, wsiadłyśmy na rowery i wybrałyśmy się na przejażdżkę.

– O zdrowie trzeba dbać, teraz podobno wszyscy uprawiają sport – mruczałam, pedałując.

Domu mijałyśmy bardzo powoli, obserwując uważnie zarówno budynek, jak i otoczenie. Widać nie tylko my wpadłyśmy na ten pomysł, bo spotkałyśmy jeszcze kilku sąsiadów, którzy nagle odczuli potrzebę wieczornego spaceru.

Niewiele jednak było widać. Auto stało przed domem, ale nic nie wskazywało na to, żeby ktoś przebywał w środku.

– Ciemno jest – sapnęła Matylda. 

– Światło powinni zapalić.

Tego wieczoru nie udało nam się niczego ustalić. Kolejne dni także nie zaspokoiły naszej ciekawości. Auto podjeżdżało, stało i na tym koniec. Nowych lokatorów nikt nie widział. Nie było też słychać odgłosów remontu.

W piątek do sklepu wpadła zaaferowana Kryśka.

– Widziałam ich, jak wysiadali! Kobieta i mężczyzna. Oboje w ciemnych okularach.

– W ciemnych okularach? Teraz? – zdziwiłam się. – Przecież słońca jak na lekarstwo.

– No – potwierdziła Krysia. – I wieczorem przyjechali. Jak oni coś widzą po ciemku w tych okularach, to ja nie wiem.

– Może przyjdą na mszę w niedzielę – wtrąciła Matylda. – To się przyjrzymy.

Jednak nowi mieszkańcy nie pojawili się na niedzielnej mszy, co oczywiście było komentowane w markecie przy ladzie.

– Nie każdy musi wierzyć w Boga – mruknęła Basia sklepowa. – Teraz ponoć moda na bycie ateistą.

– Oj tam – machnęłam ręką. – Nie każdy lata co niedziela do kościoła, zwłaszcza miastowi. Tak czy siak, trzeba pogadać z proboszczem. On musi coś wiedzieć.

No bo kto inny, skoro nawet wójt wiedział tylko tyle, że jak nowi się nazywają, a za dom zapłacili gotówką. Kto w dzisiejszych czasach płaci takie kwoty gotówką?

Może to przestępcy?

Nasza ciekawość zamiast mijać, rosła. Bo i jak miała nie rosnąć, skoro nowi tak pilnowali swojej prywatności. Chcieli wtopić się anonimowo w otoczenie, trzeba sobie było wybrać inne miejsce, a nie wieś, gdzie wszyscy się znali i wszystko o sobie wiedzieli.

W środę pod ich dom podjechało auto dostawcze i robotnicy zaczęli wnosić meble. Nie było tego wiele. Ot, kilka podstawowych sprzętów. A przecież ten dom świecił pustkami. Wiedzieliśmy, bo ich dzieci zrobiły po śmierci rodziców porządek. Część zabrały, część sprzedały, reszta poszła na opał albo do śmieci.

– A może to jacyś przestępcy? I tutaj się ukrywają? – Matylda wpadła do mnie na kawę i na pogaduszki. – Potem mafia ich odnajdzie i spali nas wszystkich.

– Filmów się naoglądałaś... – odpowiedziałam.

Gdy proboszcz przyszedł do nas po kolędzie, oczywiście zapytałam go o tych ludzi, ale on też, jak cała reszta, nie miał pojęcia, kim są ci ludzie, jak wyglądają ani czego tu szukają. Obiecał jednak, że z duszpasterskiego obowiązku spróbuje tam zajrzeć i się czegoś dowiedzieć. Tyle że nikt go nie wpuścił do środka, mimo że auto stało przed domem, a w oknach świeciło się blade światło.

Podejrzana sprawa – uznałyśmy, gdy poinformowała nas o tym Kryśka.

Równie dziwne było to, że ani razu nowi mieszkańcy nie pojawili się w żadnym sklepie.

– Może robią zakupy w mieście – zasugerowała sprzedawczyni.

No może.

Głowa mnie rozbolała, jak na mnie spojrzała

Na pewno tam mieszkali, bo wieczorem i w nocy świeciło się tam światło. Auto stało za płotem. Nikt jednak nie widział ich na uliczkach wioski, ani w sklepach. Aż do tamtego wieczoru. Zabrałam się za pieczenie ciasta na urodziny synowej i zabrakło mi jajek. Prędko pobiegłam do sklepu. Odszukałam na półce jajka i ruszyłam do kasy.

– Cześć, Basiu – rzuciłam, ale nie usłyszałam odpowiedzi.

Sprzedawczyni stała jak zaklęta i wpatrywała się w nieznajomą kobietę. Dziwną jakąś… Bladą jak kreda, z sińcami pod oczami. A tej jej oczy... Aż mi się zimno zrobiło, gdy kobieta się odwróciła i na mnie spojrzała. Świdrowała mnie wzrokiem. Miałam wrażenie, że jej jasnoniebieskie oczy, tak jasne, że aż białe, hipnotyzują mnie, wypalają dziurę w głowie...

Z wysiłkiem przymknęłam powieki, przerywając nieprzyjemny kontakt. Basia też się ocknęła.

– To będzie dziesięć dwadzieścia – ledwie wydukała.

Bladolica kobieta o białych oczach zwróciła się ku sprzedawczyni, położyła pieniądze na ladzie. Potem zabrała towar i wyszła.

– To ta nowa... – szepnęła Basia.

– Głowa mnie rozbolała, jak na mnie spojrzała... – pożaliłam się.

– Dziwna jakaś... A ten jej wzrok faktycznie straszny...

– A może to... – zawiesiłam głos. – Wiesz, jak w horrorach? Jakieś zombie? Albo coś podobnego?

Baśka się wzdrygnęła.

– Dajże spokój, nie strasz mnie, do końca roboty mam jeszcze dwie godziny, sama tu jestem, bo Marysia podejdzie dopiero za półgodziny, a ty mi takie rzeczy opowiadasz.

Wieść o bladej kobiecie szybko rozeszła się po wsi i równie szybko obrosła w nowe szczegóły. Że to albinoska, że chora na porfirię, co by to nie znaczyło, że uczulona na słońce...

– A może nie jest chora na żadną dziwna chorobę, tylko… – Matylda ściszyła głos i się przeżegnała. – No wiesz… wampir? Podobno pies Haliny omija teraz tamten dom, jakbym w nim hycel mieszkał. A jak raz Hala chciała przejść z nim obok płotu, to zaczął piszczeć i skomleć.

– Kotów też tam nie widać... – zamyśliłam się.

Bo czego jak czego, ale kotów u nas nie brakowało. Wszędzie ich było pełno, tylko nie w okolicach tamtego domu, jakby otaczała go niewidziana bariera. Ochronna albo odstraszająca.

– Zwierzęta wyczuwają zło – mruknęła Matylda.

– Że niby to żyjące nocą upiory, żywiące się kotami? Ponoć Chińczycy też jedzą koty, a jednak do upiorów im daleko.

– No to może to kosmici!

Podejrzeń i coraz bardziej absurdalnych sugestii było wiele. Jednak nikt nie wiedział, kim tak naprawdę są obcy. Tak o nich teraz mówiono we wsi. Nie nowi, ale obcy.

Patrzył na nas spokojnie

To Kryśka podsunęła nam pomysł, byśmy z Matyldą, jako sąsiadki z tej samej ulicy, upiekły ciasto i zaniosły im w ramach powitania. Miałam pewne wątpliwości. Byłam ciekawa, ale nie chciałam się narzucać.

– Nie za późno na takie gesty? Ile to już czasu minęło? Z miesiąc?

– Lepiej późno niż wcale – zawyrokowała Matylda. – Tylko pamiętaj, idziemy razem, bo sama się boję.

W trakcie pieczenia szarlotki Matylda miała dobry humor.

– Może dorzucimy czosnek? – zażartowała. – Na filmach tak robią, jak mają do czynienia z wampirami.

– To już lepiej srebro – wpasowałam się w jej ton. – Szarlotka z czosnkiem nie będzie smaczna, ale możemy ją zanieść na srebrnej tacy. Mam taką w szafie. Dostałam w prezencie ślubnym, lata temu.

Srebro też ponoć skuteczne – potaknęła z udawaną powagą Matylda, samozwańcza łowczyni wampirów. – Nie tak jak osikowy kołek, ale przecież kołkami szarlotki nie naszpikujemy.

Gdy ciasto ostygło, pokroiłyśmy je, ułożyłyśmy na tacy i przykryłyśmy ozdobną serwetką, po czym udałyśmy się z mocno spóźnioną wizytą do nowych mieszkańców.

Jednak nikt nas nie wpuścił, chociaż auto stało przed domem.

– Chyba za wcześnie – mruknęłam. 

– Jest dzień.

– Po nocy mamy latać z ciastem? – prychnęła Matylda, ale wielkiego wyboru nie miałyśmy.

Poszłyśmy drugi raz wieczorem, acz bez wielkiej nadziei na sukces. O dziwo, tym razem drzwi się otworzyły, i to jeszcze zanim zdążyłyśmy zapukać.

– Dobry wieczór – na progu stał mężczyzna w średnim wieku. 

Patrzył na nas spokojnie. Niby wyglądał normalnie, niby miał zwykłe brązowe oczy, więc na chwilę odetchnęłam z ulgą, ale w jego spojrzeniu kryło się coś dziwnego. Sama nie wiem co, ale gdy milczenie się przedłużało, a on wpatrywał się w nas z uprzejmym zainteresowaniem, ciarki przelatywały po plecach.

– Jesteśmy państwa sąsiadkami, z tej samej ulicy – zaczęła wreszcie Matylda. 

– Chciałyśmy się oficjalnie przywitać, przedstawić, przyniosłyśmy ciasto... – wyciągnęła tacę w stronę mężczyzny.

Wziął ją i... nagle dziwnie zesztywniał, a jego twarz wykrzywił grymas, jakby kontrolowanego bólu. Taca się zachwiała.

– Ach, ten mój łokieć tenisisty... – powiedział. – Wciąż zapominam… Kucharze też na to cierpią, przepraszam. Kochanie, proszę, pomóż mi, zanim upuszczę tę... piękną tacę – powiedział, odwracając się w stronę wnętrza domu.

– Dobry wieczór – blada kobieta pojawiła się za plecami mężczyzny tak bezszelestnie, że aż drgnęłam z zaskoczenia. – Już biorę, spokojnie, wytrzymaj...

Stałyśmy i patrzyłyśmy, nie bardzo wiedząc, jak się zachować. Nie umknęło mojej uwagi, że gospodyni złapała tacę przez serwetkę.

– Dziękujemy za powitanie. Jutro odniosę tacę. Której z pań? – spytała.

– Można zostawić w sklepie – wydukałam, dziękując w duchu, że nie zaprosili nas do środka.

Coś mi nakazywało natychmiast stamtąd odejść i nie wracać, nie podejmować więcej żadnych prób zaznajomienia się z obcymi. Nie chcą się integrować, ich sprawa,

Sądząc po minie Matyldy, musiała mieć podobne odczucia. Pożegnałyśmy się i niemal biegiem ruszyłyśmy do furtki.

Taca trafiła do sklepu następnego dnia. Obejrzałam ją uważnie z każdej strony. Nie wiem, czego się spodziewałam – śladu po palcach, wytrawionego, wypalonego…? Nic takiego nie znalazłam. Taca błyszczała się bardziej niż wcześniej, jakby została porządnie wypolerowana.

Nie zmieniłam zdania odnośnie bratania się z nowymi sąsiadami. Pozostali obcy. Dla mnie i dla całej wsi. Tygodnie, miesiące, lata mijały, a my nadal nie wiedzieliśmy o nich więcej niż na początku. Nigdy nikogo nie skrzywdzili, ani człowieka, ani zwierzęcia, choć zarówno ludzie, jak i zwierzęta ich unikali. Nie zmienili też swoich obyczajów. Znikali za dnia, pojawiali się nocą. Nie chodzili do kościoła, nie uczestniczyli w życiu wsi, nie próbowali integrować się z naszą małą społecznością, tylko z rzadka pojawiali się w sklepie.

Wyprowadzili po dziesięciu latach, oczywiście nikogo nie informując dokąd i z nikim się nie żegnając. A my zyskaliśmy miejscową legendę: opowieść o obcych, którzy pojawili się nie wiadomo skąd, byli nie wiadomo kim, zamieszkali w starym domu i w ciągu dziesięciu lat nie zestarzeli się nawet o jeden dzień…