Znam Marka od kiedy pamiętam. To była moja pierwsza miłość, towarzyszył mi od szkoły średniej. Nasze życie płynęło spokojnie, nasz dom był wypełniony dziecięcym śmiechem: mamy dwóch cudownych synów. Święta spędzaliśmy w gronie rodziny, a wieczory zawsze wspólnie przy ulubionych filmach. Przez 35 lat nasz związek wydawał się solidny jak skała, ale nawet najmocniejsze kamienie z czasem ulegają erozji.

W naszym związku zaczęło się psuć

Ostatnio, każdy wolny dzień Marka zaczynał się od wejścia na kanapę i niekończących się kabaretowych programów, które znał już na pamięć. „Halinka, podaj piwko” – te słowa powtarzał tak często, że nawet echo w naszym domu zdawało się je naśladować. Praca na budowie była dla niego wymówką do zrzucenia wszystkich obowiązków na mnie. Byłam zmęczona tym, że oprócz własnej pracy musiałam zajmować się wszystkim w domu. Czułam, że nasze małżeństwo, choć bez większych kłótni, powoli traciło kolory.

Nasze łóżko, kiedyś źródło ciepła i bliskości, teraz było jak lodowaty archipelag, na którym każde z nas miało swoją wyizolowaną wyspę. Z czasem przestałam nawet zwracać na to uwagę, woląc odsunąć się od jego coraz bardziej irytującego sapania. Gdy chłopcy wyjechali do Warszawy na studia, nagle znalazłam się w pustce, która każdego dnia wydawała się coraz większa.

Nuda stała się moim cieniem. Czekałam od niedzieli do niedzieli, a jedyną ucieczką stały się wizyty w kościele i kawa z Ewą i Jaśką, moimi przyjaciółkami z kościelnej scholi. Były to jedyne chwile, kiedy mogłam choć na moment zapomnieć o monotonii codzienności.

Niezwykła okazja pojawiła się znienacka

Pewnego dnia, zupełnie niespodziewanie, do kościoła przyszła pewna ulotka, a w niej propozycja, która miała zmienić mój świat – pielgrzymka do Włoch. Wiedziałam, że to moja szansa, by przełamać szarą codzienność. Miałam trochę oszczędności i byłam gotowa wydać wszystko, by choć na chwilę oddalić się od mojego męża, jego kabaretów i codzienności, której miałam po dziurki w nosie.

Ewa i Jaśka szybko podchwyciły temat. Też zawsze chciały wyjechać do Rzymu, pooglądać Koloseum, pomodlić się z papieżem... Oczywiście ja też w ten sposób przedstawiłam pomysł rodzinie. „Chcę jechać do Rzymu na pielgrzymkę, pomodlić się w Watykanie, kupić najświętszy różaniec i odnowić przysięgę wiary”.

Marek trochę pomarudził, ale nie miał za wiele do gadania. Sprawa w mojej głowie była już przesądzona.

– Znowu te wasze wycieczki, Halinko? Kolejny kościół na liście do odhaczenia?– spytał Marek, nie odrywając wzroku od telewizora.

–To nie tylko kościół. To Włochy, Marek. Rzym... – próbowałam znaleźć w nim choćby odrobinę entuzjazmu i poparcia.

– Hmm, no tak, rozumiem. No cóż, jedź. Baw się dobrze... – powiedział, a w jego tonie brzmiała obojętność, która sprawiła, że moje serce zatęskniło za czymś więcej niż tylko jego zgodą.

Dzień pielgrzymki nadchodził wielkimi krokami. Cieszyłam się, ale w pamięci wciąż miałam ton głosu Marka, kiedy wspomniałam mu o okazji do realizacji mojego marzenia. W końcu nadszedł TEN dzień.

Włochy były jak sen

Kolorowe fasady domów, zapach świeżo parzonej kawy i szelest włoskich rozmów otaczały nas każdego dnia. Wieczorami, po dniu pełnym wrażeń, siadałyśmy z Ewą i Jaśką na kamiennych schodach, dzieląc się ciepłą, chrupiącą pizzą i obserwując życie, które toczyło się obok nas. To właśnie było życie, za jakim tęskniłam!

Skoro świat może tak wyglądać, dlaczego ja wybieram codzienne siedzenie w kuchni i ignorowanie dźwięków kabaretów, które przez Marka też znam już na pamięć?!

– Myślisz, że Marek zauważył twoją nieobecność? – zapytała Ewa, a w jej głosie czaiła się mieszanka troski i ciekawości.

– Marek? Chyba tylko wtedy, gdy zabraknie piwa w lodówce – odpowiedziałam, a moje słowa brzmiały gorzko nawet w moich własnych uszach.

– Nie bądź dla niego taka surowa, Halinko. To, że nie okazuje emocji, nie znaczy, że ich nie czuje  – dodała Jaśka, próbując złagodzić atmosferę.

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, naszą uwagę przyciągnął ciepły, śródziemnomorski akcent.

– Ciao, belle donne! Co myślicie o prawdziwej włoskiej zabawie wieczorem? – zapytał łamaną angielszczyzną mężczyzna o ciemnych, przenikliwych oczach, stojący przed nami z promiennym uśmiechem.

– Cześć, jesteśmy tutaj tylko na pielgrzymce... – zaczęła Ewa, ale jej słowa utonęły w uśmiechu.

– To jeszcze lepsza okazja, aby doświadczyć włoskiej gościnności! – powiedział nieznajomy z entuzjazmem, przedstawiając się jako Pedro. Nie był co prawda Włochem, ale Hiszpanem, ale mieszkał w Rzymie już od 20 lat.

Tamta noc była jak uderzenie gorącego, włoskiego wiatru, zmieniającego wszystko wokół.

Pedro był jak wir, który porwał mnie bez ostrzeżenia. Jego dotyk, jego uśmiech, sposób, w jaki mówił moje imię – wszystko to sprawiało, że czułam się, jakbym znowu miała szesnaście lat.

– Halinko, czy ty... czy my powinniśmy to robić?– spytała Ewa, kiedy wracałyśmy do hotelu.

– Nie wiem. Naprawdę nie wiem – wyszeptałam, ale moje serce biło już w innym rytmie.

Nie mogłam przepuścić takiej okazji

Następnego dnia, kiedy reszta grupy wyruszyła zwiedzać miasto, ja dzwoniłam do organizatora z wymyśloną historią o kontuzji.

– Halo? Tak, proszę pana, niestety nie mogę kontynuować wycieczki... Tak, zwichnęłam kostkę. Nie, nie ma potrzeby, poradzę sobię, mam tu na miejscu rodzinę. –  kłamałam, czując, jak każde słowo oddala mnie od mojego dotychczasowego życia.

Ewa i Jaśka były wstrząśnięte, ale chyba nie za bardzo zaskoczone. Same widziały iskry w moich oczach i to, jak jedna noc mnie zmieniła. Czuję, że odmłodniałam o kilkadziesiąt lat! Ja potrafię się uśmiechać, być czuła, troskliwa! Niesamowite. Nawet bolące kolana nie dokuczają mi tu tak, jak w Polsce, choć spacerujemy po całym Rzymie.

Spędzając wieczór z Pedro, odkrywałam siebie na nowo, a każda chwila przynosiła uczucie, które już dawno uznałam za zagubione. Wiedziałam, że powinnam czuć się winna, ale zamiast tego czułam się po prostu żywa.

Zanurzeni w leniwym południowym słońcu, przemierzaliśmy wąskie, brukowane uliczki Rzymu. Pedro prowadził mnie do malowniczego placu, gdzie fontanna szumiała jak tło do naszej rosnącej bliskości. Jego dłoń delikatnie zsunęła się na moją, splatając nasze palce.

– Czy widzisz tę fontannę, Halina? Została zbudowana przez człowieka, który wierzył w miłość tak mocno, że musiał wyrazić ją w marmurze i wodzie – mówił Pedro, a ja słuchałam, jak jego głos płynął miękko w powietrzu. Dziękowałam sobie w duchu, że nauczyłam się przed laty angielskiego i mogłam porozumieć się z nowym znajomym.

W jego oczach dostrzegałam odzwierciedlenie nieba, które wydawało się tak niebieskie, że aż nierealne. Kiedy jego usta znalazły się blisko moich, poczułam krótki dotyk, który obiecywał więcej niż tylko chwilową przyjemność.

– Dlaczego mi to robisz? – wyszeptałam, kiedy nasze czoła zetknęły się lekko.

– Bo widzę w tobie życie, które pragnie się wydostać. Bo chcę być tym, kto da ci powód do śmiechu i... do życia – odpowiedział, a ja wiedziałam, że to słowa, których nigdy nie zapomnę.

Wieczorem znaleźliśmy się na tarasie z widokiem na wieczny Rzym. Miasto rozciągało się przed nami, rozbłyskując tysiącami świateł, które wydawały się tańczyć w rytm naszych bijących serc. Pedro otworzył butelkę wina, a ja, choć nigdy nie byłam wielką amatorką alkoholu, zgodziłam się na kieliszek. To był toast za odwagę, za życie, za chwile, które zawsze będziemy pamiętać.

– Za nas – powiedział, a ja, wznosząc kieliszek, poczułam, że toast ten miał w sobie coś świętego.

Kiedy słońce zaczęło znikać za horyzontem, a pierwsze gwiazdy zaczęły błyszczeć na nocnym niebie, Pedro wziął mnie w ramiona i zatańczyliśmy. Nie było muzyki, oprócz rytmu naszych serc i odległego szumu miasta. Ale tańczyliśmy, a jego kroki były tak pewne, jakby to był nasz własny, prywatny balet.

– Pedro, nigdy nie tańczyłam tak... tak, jakbym zapomniała o całym świecie – przyznałam, czując, jak moje ciało odpowiada na każdy jego ruch.

Ostatnia noc w Rzymie przyszła zbyt szybko

Siedziałam na balkonie małego mieszkania, które Pedro wynajął na czas mojego pobytu, wpatrując się w nocne światła miasta. Przede mną leżał otwarty kajet, w którym próbowałam zebrać myśli, by napisać list do Marka.

"Kochany Marku," zaczęłam, ale słowo "kochany" wydało mi się nagle obce. Zastanawiałam się, czy kiedykolwiek naprawdę go kochałam, czy może to był zwyczajny obowiązek, który z czasem stał się komfortową rutyną. Usunęłam to słowo i zaczęłam od nowa.

"Marku, przez wiele lat dzieliliśmy wspólny dach, życie i wspomnienia. Daliśmy sobie nawzajem dwoje wspaniałych synów i dom pełen... pełen czego? Codzienności, rutyny, zapomnienia? Przez lata starałam się być dobrą żoną, partnerką, matką. Ale gdzieś po drodze zgubiłam Halinę, dziewczynę, która marzyła o wielkiej przygodzie."

Pisanie każdego słowa było jak odkręcanie zamkniętego od lat słoja – trudne, ale dające ulgę. Wspomnienia, emocje, tęsknoty – wszystko to wylewało się płynnym strumieniem na kartki.

"Marek, nie wiem, czy to właściwe, że to mówię, ale muszę być szczera. Spotkałam kogoś. Kogoś, kto przywrócił mi uczucia, których nie czułam od dawna. Nie obwiniam cię, może po prostu tak miało być. Może każde z nas potrzebuje teraz czegoś innego. Ja potrzebuję odnaleźć siebie, a ty... ty zasługujesz na prawdziwą miłość, nie na to, co sobie dawaliśmy."

Złożyłam list, ale nie wiedziałam, czy kiedykolwiek znajdę w sobie odwagę, by go wysłać. Wstałam i podszedłam do Pedro, który czekał na mnie w salonie.

– Czy jesteś pewna swojej decyzji, Halina? – spytał, a w jego głosie słychać było troskę.

Spojrzałam mu w oczy, głębokie jak Morze Śródziemne, i odpowiedziałam bez wahania: Jestem pewna. Życie jest za krótkie, by żyć z wyrzutami sumienia i co gorsza, bez uczuć. Czas zacząć od nowa.

Póki co nie żałuję i czuję, że nie będę żałować

Teraz, kiedy samolot odleciał już kilka dni temu, a ja tu zostałam, wiem, że to nie jest ucieczka – to podróż w kierunku samej siebie. Pedro pokazał mi, że jestem więcej niż tylko żoną, matką, gospodynią domową i panią po 60-tce. Jestem kobietą, która ma prawo szukać szczęścia, nawet jeśli oznacza to zmianę kierunku wiatru, którym podążała przez większość życia.

Jeszcze nie wiem jak zabiorę moje rzeczy z domu, co zrobię gdy skończą mi się pieniądze, jak powiem moim synom... Pomyślę o tym w swoim czasie.

Refleksja, którą zostawiam na kartkach tego kajetu, to świadectwo mojej odwagi i przypomnienie, że nigdy nie jest za późno na zmiany. Może kiedyś, w przyszłości, kiedy zrozumiem więcej, wrócę do tej treści. Być może wtedy będę mogła przeczytać to wszystko Markowi, a on zrozumie, że choć nasze ścieżki się rozeszły, każde z nas znalazło własną drogę do szczęścia.