Moje życie się skończyło

Zdarzyło się to pięć lat temu, kiedy byłam w bardzo trudnym momencie życia. Skończyłam 40 lat, właśnie się rozwiodłam, a w firmie, w której pracowałam dziesięć lat zaczęły się przetasowania, w wyniku których zostałam bez pracy. Miesiąc wcześniej zmarła moja mama, z którą byłam bardzo związana. A moja dwudziestoletnia córka uznała, że jej przyszłość jest w dalekiej Kanadzie u boku operatora filmowego. Rzuciła studia i obraziła się na mnie, kiedy próbowałam przekonać ją, że facet starszy od jej matki, dwukrotny rozwodnik, który nie jest w stanie spojrzeć mi w oczy, może nie być dobrym wyborem. Wyjechała bez pożegnania.

Mąż podczas podziału majątku zabrał mi ukochany dom, który przez tyle lat dopieszczałam. Przestałam wierzyć w prawo. W końcu przecież to on mnie zostawiał, bo „pojawiły się nierozwiązywalne przeszkody natury ideologicznej”. A mimo to, ja przegrałam.  Pytacie, jakie przeszkody? Mój zabawowy uroczy mąż, który zdradzał mnie na każdym biznesowym wyjeździe (a ja mu to wybaczałam, bo kochałam go i nie wyobrażałam sobie życia bez niego), nagle odkrył Boga. A ja wciąż byłam ślepa. Musiał więc odzyskać wolność. Z tego co wiem, oddał cały majątek swojemu Kościołowi, a sam mieszka gdzieś na jakiejś farmie. Nie wiem, nie chcę nawet o tym myśleć.

Krótko mówiąc, kiedy miesiąc po śmierci mamy, jedynej osoby, która dodawała mi sił i dla której chciałam żyć, przyjechałam do tego domu, byłam psychicznym wrakiem. Dom znajdował się w niewielkiej miejscowości w centralnej Polsce. Jego adres podała mi znajoma, która co roku spędza tam wakacje.

– Jedź teraz, bo od czerwca wszystkie terminy są zajęte. To cudowne miejsce. Zieleń, świeże powietrze, mleko prosto od krowy, mili ludzie. Zobaczysz, poczujesz się lepiej i inaczej spojrzysz na życie.

Tam miałam odnaleźć spokój

Wątpiłam w to, ale pojechałam, bo nie mogłam wytrzymać sama w mieszkaniu po mamie. Dom był niewielki, drewniany, z trzema jasnymi pokojami i dużą słoneczną kuchnią. Był śliczny, jak z bajki, z kolorowymi zasłonkami i matami na podłodze, wygodnymi meblami. Stał otoczony drzewami owocowymi na obrzeżu uroczego miasteczka. Kiedy przyjechałam, ta urokliwość miejsca budziła we mnie irytację – tak jak uśmiechnięta gospodyni, która dała mi klucze i zaprosiła na obiad, czy przyjaźni mieszkańcy. Ja byłam nieszczęśliwa, pogrążona w rozpaczy, zmęczona życiem i pozbawiona nadziei. Jak oni mogli się do mnie tak szczerzyć?

Wniosłam bagaże do domu. Walizkę zaniosłam na górę do sypialni, rozpakowałam. Zauważyłam, że w domu zrobiło się wyraźnie chłodniej, jakby skądś powiał zimny podmuch. Ale klimatyzacji tu nie było. No i choć na zewnątrz świeciło majowe słońce, a okna były spore, to do środka wpadało niewiele światła – pomieszczenia były nieco mroczne.

Pierwszy wieczór cały przepłakałam. Oglądałam na laptopie zdjęcia z moich szczęśliwszych czasów – dzieciństwo, rodziców, pierwsze miłości, moją córkę, wakacje z rodziną. Mojego męża… Próbowałam znaleźć w sobie choć odrobinę nadziei, że jeszcze kiedyś będę szczęśliwa… Nie, to złe słowo – że jeszcze kiedyś nie będę cierpieć, że zapomnę. Ale nadziei w sobie nie znalazłam. Byłam całkiem sama – bez męża, bez córki, bez mamy. Bez pracy. Samotna, niechciana, niekochana. Przegrana.

Nie rozumiałam, co się dzieje

Zasnęłam z oczami piekącymi od łez. Obudziłam się zmarznięta na kość. Jakim cudem w drewnianym domu jest tak zimno, skoro na dworze jest ponad 25 stopni? Postanowiłam, że po śniadaniu wezmę gorącą kąpiel. Zeszłam do kuchni, zrobiłam kawę, kanapki. Sięgnęłam po tabletki na ciśnienie.

I nagle poczułam straszny ból brzucha – ale tak potworny, że aż krzyknęłam. Jakby mi ktoś nóż wbił. Mdłości, ostry kwas w gardle. Ledwo dotarłam do łazienki na parterze, kiedy wstrząsnęły mną torsje. Padłam na kolana przy muszli i zwymiotowałam wszystko, co przed chwilą zjadłam – jajka, chleb, pomidory. I chyba jeszcze całe tygodniowe menu. Kiedy żołądek się uspokoił, spojrzałam odruchowo do muszli i wtedy z tej brei, która wcześniej była we mnie, wysunęła się jakaś potworność.

Nie byłam w stanie ogarnąć jej rozumem, sklasyfikować, pamiętam tylko to wrażenie potwornej ohydy. I strach, który szarpnął szponami za moje serce. Wrzasnęłam i odskoczyłam, uderzając się głową o ścianę. Zamroczyło mnie na moment, a potem na czworakach, najszybciej jak mogłam, wydostałam się z łazienki i zamknęłam drzwi. Oparłam się o nie, ciężko dysząc. Serce mi waliło. Co to było?!! Siedziałam tak na ziemi, drżąc. Po kilku minutach panika zelżała. Z toalety nie dobiegał żaden hałas. „Coś z moją głową jest nie tak” – pomyślałam. Wiedziałam, że nigdy w życiu już tam nie wejdę. „A może w ogóle stąd wyjechać?”.

Wtedy nagle zadzwonił telefon, który leżał na stole w kuchni – jego ostry dźwięk przebił się przez otępienie. Serce biło mi szaleńczo, poczułam mdłości. Podniosłam się i podeszłam do stołu, ale telefon już milczał. Dzwonił jakiś zastrzeżony numer. Nikt ze znajomych. Było mi zimno. Postanowiłam więc wziąć kąpiel. Kątem oka dostrzegłam ruch – jedna z szuflad się wysunęła. Jakoś mnie to nie zdziwiło.

W mojej głowie zaczęły pojawiać się omamy. Moje żyły otworzyły się i z wnętrza zamiast krwi zaczęły wypływać robale – czarne, oślizgłe i wijące się. Zalało mnie uczucie ohydy, paniki i przerażenia. Robale wpadały do wody, która stała się czarno–czerwona, było ich coraz więcej, a ja nie mogłam się ruszyć, tylko wrzeszczałam i wrzeszczałam. Aż zapadła ciemność.

Działy się ze mną przedziwne rzeczy

A potem nagle dusiłam się, woda zalewała mi płuca, miotałam się, nie mogąc się podnieść. Leżałam na czymś śliskim, wszystko mnie bolało, ale panika dodawała mi sił. Nie wiem, jak się wydostałam, ale wreszcie opadłam na zalaną podłogę łazienki tuż przy wannie. Po chwili zrozumiałam – kiedy straciłam przytomność, wsunęłam się pod wodę i zaczęłam się topić. 

Leżałam, dysząc i próbując pojąć to, co się działo. Spojrzałam na nadgarstki – były całe. Skąd więc te robale? Halucynacja? Na pewno. Ale dlaczego? Zaczęło robić mi się zimno – byłam naga, mokra. Podniosłam się i owinęłam leżącym obok ręcznikiem. Spojrzałam w lustro i drgnęłam, a serce podskoczyło mi do gardła. Przestraszyłam się sama siebie. Byłam biała jak prześcieradło, mokre strąki włosów przylepiły mi się do twarzy, sine usta, podkrążone oczy. Wyglądałam jak trup, ale trupem jeszcze nie byłam!

– Ta idiotka powiedziała, że niczego nie potrafię doprowadzić do końca – usłyszałam swój głos. – Myliła się.

Kogo miałam na myśli? Właścicielkę firmy, w której pracowałam od dziesięciu lat i która zwolniła mnie, by zrobić miejsce dla swojego młodego kochanka. Nie miała racji, i wiedziałam o tym, to był po prostu powód, który podała, by usprawiedliwić swoją decyzję i dyscyplinarne zwolnienie (żeby nie płacić odprawy). Teraz wiedziałam, że przygotowywała się do tego od miesięcy, więc miała spreparowane „dowody”. Ale ja jej udowodnię! Udowodnię im wszystkim!

Nie chciałam się poddać

To mnie wreszcie wyrwało spod wpływu tej dziwnej władzy, z niemocy, z tego hipnotycznego transu. Z wrzaskiem i uczuciem obrzydzenia wybiegłam z pokoju prosto do korytarza i do drzwi wejściowych. Chciałam uciec, ale nie mogłam otworzyć drzwi. W panice próbowałam wydostać się z tego przeklętego, nawiedzonego domu drzwiami kuchennymi, potem tymi z pokoju na taras – ale wszystkie były zamknięte. Strach ściskał mi serce, traciłam zmysły – za oknami świeciło majowe słońce, ale w domu było mroczno i zimno

– Ja chcę żyć! Nie chcę umierać, błagam!!! – krzyczałam, klęłam, próbowałam wybić szyby, ale były jak pancerne. 

W końcu opadłam z sił, osunęłam się na podłogę przy ścianie salonu i zaczęłam głośno szlochać. Opłakiwałam moją mamę, która dała mi tyle dobrego. Odeszła za wcześnie, ale na to nie ma rady. Trzeba się z tym pogodzić. Ona tego właśnie by chciała. Opłakiwałam moje małżeństwo, które dało mi wiele lat szczęścia, ale które już od co najmniej pięciu lat wcale nie było dobre. Ja i mąż oddalaliśmy się od siebie, i tak naprawdę kochałam już tylko wspomnienie dawnego mężczyzny. On szybciej zrozumiał, że ja też jestem już inna niż kiedyś, i że czas odejść tam, gdzie czuje, że będzie potrzebny. Ja też teraz mogę znaleźć nowy cel, może nawet nową miłość.

Opłakiwałam swoją pracę, która wydawała się idealną – i była taka na początku – ale teraz już nie dawała mi satysfakcji. Tylko że ja nie lubię zmian. Powinnam podziękować szefowej, że mnie zwolniła. Gdy zamykają się jedne drzwi, otwierają inne. Opłakiwałam kłótnię z moją córką. Byłam głupia.Powinnam widzieć, że zakochana mnie nie posłucha. Ale w końcu zrozumie, w co się wpakowała i będzie mnie potrzebowała, bym jej pomogła. A mnie nie będzie…

Przecież nie mogę umrzeć. Mam córkę. Mam przed sobą przyszłość. Łzy przestały płynąć. Poczułam na zmarzniętej skórze ciepły podmuch. Uniosłam głowę. Pokój był rozświetlony światłem, przez otwarte na oścież drzwi do ogrodu wpływało majowe powietrze. Śpiewały ptaki. Wstałam i wyszłam z domu. Świat był piękny. Nie chcę umrzeć.

On mnie uratował

Następnego dnia przyjęłam zaproszenie na obiad. Kiedy po posiłku popijałam domową nalewkę, gospodyni spytała, czy dobrze mi się mieszka w domu.

– Tak – odparłam. – To dziwny dom.

– Ano, dziwny. To opiekun.

– Opiekun?

– Sto pięćdziesiąt lat temu wybudował go pewien lekarz dla swojej rodziny. Byli bardzo szczęśliwi. A on był dobrym człowiekiem. Pomagał i ludziom, i zwierzętom. Potem mieszkali w domu jego synowie. Następnie wnuki. Wszyscy byli jak on. Niektórzy mówią, że ich dusze zostały w ścianach tego domu, ożywiając go i dając mu moc. Opiekuńczą moc. Podczas wojny w piwnicy ukrywano tam rodzinę Żydów. Kiedyś niespodziewanie przyjechało gestapo. Ktoś musiał nakablować. Przeszukali cały dom, ale do piwnicy nie weszli. To było tak, jakby po prostu nie widzieli drzwi, jak opowiadali mieszkańcy domu. Zresztą ludzie, którzy tu przyjeżdżają, mówią, że czują się bezpiecznie, wypoczywają najlepiej w życiu. Mówią też, co zaświadczam, że tu nigdy nie śnią się koszmary, a jak ktoś ma problem, to wyśni odpowiedź.

Nie powiedziałam gospodyni, co ja tu przeżyłam. To będzie nasza wspólna tajemnica – moja i Opiekuna. Od tamtej pory przyjeżdżam tu co roku, w maju. Moje życie zmieniło się na lepsze. Mam nową interesującą prace, spotykam się z atrakcyjnym, ciekawym mężczyzną, a córka już po trzech miesiącach pobytu w Kanadzie, wróciła wściekła na starego capa. Tak więc wszystko skończyło się dobrze. Ale to wcale nie moja zasługa.