Nie chciałam zostawiać tego miejsca

Przez trzydzieści lat nazywałam „Zielone osiedle” swoim domem. Zdążyłam się tam zaprzyjaźnić z każdym drzewem. Patrząc latami, jak z małych krzaków przeistaczają się w majestatyczne okazy, przekształcając otoczenie w coś na kształt parku. Nazwa osiedla, nie została wybrana przypadkowo. W całym mieście nie znajdziecie miejsca bardziej urokliwego i nasyconego zielenią.

Z mojego okna roztaczał się widok na sad, który przetrwał po dawnym ogrodzie działkowym. Po balkonach wiją się bujne pnącza winogron, a tuż za blokiem jest staw, gdzie dzieci często karmią kaczki. Przez te 30 lat nie tylko nauczyłam się żyć ze swoimi sąsiadami, ale także udało mi się z nimi zaprzyjaźnić. Z niektórymi jestem nawet bliżej niż z moją rodziną.

Halina mieszkała piętro niżej. I zawsze mogłam na nią liczyć. Kiedyś często zajmowała się moimi dziećmi, wielokrotnie robiła dla mnie zakupy, kiedy nie mogłam wyjść z domu. Nawet dziś jest zawsze gotowa do pomocy lub przynajmniej na spotkanie przy filiżance kawy i małą pogawędkę. Identycznie jest z Bożeną, która mieszka tuż obok. Tacy życzliwi sąsiedzi, to prawdziwy skarb.

Jej argumenty do mnie przemawiały

Dlatego kiedy pewnego dnia moja córka nagle wysunęła propozycję przeprowadzki, prawie doszło między nami do kłótni.

„Jaki to ma sens? Przecież to jest moje mieszkanie, moja okolica, widok z mojego okna, moi znajomi – to wszystko składa się na moje życie. Przyzwyczaiłam się do tego wszystkiego. Mam tu swoje wspomnienia, przyjaciół, ulubiony sklep spożywczy z sympatycznymi kasjerkami. Jak ja się odnajdę w nowym miejscu?”, zastanawiałam się.

Jednak moja córka miała swoje argumenty. Trzy miesiące temu zmarł mój mąż. Nasze dzieci już dawno temu opuściły rodzinny dom. Zostałam sama w ponad stumetrowym mieszkaniu w starej kamienicy. I szczerze mówiąc, nie było mnie na nie stać. Inaczej było, kiedy żył Janek. Jednak dwie emerytury to nie to samo co jedna. A nawet on czasami sugerował, że warto rozważyć przeprowadzkę. Jaki to ma sens, żeby dwoje starszych ludzi mieszkało w tak dużym domu, mówił. Ale ja nawet nie chciałam o tym myśleć. To w tym domu urodziła się i wychowała moja cała rodzina. Nie potrafiłam sobie wyobrazić innego domu.

Kiedy jednak mój mąż zmarł, sytuacja diametralnie się zmieniła. Straciłam połowę swoich dochodów. Ale to dopiero pierwsza samotna zima dała mi do wiwatu. Nie zdawałam sobie wcale sprawy, jak wiele wysiłku wymaga ogrzewanie tak dużego mieszkania. To Janek zawsze zajmował się tą kwestią. Kupował węgiel. Przywoził go i wnosił na górę. To on każdego dnia rozpalał piec. Dla kobiety po sześćdziesiątce, która od lat zmaga się z problemami z kręgosłupem, to była nie lada wyzwanie. Dlatego musiałam przyjąć argumenty Karoliny.

– Mamo, pomyśl o sprzedaży tego dużego mieszkania i zakupie mniejszego w spokojnej okolicy – przekonywała mnie. – Niech to będzie miejsce przyjemne, komfortowe, z centralnym ogrzewaniem. Mniej powierzchni do czyszczenia i sprzątania. A dodatkowe środki uzyskane ze sprzedaży możesz dołożyć do swojej emerytury. W tej chwili każda suma jest dla ciebie ważna.

Ciężko mi było się pożegnać

Kiedy mój syn wynosił moje ostatnie rzeczy, nie mogłam powstrzymać płaczu. Już trzykrotnie pożegnałam się z Haliną i Bożeną, ale mimo to obie zeszły na dół i przytuliły mnie przy samochodzie.

– Musisz wpadać co najmniej raz w tygodniu na herbatę – przypominała Bożena.

– I nas też zapraszaj – dodała Halina.

– Przecież nie przeprowadzam się na koniec świata! – starałam się żartować, choć wcale nie było mi do śmiechu. – Wpadajcie do mnie, kiedy tylko zechcecie, a i ja z przyjemnością odwiedzę, swoje stare śmieci.

Ostatni raz spojrzałam na swoją starą kamienicę. Na drzwi, które otwierałam niezliczoną ilość razy. Długo, wraz z córką wybieraliśmy nowe mieszkanie. I, mimo że spełniało wszystkie moje oczekiwania, czułam ogromny lęk. A kiedy syn wniósł resztę moich rzeczy i zostałam sama, łzy stanęły mi w oczach. Mimo że mieszkanie było przytulne, niemalże nowe, położone na parterze i z uroczym ogródkiem, to czułam się, jakby mnie wyrwano z mojego naturalnego środowiska i zmuszono do migracji.

Czułam, że tu nie pasuje

Pierwszy miesiąc był dla mnie prawdziwym koszmarem. Nie mogłam zasnąć, budziłam się kilkakrotnie w nocy, tęskniąc za moją poprzednią sypialnią, widokiem z okna i zapachem mebli. Dodatkowo musiałam zmierzyć się z nowym sąsiedztwem. Młodzież jest tu wszędzie. Nie to, co na Zielonym, gdzie to emeryci stanowili większość. Tam można było usiąść na ławce, pogadać, dowiedzieć się, co u nich słychać. Natomiast tutaj każdy jest zapracowany, od rana słychać zamykane drzwi, wszyscy spieszą się do pracy, nie ma nawet z kim zamienić słowa, kiedy się wychodzi na zakupy czy na spacer.

– Mam wrażenie, że tu zwariuje z samotności – zwierzałam się Karolinie.

Dlatego zdziwiłam się, kiedy pewnej soboty przy moim ogródku zatrzymała się młoda kobieta.

– Ach, gdyby tylko mój tata miał taki ogródek jak pani... – zaczęła mówić. – Być może wtedy nie siedziałby w domu przez całe dni, tylko miałby coś do roboty.

To była Marta, sąsiadka z klatki obok. Widziałam ją kilka razy, jak odprowadzała swoją malutką córeczkę do przedszkola. Porozmawiałyśmy przez chwilę przez płot, a potem od razu zaprosiłam ją na kawę. Okazuje się, że jest to wyjątkowo miła kobieta! Tylko pechowa. Jej mąż odszedł do innej, gdy ich dziecko dopiero co skończyło trzy lata. Na dodatek, pół roku temu niespodziewanie zmarła matka Marty. Właśnie wtedy postanowiła zamieszkać z ojcem, który, tak jak ja, nie umiał odnaleźć się w nowym otoczeniu. Nie był gotowy na samotność. Ale kto tak naprawdę jest gotowy?

– Fizycznie jest nadal sprawny, ale psychicznie jest wrakiem – opowiadała mi Marta ze łzami w oczach. – Zamyka się w swoim pokoju na całe dnie. Czyta, przegląda nasze rodzinne albumy ze zdjęciami, albo po prostu patrzy przez okno. Nic go nie obchodzi. Z nikim się nie chce spotykać... Dlatego tak sobie pomyślałam, mijając panią przy ogródku, że może jeśli miałby swój własny kawałek zieleni, to zająłby się czymś. Znalazł nowe hobby.

– A może chciałby pomóc mi w moim? – zaproponowałam spontanicznie. – Wiosna się zbliża, planuję jakoś uporządkować ten kawałek ogrodu. Kwiaty, które dzisiaj sadziłam, to właśnie mój sposób na samotność – przyznałam.

Może z tego się urodzić ciekawa znajomość

Kilka dni później, pojawiłam się u Marty ze świeżo upieczonym sernikiem. Umówiłyśmy się na spotkanie przy kawie i postanowiłam, że skorzystam z tej okazji, aby porozmawiać z panem Andrzejem. Wyglądało na to, że jego córka zawiadomiła go o mojej wizycie, ponieważ miał na sobie elegancką, jasną koszulę i nie siedział jak zwykle zamknięty w swoim pokoju, ale w salonie. Przywitałam się i usiadłam obok niego przy stole. Już miałam coś powiedzieć, aby przerwać to niezręczne milczenie, ale poczułam, że rumienię się na twarzy.

„Co się dzieje? – zaniepokoiłam się. – Czyżby ten facet mi się spodobał?”. Nie byłoby zresztą w tym nic dziwnego. Pan Andrzej wciąż jeszcze prezentował się nieźle.

– Córka mi przekazała, że pani się tu wprowadziła niedawno – w końcu rozpoczął rozmowę.

– Czuję się tu nadal nieco obco.

Rozmawialiśmy ponad dwie godziny. Wspominaliśmy stare lata. To były czasy, kiedy byłam mężatką i miałam swoje mieszkanie w kamienicy, a Andrzej był żonaty i miał plany na przyszłość. Byliśmy tak zaabsorbowani tymi wspomnieniami, że nie zauważyliśmy, że Marta nagle zniknęła. Prawdopodobnie nie chciała nam przeszkadzać.

Postanowiliśmy z Andrzejem, że następnego dnia spotkamy się w moim ogródku. Zobowiązał się do pomocy w porządkowaniu i wspólnego planowania, co i gdzie posadzimy. Kiedy powiedziałam o tym Marcie, nie mogła powstrzymać radości. Andrzej powiedział mi, że kiedyś miał swoją małą działkę i bardzo lubił zajmować się roślinami. Teraz będziemy mogli to robić razem.