Było ich trzech, młodych, postawnych

Po osiedlu hulał zimny wiatr, unosząc liście, które o tej porze roku wyglądały jak poczerniałe wspomnienie jesieni. Gdyby spadł śnieg, byłoby zaciszniej, pomyślałam, mocniej zaciągając szalik wokół szyi.

Szłam szybko do pacjenta, patrzyłam pod nogi i nie zauważyłam ich, kiedy wyszli zza bloku wprost na mnie. Było ich trzech, młodych, postawnych, wyglądających na stałych bywalców siłowni. Wszyscy w dzielnicy mnie znają, nawet najgorsze męty zostawiają mnie w spokoju, ale ci widocznie o mnie nie słyszeli. Zwabiła ich lekarska torba, wiele sobie po niej obiecywali.

Obstąpili mnie i bez skrępowania rozmawiali głośno, rechocząc.

– Patrzcie, pani doktor zasuwa do umarlaka, pewnie niesie dragi. Nam się bardziej przydadzą. Podzielisz się z potrzebującymi?

Najwyższy chwycił za torbę i szarpnął.

– Zostaw, draniu, tam nie ma środków odurzających – oparłam się pierwszej próbie ataku wyłącznie dlatego, że był niezdecydowany.

– Dawaj, Łysy, nie certol się – zniecierpliwił się przyjaciel osiedlowego przystojniaka.

– Mówię, że nic nie mam. Pomocy! – krzyknęłam.

Rozejrzałam się szybko dookoła. Nieopodal przemykali jacyś ludzie, ale nikt nie odwrócił głowy.

– Pomocy! To napad! – krzyczałam. 

Napastnicy nie przejmowali się moimi fanaberiami, klęli i obrzucali mnie obelgami.

Wypadł na nich jak pocisk

Następne szarpnięcie omal nie urwało mi ramienia, musiałam puścić. Torba ze sprzętem i medykamentami zmieniła właściciela. Młody bandyta sapnął zadowolony, kumpel klepnął go w ramię.

– Spadamy – zarządził.

Oddalali się bez pośpiechu, kiedy nagle coś niedużego wypadło na nich z krzaków. Skulony w dziwnej pozycji człowiek zaatakował z niesłychaną zajadłością, uderzając bykiem jednego z osiłków. Zaskoczony bandzior jęknął i zgiął się wpół. Napastnik wyprostował się i krzyknął triumfalnie, acz z pewnym opóźnieniem.

– A masz, ty…

Soczystą litanię wyzwisk przerwał jeden dobrze wymierzony cios. Któryś z bandziorów pomścił poszkodowanego kolegę, a potem wymierzył kopniaka padającemu na ziemię człowiekowi. Odeszli, zostawiając go własnemu losowi.

Szybko podbiegłam do leżącego na chodniku ciała, uklękłam, spojrzałam i uświadomiłam sobie, że znam tego niewielkiego, solennego facecika o złotym sercu i pewnym pociągu do kieliszka.

– Pan Leopold? – spytałam z niedowierzaniem. – Dlaczego naraził się pan na niebezpieczeństwo?

– Chciałem odebrać torbę pani doktor – jęknął i ostrożnie dotknął głowy. – Będę miał guza.

– Raczej wstrząśnienie mózgu, o ile nie gorzej. Wezwę pogotowie. A co do torby, nie trzeba było, nie było w niej nic cenniejszego od pana zdrowia.

Leopold złapał mnie mocno za rękę

– Nie chcę do szpitala, wolę iść do domu. – Wstał, zatoczył się i wpadł w moje ramiona. – Czuję się świetnie – zapewnił. – Szczególnie teraz – przymknął oczy i złożył głowę na moim ramieniu.

Leopold był starym znajomym, bywalcem ławeczki ustawionej przez niego zapobiegliwie w kępie bzu. Teraz też siedział w swoim punkcie obserwacyjnym, dlatego udało mu się zaskoczyć łobuzów, wypadając na nich z krzaków. Taki już był, angażował się tam, gdzie nikt inny nie chciał.

– Odprowadzę pana do domu – powiedziałam łagodnie.

– To co innego, z panią doktor pójdę wszędzie – rozpogodził się Leopold i otworzył oczy. 

– Boli mnie łeb – poskarżył się.

Położyłam go do łóżka i opatrzyłam ranę. Nie było z nim źle, więc zajrzałam do kuchni, zastanawiając się, czy nie powinnam zrobić Leopoldowi zakupów. W lodówce znalazłam jedno piwo i kawałek żółtego sera. Niezbyt właściwe pożywienie dla chorego człowieka.

Ktoś się panem zaopiekuje? Bo jeśli nie, to ja chętnie…

– Sumienia bym nie miał, żeby panią doktor fatygować – obruszył się Leopold. – O mnie nie trzeba się martwić, mieszkam wśród ludzi, to nie zginę. Zobaczy pani – zapewnił.

– A pewnie, że zobaczę, bo przyjdę jutro i sprawdzę.

Nazajutrz miał się całkiem dobrze, tylko wyglądał na strasznie znudzonego

– Piwka bym się napił – wyznał, więc zrobiłam mu herbatę. Z cukrem.

Przy okazji zajrzałam do lodówki. Była wypełniona domowymi specjałami. Leopold zauważył, że przyglądam się zawartości półek, i zaproponował:

– Się pani doktor częstuje, sam tego nie przejem. Zosia świetnie gotuje, ale ja nieprzyzwyczajony jestem do takich frykasów. Piwa bym wypił, serkiem przekąsił i od razu by mi się polepszyło, ale czy to kobieta usłucha? Gdzie tam! Pani też choremu w cierpieniu nie ulży?

– Ma pan na myśli kupno piwa? Nie!

Leopold przymknął cierpiętniczo oczy. Przysiadłam przy nim.

– Powie mi pan, kto tak o pana dba? – spytałam.

– Sąsiadka, mieszka w drugiej klatce, na parterze – odparł natychmiast. – Zofia ma na imię, miła z niej kobieta. Mówiłem, że wśród ludzi mieszkam i nie zginę.

– Gratuluję przyjaciół, ja takich nie mam – westchnęłam szczerze.

– Za wszystko trzeba zapłacić, pani doktor – Leopold odpowiedział jeszcze głębszym westchnieniem. – Drogo mnie ta pomoc będzie kosztowała. Ja nie z tych, co biorą za friko, wiem, co powinienem zrobić, ale widzi siostra, tak mi z tym ciężko, o tutaj.

Położył rękę na sercu i przewrócił oczami, pokazując, jak bardzo cierpi. Wyglądał komicznie, może przez ten turban z bandaża.

– Potrzebna mi rada, w kwestii, że tak powiem, formalnej. Zosia jest dla mnie dobra, dba o mnie i nie zapomina w potrzebie, zaprasza na święta, dogadza w chorobie, ale… – Leopold zawiesił dramatycznie głos. Poczułam się zaintrygowana, co on znowu wymyślił. – Ja jestem człowiekiem, który kocha tylko raz, a jedną miłość już przeżyłem. Pamięta pani Elżbietę?

– Oczywiście – zapewniłam. – Do końca się nią opiekowałam.

– Miała pani szczęście, że mogła przy niej być, co ja bym za to dał! Elżbieta nie wiedziała, że mógłbym dla niej zrobić wszystko. Gdzie mnie do takiej kobiety…

Leopold odwrócił głowę i siąknął nosem. Podałam mu jednorazową chusteczkę.

– Wiedziała, widywała pana pod oknem, zawsze miło o panu mówiła – skłamałam.

Należało mu się. Kochał chorą na raka kobietę, którą się opiekowałam, a kiedy okazało się, że ona wciąż darzy uczuciem byłego męża, zrobił wszystko, by mogła go zobaczyć ostatni raz. A nawet więcej, bo zmusił mężczyznę do odwiedzenia Elżbiety. W sposób, do którego nigdy się nie przyznał. Podobno go zaszantażował.

Leopold się wyprostował, w oku mu błysnęło. 

– Elżbieta! Co to za kobita była, obecnie świętej pamięci, ale za życia… Cud-miód.! Nigdy o niej nie zapomnę, taki już jestem stały w uczuciach. Dla Zosi wiele nie zostało, Elżbieta zabrała wszystko. Lubię Zofię, ale prawdę mówiąc, to nie to samo. Mogę jej zaproponować tylko związek z rozsądku. To jak pani myśli? Bardzo będzie nieuczciwie, jak się zdeklaruję?

– Co pan zrobi?!

– Poproszę Zosię, żeby za mnie wyszła. Coś jej jestem winien za tyle starania. Ucieszy się, jak dostanie pierścionek, każda kobieta marzy o wyjściu za mąż.

Co miałam z nim robić?

Tłumaczyłam, że małżeństwo to coś więcej niż wdzięczność za wiktuały, ale zupełnie mnie nie słuchał pogrążony we własnym, kolorowym świecie. Nagle coś go tknęło, drgnął i spojrzał na mnie przerażony.

– A jak Zosia spyta, czy ją kocham, to co powiedzieć? Bo ja wolałbym nie kłamać, a znowuż prawdy może nie unieść. Kobity lubią słuchać o uczuciach.

Wdałam się z Leopoldem w żywą dyskusję o tym, czego tak naprawdę chcą kobiety, ale on mi za grosz nie wierzył.

– Mam bogate doświadczenie – przechwalał się. – Całe życie je zbieram i znam się na kobietach jak mało kto. Mówię pani, że Zosia czeka, aż się zdeklaruję. Między nami mówiąc, już zbyt długo. Czas się zdecydować.

Jakiś czas później zastałam Leopolda w godnym pożałowania stanie. Siedział z nosem na kwintę i pociągał piwo z butelki.

– Skąd pan wziął alkohol? – spytałam surowo.

Udał, że nie dosłyszał.

– Odmówiła, pani doktor, odmówiła... – Zajrzał jednym okiem do butelki. – Niby trzeba się cieszyć, ale jednak głupio. Myślałem, że mnie zechce.

Leopold nadal jest kawalerem. Zauważyłam, że porzucił ulubioną ławkę ukrytą w krzewie bzu i przesiadł się na podobną, bliżej okien Zofii. Zawsze uprzejmie mi się kłania i uśmiecha porozumiewawczo, jakbyśmy mieli wspólną tajemnicę.

Dowiedziałam się, że nie porzucił jeszcze myśli o ożenku. Mało tego, im bardziej Zofia daje mu do zrozumienia, że jego zaloty są niemile widziane, tym bardziej mu na niej zależy. Ostatnio powiedział, że prawdziwy mężczyzna, taki jak on, jest jednak zdolny do drugiej miłości. Biedna Zofia. Leopold tak łatwo z niej nie zrezygnuje.