Zbliżały się moje urodziny. Konkretny, okrągły jubileusz domagał się odpowiedniej oprawy. Moja rodzina już od dłuższego czasu dawała mi do zrozumienia, że co jak co, ale „sześćdziesiątkę” należy obejść godnie. Od co najmniej miesiąca czyniłam więc przygotowania, aby należycie przyjąć spodziewane tabuny gości.

Na pierwszy ogień poszły oczywiście gruntowne porządki, jako że dalsza rodzina na pewno nie omieszka zlustrować kątów, a potem przy stole „wypunktować” niedociągnięcia w postaci smug na oknach lub kurzu na szafie. Już sobie wyobrażałam te niby życzliwe uwagi cioci Halinki.

– Pewnie czujesz już wiek na karku, skoro nie miałaś dość siły, żeby porządnie wypucować okna – powie z fałszywym współczuciem, zezując na szyby.

– Ja w twoim wieku to jeszcze po drabinach skakałam, żeby lampy wyczyścić – dorzuci teściowa. 

– Wasze pokolenie jakieś słabowite i cherlawe jest.

Chcąc tego uniknąć, rzuciłam się w wir sprzątania. Podczas zmywania, odkurzania, polerowania układałam w myślach menu. Obiad, słodkie i kolacja musiały być na najwyższym poziomie. Należało też uwzględnić rozmaite gusta kulinarne poszczególnych gości. Ciocia Zosia nie jada smażonego, wujek Antek jest uczulony na seler, synowa jest na diecie niskokalorycznej, ale za to syn i mąż lubią sobie porządnie i tłusto podjeść. Aby to wszystko pogodzić, musiałam też wykonać solidną pracę umysłową.

Kiedy wreszcie udało mi się doprowadzić dom do stanu, który niechybnie przeszedłby test białej rękawiczki, zaczęłam przygotowania kuchenne. Zgromadziłam wszystkie potrzebne mi produkty i powoli zaczęłam szykować kolejne potrawy. Najpierw te najbardziej pracochłonne: kołduny oraz pierogi z łososiem i szpinakiem. Wszystko jednak szło gładko. „Czyli nie jest jeszcze ze mną tak źle, mityczna „sześćdziesiątka” wcale nie oznacza zniedołężnienia” – pomyślałam, patrząc na poporcjowane i przygotowane do zamrożenia wyroby. „Teraz powinno być z górki, bo mięsiwa i wypieki nie zajmą mi tyle czasu”.

Zobacz także:

To się nazywa złośliwość rzeczy martwych!

Pewnie pomyślałam to w złą godzinę, bo nazajutrz zepsuł mi się piekarnik. Po prostu niespodziewanie odmówił współpracy, nie reagując ani na ustawianie temperatury, ani na wybór programów. Po prostu był zimny, choć prosiłam, groziłam i błagałam: „Nie rób mi tego, nie teraz!”. 

Chcąc nie chcąc, zadzwoniłam po fachowca. Spec uważnie obejrzał delikwenta i wydał druzgoczący wyrok.

– To na nic. Naprawa wyniesie drożej niż kupno nowego. Teraz części są tak drogie, że pogwarancyjne reperacje stały się nieopłacalne. Ludzie mają kupować nowy sprzęt – pouczył mnie z zakresu ekonomii – bo to napędza gospodarkę. A ten pani piekarnik, tak na oko, już z pięć lat ma.

– Naprawdę nic nie da się zrobić? Przecież tym się pan zajmuje, naprawą starszego sprzętu AGD – zaszemrałam nieśmiało.

– Starszego tak – pokręcił głową z niedowierzaniem, że musi mi tłumaczyć oczywiste sprawy. – Takich powiedzmy rocznych, których nikomu nie chce się wieźć do serwisu na drugi koniec miasta i czekać miesiącami na naprawę. Starszego tak – powtórzył – ale nie starego!

Cóż było robić? Podziękowałam za ekspertyzę, rozstałam się z banknotem stuzłotowym, bo na tyle fachowiec wycenił swój czas, wiedzę i paliwo na dojazd, a potem zwyczajnie się rozpłakałam. I taką zapłakaną zastał mnie mąż.

– Basiu! Co się stało ? – niepokój w jego głosie sprawił mi pewną przyjemność.

„Widocznie mimo mojej sześćdziesiątki i trzydziestu lat razem wciąż nie jest obojętny na moje problemy”, pomyślałam z czułością i ulgą, że nie jestem z problemem sama. Po czym wyłuszczyłam mu powód łez.

– Kochanie, to żadna tragedia – gładził mnie uspokajająco po dłoni. – Po prostu trzeba kupić nowy piekarnik.

– Przyzwyczaiłam się do tego… – chlipałam. – A nowy, wiesz, zanim go rozpracuję, mogę nie zdążyć z wypiekami. Impreza już za tydzień…

– Nic się nie martw, jutro po pracy pojadę na zakupy i ze wszystkim zdążysz – uśmiechnął się krzepiąco, a ja poczułam się lepiej. 

Mąż nigdy nie złamał danej mi obietnicy, więc wiedziałam, że najdalej pojutrze będę mogła wznowić kuchenną działalność.

Następny poranek poświęciłam na doczyszczenie starego piekarnika, który zgodnie z normami powinna zabrać ekipa dostarczająca nowy sprzęt. Potem, żeby nie marnować czasu, zajęłam się prasowaniem obrusów. Przy okazji tego nieskomplikowanego zajęcia, rozważałam plusy i minusy nowego nabytku. Nie mogłam się doczekać dostawy. Wreszcie zabrzmiał upragniony dzwonek. Rzuciłam się do drzwi. Na progu stał małżonek i dzierżył jakieś płaskie pudełko. Jeśli zmieściłby się tam jakiś piekarnik, to tylko składany, gdyby zaczęli takie produkować.

– Kochanie, zobacz, co udało mi się dla ciebie zdobyć! – rozradowany małżonek zatargał paczkę do pokoju. – Laptop – oznajmił z dumą po rozpakowaniu. – Były w promocji…

– Jak to laptop? Po co mi laptop? Przecież pojechałeś po piekarnik?!

Nie wierzyłam własnym oczom i uszom. Zamrugałam gwałtownie, jakby to mogło zmienić komputer w piekarnik.

– Ty chyba zwariowałeś! – wydarłam się na męża. – Ja potrzebuję piekarnika! Pie-kar-ni-ka!!!

Coś tam mówił, tłumaczył, ale nie słuchałam. Uciekłam do kuchni, żeby się wypłakać. Jestem z pokolenia przedkomputerowego i bardzo niechętnie korzystałam ze sprzętu, który użytkował mąż. W zasadzie wcale z niego nie korzystałam i zupełnie nie rozumiałam, dlaczego inni nie potrafią się bez niego obyć.

Nastąpiło kilka cichych dni, podczas których ignorowałam wszelkie próby porozumienia, podejmowane przez męża. A planowana od dawna uroczystość urodzinowa, może nie odbyłaby się wcale, gdyby nie przyjaciółka, która w tygodniu wpadła do mnie, zgłaszając akces pomocy w przygotowaniach. Zaparzyłam kawę i wyrzuciłam z siebie wszystkie żale na nieodpowiedzialność męża, który za pieniądze przeznaczone na piekarnik kupił mi laptopa. Marzena słuchała uważnie, a kiedy wreszcie skończyłam, klasnęła w dłonie.

– Cudownie! Pokaż mi – zażądała.

Jak skazaniec powlokłam się do pokoju, gdzie na biurku leżał nowiutki laptop. Marzena, w przeciwieństwie do mnie, na komputerach znała się świetnie.

– Zobacz – instruowała mnie z entuzjazmem – tu włączasz, tu wpisujesz hasło, tu wyskakują ci strony…

– Ale po co mi one? – zapytałam z goryczą. – Upieką za mnie mięsa, tort, ciasteczka?

– Nie – pokręciła głową – ale wcale nie muszą. Zrobią coś lepszego. Patrz!

Sprawnie wpisała coś w pasek na górze okienka. 

– Catering – oświadczyła z triumfem. – Wybierasz, co chcesz, przywożą, kiedy chcesz. Nie musisz nic robić, poza podjęciem decyzji, z której firmy skorzystasz. A w tym pomogą ci opinie umieszczone pod każdą ofertą. Spróbuj – zachęciła mnie.

Otworzył się przede mną nieznany świat…

Początkowo nieufnie, potem coraz śmielej zaczęłam buszować po internecie. Odkryłam wspaniały świat, który otwierał przede mną nowe możliwości. Znalazłam wiele firm, które specjalizowały się w pieczonych mięsach, potrawach wegańskich, bezglutenowych, niskokalorycznych i różnych innych, o których istnieniu nie wiedziałam. Piękne zdjęcia apetycznie udekorowanych dań kusiły, by je zamówić i sprawdzić, czy smakują tak dobrze, jak wyglądają. 

Kiedy mąż wrócił z pracy, mocno go uściskałam.

– Już się nie gniewam i dziękuję. Przepraszam, że dopiero teraz doceniłam twój prezent.

Przytuliliśmy się i znowu zgoda zapanowała w naszym małżeńskim stadle. Razem usiedliśmy do mojego laptopa i wspólnie wytypowaliśmy potrawy, które powinny znaleźć się na urodzinowym stole.

Wszystkie dania i ciasta zamówiłam. Pozwoliło mi to zyskać czas, który wykorzystałam na wizytę u kosmetyczki i fryzjera. W dniu urodzin olśniewałam więc urodą i dobrym humorem. Zebrałam mnóstwo komplementów zarówno za wygląd, jak i za menu. Kolejne dania wzbudzały coraz większy podziw zebranych.

– Jak ty to robisz – zainteresowała się kuzynka Mariola. – Jak to wszystko ogarniasz? Ja nie dałabym rady…

– Kwestia dobrej organizacji – mrugnęłam porozumiewawczo do męża.

Jedynie teściowa i ciocia Halinka wydawały się nieusatysfakcjonowane, bo nie miały się do czego przyczepić…