Małżeństwo było dla mnie od początku bardzo ważne. Zdawałam sobie sprawę, że nie zawsze będzie kolorowo, że mogą pojawić się kryzysy, bo nikogo one nie omijają, ale wiedziałam też, że trzeba sobie z tym poradzić. Tak uczyła mnie mama.

Chciałam być wzorową żoną, więc nigdy nie narzekałam, choć nie było mi łatwo. Wstawałam bardzo wcześnie, by zrobić mężowi śniadanie. Potem biegiem do pracy, z pracy do domu, po drodze zakupy i robienie obiadu. A jednak byłam szczęśliwa, że mąż mnie docenia, że się kochamy, że stworzyłam mu ciepły dom.

Z dnia na dzień, bez ostrzeżenia

Nasze sprzeczki czy nawet ostre spięcia z ukochanym znosiłam z pokorą i ze stoickim spokojem. Mąż był człowiekiem wybuchowym, więc to ja zawsze starałam się łagodzić konflikty, ale tych spięć z czasem było coraz więcej. Zdarzało się, że Robert wybuchał bez wyraźnego powodu. Kładłam to wtedy na karb jego stresującej pracy. Zawsze potrafiłam go jakoś wytłumaczyć, usprawiedliwić.

Tylko, że on coraz mniej się starał, coraz częściej wybywał z domu, o byle co miewał pretensje, a mnie niekiedy też już zaczynały puszczać nerwy. Starałam się przeczekać te przykre chwile i cieszyłam się, gdy nasze życie chwilowo wracało na dobre tory.

I nagle, cios.  Mój ukochany mąż odszedł do innej. Tak po prostu. Z dnia na dzień, bez ostrzeżenia, bez zapowiedzi, odszedł, jak się wychodzi na spacer czy do sklepu. Trzymając w ręku spakowaną walizkę, rzucił w moją stronę słowa, które ugodziły jak sztylet:

– Heleno, to koniec, odchodzę, inaczej nie mogę. Zostawiam ci mieszkanie…

Poderwałam się na równe nogi.

Zobacz także:

– O czym ty mówisz?! Jakie odchodzę, gdzie, do kogo, dlaczego? – krzyczałam.

Odpowiedział mi tylko dźwięk zamykanych drzwi wejściowych. Stałam jak rażona piorunem, nie mogąc się poruszyć. Nie mogłam uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszałam. Znałam go dobrze, wiedziałam i przymykałam oczy na jego wyskoki, wyjazdy, nieoczekiwane spotkania koleżeńskie, pracę po godzinach. Nigdy nie robiłam mu wymówek i zawsze  czekałam z miłym słowem, z uśmiechem i kolacją. Więc czemu...?

Jaki jest teraz sens mojego życia?

Nawet do głowy mi nie przyszło, że Robert może mnie zostawić, po tylu latach spędzonych razem, po tylu zmaganiach z codziennością, po słowach miłości, uniesieniach. Nigdy o tym nie myślałam. A jednak się stało. Mój świat się zawalił. Poczułam się jak stara zabawka wyrzucona na śmietnik – nikomu niepotrzebna, niekochana...

Podeszłam do lustra i ujrzałam swoje odbicie, którego się przestraszyłam.

To nie mogę być ja – krzyknęłam, zalewając się łzami.

Zmarszczki, szara cera, oczy bez wyrazu, włosy wypłowiałe i matowe.

– Dlaczego ja wcześniej tego nie widziałam? A może to z tym lustrem jest coś nie tak? – zadawałam idiotyczne pytania.

– Tamta nowa jest pewnie młodsza ode mnie i ładniejsza... Żebym chociaż mogła mieć dzieci, może wtedy mój mąż by ze mną został. Boże, kim ja jestem, jaki jest teraz sens mojego życia, kiedy nie mam dla kogo rano wstawać, o kogo się troszczyć? – mówiłam do siebie, płacząc i chodząc w kółko po pustym mieszkaniu. Jakby to mogło mi w czymś pomóc...

Zaczęłam wpędzać się w poczucie winy. „Może za mało o siebie dbałam, a może za mało o niego zabiegałam i to dlatego mnie zostawił” – zadręczałam się nieustannie. Głowa mi pękała od pytań, na które nie znałam odpowiedzi. Zaczęłam stronić od ludzi ze wstydu i ogarniającej bezradności. Świat wokół mnie wydawał się szary i beznadziejny, ludzie zawistni i podli. Ulegałam złym podszeptom zranionej duszy, aż w końcu wpadłam w czarną dziurę depresji.

Straciłam apetyt, radość, wolę życia. Moje spojrzenie stało się zimne, a twarz napiętnowana goryczą. Kawa na śniadanie, na obiad, podwieczorek i kolację, do tego paczka papierosów dziennie. Nic do mnie nie docierało, żadne argumenty rodziny i bliskich. Tylko matka nie wiedziała, co się ze mną dzieje, bo nie chciałam jej martwić. 

W końcu moje ciało zaczęło się buntować i wysypał się worek chorób. Jednak i to mną nie wstrząsnęło, chociażby na tyle, abym mogła wrócić do normalnego życia. Na szczęście, udało mi się uzyskać  rentę, bo już nie miałam siły pracować, tak bardzo byłam wycieńczona. Tak mijały lata, aż któregoś dnia umarła moja mama. Moje serce tego już nie wytrzymało. Miesiąc po pogrzebie, nad ranem obudził mnie ostry ból w klatce piersiowej. Na szczęście udało mi się sięgnąć po telefon i zadzwonić po pogotowie. Lekarz stwierdził rozległy zawał. No i się zaczęło – szpital, leczenie, leżenie... Ale przeżyłam.  „To musi być znak.” – pomyślałam. „Jeszcze nie czas na mnie”. 

Na co czekasz?

Po wyjściu ze szpitala postanowiłam zrobić coś ze swoim życiem. Mój lęk przed samotnością się pogłębił – bałam się teraz, że umrę w pustym mieszkaniu. Chcąc odpędzić od siebie złe myśli, postanowiłam zająć się czymś pożytecznym. Zaczęłam udzielać się w hospicjum. Tam zapominałam o swoich problemach. Przerażały mnie  tylko powroty do domu.

– Boję się mieszkać sama – wyznałam koleżance. – Chciałabym przeprowadzić się bliżej rodzeństwa, ale to aż trzysta kilometrów ode mnie, musiałabym sprzedać albo wynająć swoje mieszkanie...

– Na co czekasz? – odparła. – Ja na twoim miejscu już dawno pomyślałabym o zmianie. Masz swoje lata, zdrowie już nie to, więc podejmij decyzję.

Jej słowa utwierdziły mnie w przekonaniu, że to dobry pomysł. Mam dwie siostry, wprawdzie już niemłode, ale byłoby nam razem weselej i bezpieczniej. Odkąd zaczęłam intensywnie o tym myśleć, znów dostrzegłam sens w swoim życiu.