Miałam trzydzieści dwa lata, kiedy postanowiłam wyjechać z domu, z Wrzosowego Dworu, żeby w szerokim świecie znaleźć męża. Moja mama i babcia ostrzegały mnie, że źle robię. Że mąż jest mi niepotrzebny. A jeśli chcę dziecka, w N. jest mnóstwo mężczyzn, którzy byliby chętni zabawić się ze mną przez jedną czy kilka nocy. Bez konsekwencji i późniejszego płacenia alimentów. 

– Po co masz mieć złamane serce? – pytała mama. 

Złamane serce to żadna przyjemność, wiem to. Kiedyś byłam zakochana w starszym koledze ze szkoły. On był w klasie maturalnej, ja rok niżej. Chodziliśmy ze sobą kilka miesięcy. Zaprosił mnie na studniówkę. Na dwa dni przed zabawą do Dworu przyszła jego matka i zrobiła koszmarną awanturę. Pamiętam słowa, które krzyczała, bo każde było jak rozżarzona igła wbijana w moje serce. „Precz z łapami od mojego syna, wiedźmy. Nie pozwolę go zamordować! Jesteście przeklęte! Jeśli jeszcze raz ona się do niego uśmiechnie, wydrapię jej oczy. Zostaw go w spokoju!”.

Stałam naprzeciwko tej kobiety sparaliżowana osłupieniem. Ale moja mama i babcia nie milczały. Ich krzyki chyba było słychać nawet po drugiej stronie jeziora. W końcu wypchnęły kobietę z domu, grożąc jej, że „jeśli będzie rozpuszczać kalumnie po mieście, to już teraz powinna wykupić grób dla swoich mężczyzn”.

W końcu zapadła cisza. Pamiętam, że patrzyłam na ukochane twarze mamy i babci.

– O czym ona mówiła? – spytałam oszołomiona. 

Ale zanim któraś mi odpowiedziała, dotarło do mnie, że nie idę na studniówkę z Maćkiem. Że jego matka zabrania się nam spotykać. I nagle najważniejsze wydało się uzyskanie odpowiedzi na pytanie, co on na to? Więc wybiegłam jak szalona z domu, przebiegłam ze trzy kilometry do osiedla bloków na krańcu N., i stanęłam w cieniu drzew niedaleko domu ukochanego. Stałam długo. Kilka razy widziałam na pierwszym piętrze w oknie jego postać. Widział mnie. Ale nie wyszedł. Zrozumiałam. Poddał się woli matki

Zobacz także:

Byłyśmy wiedźmami z Wrzosowego Dworu…

Od tamtej pory, gdy mijaliśmy się na korytarzu w szkole, on patrzył w drugą stronę, jakby mnie nie zauważał. Po tygodniu nie wytrzymałam. Dzięki pomocy koleżanek zwabiłam go do pustej szatni i spytałam wprost:

– Dlaczego?

Nie patrzył mi w oczy. Wreszcie odpowiedział:

– Podobno każdy mężczyzna, który się wiąże z kobietami z twojej rodziny, szybko umiera. Że jesteście jak… modliszki – to ostatnie słowo wymamrotał ledwie słyszalnie.

– I ty w to wierzysz?! – spytałam zdumiona. – W te przesądy? 

Nadal nie patrzył mi w oczy, jakby się obawiał, że go zaczaruję. 

– Nie wiem, w co wierzyć. Ale i twój tata, i dziadek, i podobno pradziadek tak skończyli. To nieprawda? – na moment spojrzał mi w oczy. Wtedy zrozumiałam, że jego matka zasiała w nim strach. To był koniec. 

Lata mijały, a ja byłam sama. Nie wyjechałam na studia, bo musiałam pomagać mamie i babci. Uprawiałyśmy rośliny, które wykorzystywałyśmy do sporządzania kremów według starych rodzinnych receptur. Kremy były rewelacyjne i wiele firm chciało od nas odkupić przepisy, ale babcia się nie zgadzała. To była nasza firma. Nasze dziedzictwo. Poza tym, kochałyśmy tę pracę. Wystarczyło nam, że możemy utrzymać siebie i Wrzosowy Dwór – piękny stary dom w stylu polskiego dworku. Tu nasza rodzina mieszkała od wielu pokoleń. 

Coś w tej historii wykrzyczanej przez matkę Maćka było na rzeczy. Faktycznie, od kilku pokoleń mężczyźni pojawiali się w tym domu tylko przelotnie. Można powiedzieć – by spłodzić kolejną potomkinię i odejść. Ostatecznie. Pradziadek po pięciu latach małżeństwa powiesił się. Babcia miała dwóch mężów, i obaj umarli szybko. Mój ojciec dostał udaru, gdy miałam cztery latka.

Zbieg okoliczności. Tak twierdziła mama i babcia. Klątwy przecież nie istnieją. Z tym akurat się zgadzałam. 

Kiedy skończyłam trzydzieści dwa lata, zatęskniłam za miłością. Chciałam mieć rodzinę, dziecko. Normalne życie, jakie jest udziałem większości kobiet. Ale opowieści o wiedźmach z Wrzosowego Dworu krążyły po miasteczku i tutejsi mężczyźni bali się mnie. Wyjechałam więc do dużego miasta, zatrudniłam się w kwiaciarni i zaczęłam się rozglądać za kandydatem na męża. 

Pojawił się pół roku później. Na targach książki staliśmy w jednej kolejce do znanego pisarza po dedykację. Zaczęliśmy rozmawiać, potem poszliśmy na kawę i jakoś tak… kliknęło. Trzy miesiące później się pobraliśmy. Powiedziałam mu, że właściwie powinnam wrócić do N., do rodziny, i pomóc w prowadzeniu gospodarstwa i firmy. Bałam się, że nie będzie chciał zamienić dużego miasta na pipidówę. Ale był zachwycony. To i ja byłam zachwycona. I zakochana.

Byłam pewna, że mnie się wreszcie uda.  Dwa lata później stałam nad martwym ciałem męża. Leżał na kamiennej podłodze w naszej fabryczce. Twarz miał wykrzywioną w strasznym grymasie, jakby przerażenia. Oczy wybałuszone.  Drżałam. W głowie miałam pustkę. Mama objęła mnie i przytuliła. Słyszałam, jak w drugim pomieszczeniu babcia dzwoni na 112. 

– Nie rozumiem, co się stało – wyszeptałam. – Był zdrowy.

Lekarz stwierdził, że mój mąż zmarł na atak serca, być może wywołany jakimś potężnym stresem. Jakby się czegoś przestraszył. Wskazywał na to wyraz twarzy, a także wyjątkowo duża ilość we krwi kortyzolu, hormonu stresu.

Przyjechała policja, prokurator, przesłuchali wszystkich. Nie miałam nic do powiedzenia… Byliśmy szczęśliwi, mieliśmy plany. 

Niestety, mąż Penelopy nie był szlachetnym Odysem

Dwa dni później, gdy już moja pierwsza rozpacz minęła, siedziałyśmy we trzy w salonie, w milczeniu. I wtedy babcia położyła na stoliku gruby notatnik w skórzanej oprawie:

– Kiedyś pytałaś, czy ciąży na naszej rodzinie klątwa – powiedziała cicho. – Nie wiem, czy można nazwać to klątwą, ale chyba tak, patrząc po efektach. W tej rodzinnej kronice opisana jest historia naszej przodkini z dziewiętnastego wieku, Penelopy. Wyszła za mąż za drobnego szlachetkę, Władysława, właściciela Wrzosowego Dworu. Jak jej imienniczka, kochała męża głęboko, romantycznie. Niestety, on nie był szlachetnym Odysem. Był wobec niej zimny, nieobecny, zajęty własnymi, męskimi sprawami. Gdy po trzech latach małżeństwa Penelopa dowiedziała się, że miał w miasteczku kochankę, niemal postradała zmysły z rozpaczy. Była wówczas w ósmym miesiącu ciąży. Nie przeżyła porodu. Jej matka, która zamieszkała z córką u zięcia, zapisała w pamiętniku, że Penelopa rodziła dwa dni w wielkich bólach. A jej mąż bawił u kochanki. I wszyscy o tym wiedzieli. Penelopa, oszalała z bólu i żałości, na chwilę przed wypchnięciem z siebie dziecka krzyknęła, że nie pozwoli, by jej potomkinie były źle traktowane przez mężów. Że będzie ich strażniczką. I kiedy dziecko, dziewczynka, brała pierwszy oddech życia, jej matka wydawała ostatnie tchnienie – babcia zamilkła, a potem otworzyła pamiętnik. – Wiele lat później córka Penelopy, Adela, zapisała, że właśnie umarł jej ojciec. Miała wówczas osiemnaście lat. Okazało się, że śmierć ojca ustrzegła ją od utraty Wrzosowego Dworu – babcia założyła okulary, uniosła pamiętnik i przeczytała:

– „Tatko chciał oddać mnie za żonę pewnemu handlarzowi z miasta, a sam miał zamiar sprzedać Dwór i ziemię. Gdy błagałam go, żeby tego nie robił, że ja się wszystkim zajmę, to wykrzyczał, że majątek to mógłby synowi zapisać. Bo kobiety niewarte tego. Serce bolało mnie strasznie. I tej nocy miałam okropny sen. Czułam się, jakbym tkwiła w zamkniętym, ciasnym pomieszczeniu. Musiałam z niego wyjść, by uchronić się przed nadciagającym niebezpieczeństwem. Sen powtórzył się następnej nocy, ale kończył się tak, że więzienie się rozpadło, a ja byłam wolna. Tej nocy umarł tatko. Doktor powiedział, że nigdy nie widział na twarzy umarłego takiego przerażenia”. 

Babcia zdjęła okulary i popatrzyła na mnie uważnie. Serce biło mi mocno. Milczałam.

– W pamiętniku są też i moje notatki – powiedziała cicho babcia. – Zapisałam, że mój pierwszy mąż niedługo po ślubie zdradził mnie ze stajennym. Trzy dni po tym, jak się o tym dowiedziałam, znaleziono go martwego. Mój drugi maż, ojciec Ireny – wskazała głową na mamę –  był mi wierny, ale był hazardzistą. Prawie straciłam Wrzosowy Dwór. Byłam na niego strasznie zła. Ale pewnie bym mu wybaczyła, gdyby nie to, że dostał potężnego udaru i tydzień później zmarł.

– Jest tam i moja historia – odezwała się mama. – Bardzo kochałam twojego tatę. Myślałam, że jest z nami szczęśliwy. Pewnego dnia dowiedziałam się, że zamierza odejść. Tak po prostu. Zostawić mnie, ciebie i pojechać w świat, by „zacząć wreszcie żyć”. Okazało się bowiem, jak mi powiedział, że nie jest stworzony do rodzinnego życia. Byłam zrozpaczona, ale moja miłość do niego była tak wielka, że nie chciałam trzymać go w klatce. Pogodziłam się z jego odejściem. Niestety, na dzień przed wyjazdem znalazłam go martwego w łóżku. Umarł we śnie. Ale nie był to spokojny sen, bo twarz miał wykrzywioną przerażeniem. Jak u twojego męża. Nie byłam  z jego śmierci zadowolona. W głębi serca miałam nadzieję, że kiedyś wróci.  

Zapadła ciężka cisza. Obie kobiety wpatrywały się we mnie intensywnie.

– Chcecie mi powiedzieć, że to duch Penelopy karze winnych? Błagam…

– Nie mówię, że duch – powiedziała babcia. – Nie w takim klasycznym znaczeniu. Czytałam ci o snach Adeli. Ja też miałam takie sny, zawsze na kilka dni przed śmiercią któregoś z moich mężów.

– Ja też – dodała mama. – A i ty wspomniałaś na dzień czy dwa przed śmiercią Artura, że dręczą cię sny. Co w nich było? 

Okazał się człowiekiem bez honoru. I nie kochał mnie

Czyste szaleństwo. Ja mam uwierzyć w te brednie?! Zaczęła się kłótnia. Mama i babcia zdradziły, że nie chciały mi o tym wszystkim mówić w nadziei, że jak nie będę wiedzieć, to może nic się nie zdarzy. Bo były obie przekonane, że duch Penelopy tak naprawdę tkwi w nas. Przechodzi z matki na córkę. Może podczas porodu? 

– A ja wam mówię, że to bzdury – denerwowałam się. – A nawet gdyby to była prawda, Artur niczego złego nie zrobił. Nie było powodu go karać.

Nie miałam racji. Śledztwo prokuratora wykazało, że dwa miesiące wcześniej do mojego męża zgłosili się przedstawiciele pewnej firmy farmaceutycznej, która od dawna chciała odkupić od nas recepty na nasze kremy. Dużą sumą skusili mojego męża, by wykradł przepisy. 

Czyli chciał mnie zdradzić. Ale nie zdążył…

Dzień po tych rewelacjach przeglądałam zapis kamer umieszczonych w fabryczce. Nikomu nie przyszło do głowy, by wspomnieć o nich policji. Zapomniałyśmy, że tam są. Ale ja sobie w końcu przypomniałam. 

Artur wszedł i zaczął grzebać w szufladach. Wyciągnął coś i schował do kieszeni – to była fiolka z jednym ze składników naszego kremu. A potem wyprostował się nagle i obejrzał, chyba coś usłyszał. I na jego twarzy pojawił się wyraz przeraźliwej paniki. Jakby ujrzał coś strasznego. Chwycił się za gardło, a potem upadł martwy. 

Siedziałam w milczeniu przed ekranem, patrząc na martwe ciało męża. Zastanawiałam się, co go zabiło. Na filmie niczego nie widziałam. Była trzecia w nocy, więc ja spałam w domu odległym od dwieście metrów. 

Wspomniałam jeden z tych snów, który miałam dwa dni przed śmiercią Artura. Wrażenie zagrożenia. Gniewu. Tkwiłam w ciemnej ciasnej przestrzeni i szykowałam się, żeby wyjść na wolność i zrobić porządek. Tamtej nocy, gdy umierał mąż, wreszcie to coś we mnie wydostało się na wolność. Czym było? Nie wiem.

Wstałam i podeszłam do lustra, by spojrzeć w swoje oczy. Nagle zrozumiałam, że tak naprawdę wiedziałam, że coś się dzieje. Artur odbierał telefony i nie chciał przy mnie rozmawiać. Wyjeżdżał do dużego miasta nie mówiąc, po co. I był zdenerwowany. Nie potrafił grać, nie był przecież wytrenowanym szpiegiem, tylko zwykłym mężczyzną, który chciał zdobyć duże pieniądze. I po prostu skorzystał z okazji. To jednocześnie dowodziło, że był człowiekiem bez honoru, bez kręgosłupa. I tak naprawdę wcale mnie nie kochał. Jego białe plamy na mapie życia. 

Wkrótce okazało się, że jestem w ciąży. Osiem miesięcy później urodziłam córeczkę. Postanowiłam, że uprzedzę ją o dziedzictwie, jakie w sobie nosi. Co zrobi z ta wiedzą, nie wiem. Ale ja wolałabym wiedzieć. Może wtedy udałoby mi się uratować Artura. Ale z drugiej strony – czy był wart ratowania?