Nie wiem, jak to się stało, że pomyliłam zamówienia. Przecież, jak zwykle, poświęciłam na ich realizację mnóstwo czasu! Najpierw przeprowadziłam rozmowy z klientami, aby poznać ich wymagania. Wiadomo, każdy wyobraża sobie inaczej swoje eleganckie przyjęcie, a ja jestem od tego, aby te marzenia zrealizować.

Firmę cateringową prowadzę od siedmiu lat

Zaczynałam od robienia kanapek, które były roznoszone po biurach. Potem dołączyłam do oferty sałatki, następnie ciasta, które cieszyły się wielkim powodzeniem, szczególnie u państwowych urzędników. W końcu któryś z klientów zapytał, czy przygotowałabym bufet na przyjęcie komunijne. Podjęłam się tego i w szybkim tempie rozwinęłam nową działalność – przyjęcia. Także tematyczne, jak „Meksykański wieczór” czy „Tajskie rozkosze podniebienia”. Byłam znana z tego, że jestem pomysłowa i perfekcyjna, wyrobiłam więc sobie doskonałą markę.

A teraz wszystko miało runąć w gruzy z powodu tej jednej pomyłki! Wiadomo, jak ważny w moim fachu jest klient „z polecenia”. Kto mnie teraz poleci, kiedy się rozniesie, że mieszam zamówienia? Te wszystkie myśli przebiegły mi przez głowę, kiedy stałam jak sparaliżowana przed bramą rezydencji, w której miało się odbyć jedno z przyjęć. W stylu azjatyckim, eleganckie drobne przekąski, glony i ryby, sushi, tajska zupa z trawą cytrynową i inne frykasy.

Problem w tym, że miałam w swoim samochodzie zgoła inny zestaw – staropolski. Z pieczonym schabem, roladkami z boczku ze śliwką i smalcem ze skwarkami!

Jakim cudem przemieszano potrawy tak, że staropolskie znalazły się w moim samochodzie, a azjatyckie zabrała moja podwładna na drugi koniec miasta? W dodatku zostały już rozstawione na stołach, zanim się zorientowała, że pod ochronną folią czają się krewetki”.

– Sylwia! Nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale… One są już w połowie zjedzone! – zadzwoniła do mnie przed sekundą, informując mnie, że z kosztownego sushi zostały smętne resztki a organizatorzy przyjęcia są zachwyceni, że zmieniliśmy im menu! – Myślą, że zrobiliśmy to specjalnie, w ramach jakiejś promocji.

No to klops! A raczej schab, po staropolsku!” – stwierdziłam w panice, rozłączając się. „Nie mam odwagi zadzwonić do bramy tej rezydencji. Chyba stąd zwieję, a potem zadzwonię, że miałam wypadek samochodowy i całe to azjatyckie jedzenie wylądowało w rowie! A zamiennie mamy tylko polskie…” – kombinowałam, kiedy jakieś auto, stając za moim vanem, skutecznie zatarasowało mi odwrót.

Zobacz także:

– Pani wjeżdża? – przez okno wyjrzał jakiś facet. – No tak! Pani z cateringu! – palnął się w głowę. – Już otwieram, mam pilota.

„Właściciel! No to już po mnie!” – na miękkich nogach wsiadłam do auta i wjechałam na teren. W ogrodzie zauważyłam porozwieszane chińskie lampiony. „Będą teraz pasowały jak pięść do nosa!” – jęknęłam. 

Czekała mnie ciężka przeprawa, bo kobieta, z którą uzgadniałam szczegóły przyjęcia, była bardzo wyniosła i wymagająca. „Nie zdziwię się, jeśli wywali mnie z tymi daniami na zbity pysk i jeszcze każe pokryć koszt azjatyckich potraw, pościąganych naprędce z innych restauracji w mieście”.

W mojej głowie rodził się koszmarny scenariusz

Właścicielka ubrana w suknię ze srebrnej lamy powitała mnie, stojąc na progu z miną Królowej Lodu. Kiedy powiedziałam jej, co ze sobą przywiozłam, zbladła jeszcze bardziej.

– Pani chyba żartuje? – jej ostry głos przebił mi serce.

– Niestety, nie. Wiem, że to niewybaczalne, ale pracownicy pomieszali zamówienia i… – widziałam, że guzik ją obchodzą moje tłumaczenia i zaraz wywali mnie za drzwi z całym żarciem.

Aż tu nagle…

Rany, delicje! Taki sam robiła moja matka! – rozległ się za moimi plecami zduszony głos.

Odwróciłam się zdumiona. Facet, który wjechał za mną samochodem, miał usta pełne… mojego placka z jabłkami!

– Ale… – zaczęłam.

– Wiem, wiem, to dla gości – machnął ręką. – Ale nie mogłem się powstrzymać! – uśmiechnął się jak urwis, złapany na gorącym uczynku.

– Reniu! – zwrócił do swojej żony. – Jesteś aniołem! Już się bałem, że znowu na naszym przyjęciu będą te paskudztwa wyciągnięte z morza. I goście wyjdą modni, ale głodni. A tutaj taka niespodzianka! 

Po czym, przysięgłabym, puścił do mnie zza pleców żony oczko! Do dziś nie wiem, czy słyszał moje tłumaczenia i przyszedł mi miłościwie z pomocą, czy też faktycznie smakował mu mój placek. Grunt, że nie tylko dostałam zapłatę, ale i solidną premię. Chyba urodziłam się pod szczęśliwą gwiazdą!