Postanowiliśmy spisać z żoną swoje wspomnienia z dzieciństwa. To pomogło nam zrozumieć, dlaczego nie możemy się dogadać w sprawie rodzeństwa dla Amelki. Nie wiem, jak rozwiązać ten problem.

Adrian:

„Kiedy wróżka podniosła różdżkę i wymówiła magiczne zaklęcie, z nieba spadł złoty deszcz. Jego krople zamieniły w kamień okrutną czarownicę, jej księgi, zioła i wszystkie inne tajemnicze składniki, których używała do czynienia zła. A kiedy zza chmur wyszło słońce, zamiast brzydkiej ropuchy królewicz zobaczył swoją piękną królewnę. Zabrał ją do swojego zamku, gdzie żyli długo i szczęśliwie otoczeni gromadką dzieci”.

Ostrożnie, żeby nie obudzić Amelki, zamknąłem książkę z bajkami. Moja córeczka zasnęła, zanim doczytałem opowieść do końca, a teraz widziałem, jak jej drobna pierś unosi się w równym oddechu. Leżała na boku, mocno przytulając ulubionego misia. Był już stary i trochę wyliniały, ale Amelka nie potrafiła się bez niego obejść i przedkładała tę zwyczajną maskotkę nad wszystkie wymyślne lalki i płaczące bobasy.

Wstałem i delikatnie okryłem córeczkę kołdrą, a kiedy już się odwracałem, żeby wyjść z pokoju, ona uśmiechnęła się słodko. „Moja maleńka, musi jej się śnić coś radosnego! Śnij, śnij, córeczko, jak najwięcej, póki twojej głowy nie zajmują dorosłe troski”.

Jestem zachłanny i chcę więcej

Gdyby ktoś mnie zapytał, co bym oddał za to, żeby moja Amelka była szczęśliwa, bez wahania odpowiem: wszystko. Dzień, w którym się urodziła, był najszczęśliwszym w moim życiu, a chwila, w której ją ujrzałem po raz pierwszy, pozwala mi przetrwać najtrudniejsze momenty. To kruche stworzenie jest spełnieniem wszystkich moich marzeń i próśb, jakie miałem do losu. Rozsądek podpowiada, że nie powinienem od niego chcieć niczego więcej. Ale ja jestem zachłanny i chcę: rodzeństwa dla Amelki. Siostry, brata, a nawet dwóch; choćby i piątkę maluchów widziałbym w swoim domu. Wiem, że bym je kochał, dał wszystko, co najlepsze i wychował na szczęśliwych ludzi.

Moja żona nie podziela jednak tego zapału – wyrosła w wielodzietnej rodzinie i każdą próbę rozmowy na temat powiększenia naszej ucina:

– Nie wiesz, co to znaczy być siostrą, która musi opiekować się gromadką młodszych szkrabów, ani bratem, z którego koledzy śmieją się, bo donasza dziewczyńskie ciuchy”.

Zobacz także:

Pewnie, że nie wiem, bo nie mam ani braci, ani sióstr. Ale właśnie z tego powodu jestem pewien, jakiego losu chciałbym oszczędzić Amelce. Losu jedynaka.

Odkąd sięgnę pamięcią, dostawałem wszystko, co chciałem. Moja mama była tak zapobiegliwa i tak dobrze znała moje pragnienia, że spełniała je, zanim zdążyłem je wypowiedzieć. Była na moje zawołanie dzień i noc: po urlopie macierzyńskim nie wróciła do pracy, tylko zajmowała się karmieniem, ubieraniem, zabawianiem i pilnowaniem, żeby niczego mi nie brakowało i żeby – jak mawiała – wychować mnie na porządnego człowieka.

Ojciec za to pracował za dwóch: musiał przecież zarobić na moje samochodziki, dodatkowe lekcje angielskiego, treningi tenisa latem i obozy narciarskie zimą oraz milion innych rzeczy, które – według moich rodziców – miały mi zapewnić szczęście.

Zrozumiesz, jak dorośniesz

Póki byłem mały, bycie pępkiem świata mi odpowiadało: byłem zachwycony, że gdziekolwiek się zjawimy, mama wychwala, jaki jestem piękny i mądry, a tata wylicza moje rozliczne talenty. Z czasem jednak, kiedy zacząłem bywać u szkolnych kolegów, zacząłem im zazdrościć pokojów dzielonych z rodzeństwem, wspólnych tajemnic przed dorosłymi i tego, że mieli kogoś, kto się za nimi wstawi.

Jak ja marzyłem, żeby mieć starszego brata! Byłem na tyle duży, żeby rozumieć, że to niemożliwe, ale ciągle miałem nadzieję, że w domu pojawi się przynajmniej młodsze rodzeństwo. Kiedy nieśmiało wspomniałem o tym rodzicom, najpierw zamilkli, a potem ojciec wziął mnie na „męską” rozmowę, w czasie której wyłuszczył mi, że kolejnemu potomkowi nie są w stanie zapewnić tego, co mnie, zdecydowali więc, że lepiej „dać szczęście” jednemu dziecku. Wszystkie moje próby tłumaczeń, że chętnie podzielę się z bratem czy siostrą zabawkami, korepetycjami i wyjazdami, ojciec kwitował stwierdzeniem: „zrozumiesz, jak dorośniesz”.

Jakich mam użyć argumentów?

Dziś jestem dorosły i rozumiem tyle, że moi rodzice bardzo mnie kochali i chcieli dla mnie dobrze, ale nie potrafili przyjąć, że dla mnie szczęście może oznaczać coś innego. Jestem im wdzięczny za wszystko, co dla mnie zrobili, ale w chwilach słabości mam do nich żal o to, że w imię bliżej niesprecyzowanej lepszej przyszłości, skazali mnie na samotność jedynaka.

Nie chcę, żeby Amelka przechodziła przez to samo. Chcę, żeby miała szczęśliwe dzieciństwo w domu pełnym miłości, zabawy i gwaru. Żeby wiedziała, że może liczyć na rodzeństwo, które stanie za nią murem. A kiedyś, gdy dorośnie, nie nosiła na sobie tego ciężaru, który noszę ja: że jeśli ona odejdzie, nie będzie nikogo, kto zatroszczy się o jej starych rodziców. Czy wiecie, ile nocy nie przespałem i jakie miałem wyrzuty sumienia, kiedy zdecydowałem się wyjechać za pracą kilkaset kilometrów od rodzinnego miasta? Rodzice nie powiedzieli nic, bo wiedzieli, że muszę, ale żal, który wtedy zobaczyłem w ich oczach, będzie mnie prześladował do końca życia.

Ja i Zosia nie jesteśmy jakimiś bogaczami, ale wiem, że potrafię zarobić na utrzymanie dwójki czy trójki dzieci i starczy mi czasu, żeby wieczorami czytać im bajki. Amelka pewnie będzie musiała dzielić pokój z młodszą siostrą, ale jestem pewien, że będzie szczęśliwa, mogąc się nią opiekować i uczyć nowych rzeczy. Już widzę, jaka byłaby dumna, wychodząc z małą na spacery i pokazując jej, jak się robi babki z piasku… Tylko jakich mam użyć argumentów, żeby moja żona zrozumiała, że bycie jedynakiem wcale nie jest takie fantastyczne?

Zofia:

Adrian cichutko zamknął drzwi do pokoju Amelki, wziął z szafki dzisiejszą gazetę i rozparł się z nią wygodnie w fotelu. Widziałam jednak, że wcale nie kwapi się do sprawdzenia, co wydarzyło się na świecie. Siedzi jakiś nieobecny, błądząc gdzieś rozmarzonym wzrokiem. No tak, pewnie znowu czytał małej bajki, których ona jeszcze nie rozumie. Za to on przenosi się wtedy w świat wyobraźni, wymyślając, co by było gdyby…

Dobrze wiedziałam, o czym marzy mój mąż i nie myślcie, że było mi z tą wiedzą lekko. Poza mną, Adrian z nikim nie dzielił się swoimi pragnieniami, ale wiem, że gdyby ktoś je poznał, wyszłabym na złą i wygodną kobietę, która nie chce mieć więcej dzieci. I  patrząc na to z boku, nawet przyznałabym temu komuś rację. Ale czy miałby takie samo zdanie, gdyby poznał również moje argumenty?

Była nas w domu czwórka: najstarsza Agnieszka, ja i młodsi o dwa lata bracia bliźniacy. Gnieździliśmy się w trzech pokojach mrówkowca na obrzeżach miasta. Mój i Agnieszki nie był nawet taki mały, ale niech nikt mi nie próbuje wmówić, że mieszkanie ze starszą siostrą jest frajdą. Ciągle mnie ofukiwała: „nie bierz tego, zostaw tamto, masz mnie słuchać, przecież jestem starsza”. Kiedy przychodziły do niej koleżanki, byłam wyrzucana do kuchni, ale kiedy to ja zapraszałam moje, Agnieszka dyrygowała: „ciszej panienki, nie widzicie, że się uczę?”.

Oj dziecko, kiedy ty spoważniejesz...

Z braćmi wcale nie było lepiej: ponieważ byli najmłodsi, rodzice wiele im wybaczali, a te potwory znakomicie potrafiły to wykorzystać. Znikali na podwórku na całe wieczory, a kiedy robiło się ciemno i w domu podnosił się alarm, pojawiali się z niewinnymi minkami i wyjaśnieniem:

– Przecież Zosia wiedziała, gdzie jesteśmy.

Akurat! Dostawałam niezłe cięgi, ale bardziej bolało mnie to, że mama nie wierzyła w moje tłumaczenia, że nic nie wiedziałam, i patrzyła na mnie wzrokiem mówiącym: „oj dziecko, kiedy ty spoważniejesz. Tak mi ciężko, czemu nie pomożesz mi zająć się młodszymi braćmi?”.

W domu się nie przelewało. Nie chodziliśmy głodni, ale o frykasach mogliśmy zapomnieć: ciasto mama piekła raz w tygodniu, a czekoladę dostawaliśmy, kiedy przychodzili dziadkowie. Jak ja zazdrościłam koleżankom z klasy kieszonkowego, za które mogły sobie kupić w szkolnym sklepiku drożdżówki albo lody. Ja musiałam zadowolić się bułką z dżemem, którą mama pakowała mi do tornistra z informacją: „pamiętaj, żeby nie wyrzucać papieru”. Starannie go więc składałam i przynosiłam z powrotem, a następnego dnia moja mama używała go znowu.

Zazdrośnie patrzyłam na nowe sukienki i kurtki koleżanek: ja mogłam o nich co najwyżej pomarzyć, oglądając je na sklepowych wystawach, a w rzeczywistości musiałam zadowolić się spranym płaszczykiem po Agnieszce, w którym mama odwijała zakładki w rękawach, by służył jeszcze jeden sezon.

Jak mam to wytłumaczyć mojemu mężowi?

Najbardziej jednak żal mi było tego, że w dziurawym worku codziennych wydatków nie starczało na rzeczy, które nie były konieczne. Wyjście do kina było świętem, wyjazd na klasową wycieczkę nagrodą za dobre stopnie okraszoną kazaniem: „pamiętaj, że twoi bracia nie dostaną przez to nowego biurka, choć stare już się rozpada. Doceń to”. Było mi żal, że nie chodzę – jak moje koleżanki – na lekcje rytmiki, nie jeżdżę konno i nie mam korepetycji z francuskiego.

Kocham rodziców i wiem, że chcieli dla nas wszystkich jak najlepiej. Kocham też siostrę i braci, i wierzę, że w razie potrzeby staną za mną murem. Nie chcę jednak, by moja córeczka przechodziła przez to samo, co ja kiedyś w wielodzietnej rodzinie. Tylko jak mam wytłumaczyć mojemu mężowi, że posiadanie licznego rodzeństwa wcale nie jest takie fantastyczne?