Samotność i pusta lodówka 

Znajomi opowiadali mi, że tak będzie wyglądało moje życie po rozwodzie. Nic z tego! Czułem się świetnie. Chodziłem na basen, z przyjemnością robiłem zakupy i gotowałem, sprzątałem, prałem. Jedyną rzeczą, której mi dotkliwie brakowało, były moje książki.

Lidia nie chciała kłótni. Chciała tylko, żebym się wyniósł. Kupiła mi mieszkanie, żebym się szybko wyprowadził. Przystałem na te warunki. Nawet nie przypuszczałem, że w tak krótkim czasie można załatwić tak wiele. Nastąpiło oddanie kluczy, wymiana podpisanych papierów i sakramentalne „mam nadzieję, że się więcej nie zobaczymy”. I cudowne uczucie wolności oraz wiara w to, że tak właśnie będzie. I tylko o jednym zapomniałem: o swoich książkach. 

– Janusz, czy ty nie przesadzasz? – Jarek K. do wszystkiego podchodził z właściwym dystansem. – To tylko książki. Możesz odbudować swoją bibliotekę. Są antykwariaty, internet…

K. niczego nie rozumiał…

– Jarek, to nie są tylko zbiory kartek. To książki! Wiedza, myśli, duchowość. Nigdy nie chciałeś wziąć do ręki „Baśni” Andersena i przypomnieć sobie wieczoru, gdy pierwszy raz czytałeś „Dziewczynkę z zapałkami”? 

– Otóż nie. Sentymentalny jesteś, Januszku. Mam pół piwnicy książek i jeśli chcesz, możesz je sobie zabrać.

– Nie chcę – odpowiedziałem ostro. Jarek kompletnie mnie nie rozumiał. 

Szybko polubiłem nowe mieszkanie. Stara dzielnica, dużo zieleni, lokalne sklepiki i punkty usługowe, nawet szewc. Sąsiedzi uśmiechali się przyjaźnie, zagadywali, czy nie potrzebuję pomocy. Urządzałem się więc powoli i w sympatycznej atmosferze, co nastrajało optymistycznie. 

Obowiązkowy zestaw encyklopedii i słowników odtworzyłem bardzo szybko, ale nie chciałem masowo kupować wszystkiego, co miałem kiedyś. Postanowiłem, że będę równolegle kupował stare pozycje i nowości. W ten sposób z czasem odtworzę dawny księgozbiór i jednocześnie będę poznawał nową literaturę. 

Pchnąłem lekko drzwi 

Oprócz oswajania się z nowym lokum poznawałem też okolicę. Trzeba wiedzieć, gdzie chodzić po pieczywo, a gdzie po kiełbasę i mleko. Okazało się, że dzielnica z lat sześćdziesiątych była całkiem dobrze zagospodarowana.

Najbardziej polubiłem bazarek, który jakimś cudem nie został wygryziony przez sieciowe markety. A na koniec znalazłem skrót z targowiska do domu: przejście przez starą kamienicę zaraz obok mojego bloku. Wystarczało wejść do klatki schodowej, ominąć schody i długim korytarzem przejść do wejścia z drugiej strony. I dopiero kiedy zacząłem chodzić tamtędy po zakupy, wpadłem całkiem przypadkiem na miejsce, które przywróciło mi radość życia. To była publiczna biblioteka. 

Nie wiem, jakim cudem nie zauważyłem wcześniej całkiem sporej czerwonej tabliczki z wyraźnym napisem „Biblioteka Publiczna nr 9”. Kilka schodków, potężne dwuskrzydłowe drzwi ze starą mosiężną klamką, w pleksiglasowej ramce kartka z godzinami otwarcia. 

– Jeszcze prawie godzina… – spojrzałem na zegarek. – Akurat, zrobię zakupy i zajrzę, wracając. 

Poszedłem na bazarek mocno podekscytowany. Biblioteka! Myślałem, że w czasach internetu, e-booków i audiobooków nikt już nie korzysta z takich przybytków. A tu – proszę! Z trudem powstrzymywałem się, by nie robić zakupów biegiem. 

Stanąłem przed drzwiami z dużą klamką punktualnie o 9.00. Nie słyszałem przekręcanego w zamku klucza, ale spróbowałem wejść. Drzwi otworzyły się zadziwiająco lekko. Wszedłem do dużego przedpokoju z wieszakiem na ścianie i trzema krzesłami. Postawiłem torbę z zakupami i przekroczyłem próg kolejnego pomieszczenia.

Wyglądało jak stare biuro notariusza – tak to sobie przynajmniej wyobraziłem. Tylko zapach był tu inny, bardziej biblioteczny niż urzędowy. Ściany były zasłonięte przez ciemne regały do sufitu, pełne segregatorów, albumów, oprawionych w skórę tomów o dużych formatach. Przed nimi stało zaś wielkie dębowe biurko z lampą bankierską, a nawet kałamarzami w hebanowym stojaku. 

Skąd zna moje imię?

Kręciłem się i oglądałem wnętrze, kiedy usłyszałem miękki męski głos:

– Dzień dobry, czym mogę służyć? 

Odwróciłem się gwałtownie, speszony, jakby ktoś przyłapał mnie na przykład na ściąganiu.

– Dzień dobry, przepraszam, zapatrzyłem się… Ja do biblioteki. To znaczy chciałbym się zapisać do biblioteki… 

– Wspaniale! Proszę siadać. Już zakładam kartę – mężczyzna w ciemnej marynarce, białej koszuli z elegancką muszką i w kamizelce ze złotogłowiu odkręcił wieczne pióro. – Pan Janusz B., prawda? Zechce pan podać swój adres?

Usiadłem naprzeciw jegomościa, który mógł mieć równie dobrze lat sześćdziesiąt, jak i sto sześćdziesiąt, i zastanowiłem się, skąd zna moje nazwisko. Mężczyzna spojrzał na mnie z uśmiechem.

– To żadne czary, panie Januszu – powiedział, jakby czytał mi w myślach. – Przez kieszonkę koszuli prześwituje pańska służbowa wizytówka…

Roześmiałem się. „Jasne, plastikowa karta z paskiem magnetycznym – pomyślałem. – Starszy człowiek, ale wzrok ma świetny”. 

– To identyfikator, przepustka i plastikowy klucz w jednym – wyjaśniłem. 

– Moje karty są tradycyjne, ale na porządnej tekturce… – odparł i wręczył mi pomarańczową kartę z cudownie wykaligrafowanym nazwiskiem i numerem. – Adres wpisuję tylko do dokumentów – stuknął piórem w księgę o wielu rubrykach. – A teraz pytanie: czy życzy pan sobie porady, propozycji czy też woli pan sam przejrzeć księgozbiór? A może interesuje pana jakaś konkretna dziedzina? 

– Sam nie wiem, co pożyczyć na początek… Może „Don Kichota”? – dumałem głośno. 

A potem, sam nie wiem dlaczego, opowiedziałem bibliotekarzowi historię moich utraconych książek. Nie przerywał, nie komentował, nie udzielał dobrych rad. A kiedy skończyłem, sięgnął za siebie i podał mi piękne wydanie Cervantesa, tak jakby czekało tam na mnie.

– Kocha pan książki… – powiedział z łagodnym uśmiechem. – I doskonale pan wie, że nie tylko utrwalają ludzką myśl, ale i zatrzymują historię. To jest prawdziwy wehikuł czasu… 

Podziękowałem starszemu panu, delikatnie ująłem piękną książkę, pożegnałem się i po chwili szczęśliwy wracałem do domu z warzywami i arcydziełem literatury. 

– Znalazłem bibliotekę! – chwaliłem się Jarkowi, który przyszedł pomóc mi w składaniu szafki na buty. – Całkiem blisko, z przemiłym bibliotekarzem… Przyznam, że nawet nie wiedziałem, że jest coś takiego w okolicy. – Kozak nie wykazał specjalnego zainteresowania tematem. 

Dopiero kiedy pokazałem mu książkę, zaczął z ciekawością ją przeglądać. 

– To straszny staroć… – powiedział, przerzucając kartki. 

– No fakt, początek XVII wieku…

– Nie o to chodzi, wiem, kiedy napisał ją Cervantes. Chodzi mi o sam egzemplarz i nie tylko. Popatrz… – Jarek podsunął mi pod nos książkę i coś pokazywał palcem. – Wydana w 1929 we Lwowie, ale to betka. Spójrz na wklejkę biblioteki…

Podpis był identyczny

Zajrzałem mu przez ramię i zdębiałem. Na przedostatniej karcie, na samym dole wklejona była niewielka karteczka z odręcznym wpisem: „Własność Biblioteki powszechnej nr 9 w mieście stołecznym Warszawie”. Pod spodem widniała data 15 marca 1932  roku oraz zamaszysty podpis, zapewne kierownika placówki. 

Nie wypuszczając książki z ręki, sięgnąłem do kieszonki na piersi i wyjąłem świeżo pozyskaną legitymację użytkownika biblioteki. Niesamowite, ale była wypisana tym samym charakterem pisma, a podpis bibliotekarza był po prostu identyczny!

– No nieźle… – Jarek uśmiechnął się. – To jakaś sztuczka?

– Żadna sztuczka – puknąłem się palcem w czoło. – Zbieg okoliczności, przypadek…

Jarek nie odpowiedział, ale jego mina mówiła, że go nie przekonałem. Zresztą sam też nie do końca wiedziałem, co o tym myśleć. 

„Don Kichota” przeczytałem szybko i po trzech dniach znów pojawiłem się w wypożyczalni. Bibliotekarz jakby na mnie czekał.

– Witam, panie Januszu. Szybko się pan uporał z klasykiem. Może zechce pan dziś sam coś sobie wybrać? Coś mniej znanego? Zapraszam! Proszę wejść i rozglądać się do woli, tędy.

– Mężczyzna w muszce wprowadził mnie między regały. – Łatwo się pan rozezna: księgozbiór ma układ tematyczny, a w jego obrębie alfabetyczny autorski. Niech się pan nie spieszy, książki zatrzymują czas. Miłego zwiedzania…

Wszedłem między regały i szybko zorientowałem się, że z półek wystają żółte tabliczki z nazwami działów. „Sztuka, Film, Architektura, Poezja” – czytałem po kolei.

Przy każdej szafie zatrzymywałem się i przeglądałem zawartość półek. A przyznać muszę, że co chwila gęba mi się cieszyła od ucha do ucha, bo miałem w rękach prawdziwe białe kruki.

Wędrowałem więc po bibliotece oczarowany jak dzieciak w Disneylandzie. Bogactwo zbiorów co chwila mnie zaskakiwało i zachwycało. Nic więc dziwnego, że w tej wspaniałej różnorodności nie potrafiłem znaleźć czegoś „do czytania na dziś”. 

Nie wiem, jak długo krążyłem między regałami. W końcu zauważyłem, że zrobiło się ciemno – za oknami zapadł zmrok, a wątłe żarówki pod sufitem słabo oświetlały wnętrze.

– Pora wracać… – mruknąłem pod nosem. – A tyle jeszcze do obejrzenia…

I nagle poczułem, że nie wiem, jak wrócić do pomieszczenia, w którym urzędował bibliotekarz.  Próbowałem poruszać się, kierując „zaliczonymi” działami literatury, ale niewiele to dawało. „Fantasy, Geografia, Podróże, Medycyna, Matematyka… Cholera, którędy do wyjścia…?” – myślałem gorączkowo i czułem, że kręcę się w kółko. Dopiero po pewnym czasie uzmysłowiłem sobie, że biblioteka na parterze zwykłej kamienicy nie może przecież być tak ogromna, żebym w niej zabłądził! 

– Tylko spokojne… – mówiłem do siebie. – Po prostu jestem zmęczony i zdezorientowany… 

Jeszcze raz rozejrzałem się po regałach. „Poezja, Architektura, Film, Sztuka...”. 

– Tak, to tędy… – zawołałem na głos i z uśmiechem wkroczyłem do gabinetu bibliotekarza. 

Mężczyzna uśmiechnął się i wręczył mi tom w grubej tekturze bez wytłoczonego tytułu. 

– Sądzę, że to będzie akurat… – powiedział. – Ale teraz niech pan już idzie, panie Januszu. Zrobiło się bardzo późno. Bardzo…

Ukłoniłem się, włożyłem książkę do kieszeni wojskowej kurtki i wyszedłem na ulicę. Było kompletnie pusto, mgliście i nieprzyjemnie chłodno.

– Jak to dobrze, że do domu jest tak blisko – mruknąłem i pomaszerowałem szybkim krokiem. Po kwadransie już spałem. 

Sięgnąłem po telefon: 11:27

– Ooo, czyżby tak mnie wykończyło chodzenie po bibliotece? – zaśmiałem się i poszedłem do kuchni.

Po kilku minutach siedziałem na kanapie w ulubionym kraciastym szlafroku z grubej flaneli i popijałem kawę. I nagle coś wpadło mi do głowy. Włączyłem w telefonie funkcję krokomierza. Zapis z wczorajszego dnia wskazywał 35 200 kroków, co przeliczało się na ponad 18 kilometrów! 

– To niemożliwe! Bzdura! Niewykonalne! – mówiłem do siebie i jeszcze raz sprawdziłem przeliczenie. – 18 kilometrów 656 metrów… To jakiś absurd. Co za beznadziejna aplikacja…

Rzuciłem telefon na kanapę i przypomniałem sobie o książce. Sięgałem w przedpokoju do kurtki, kiedy ktoś zadzwonił do drzwi. Na korytarzu stał Jarek K. Dałem mu znak, by wchodził, ale patrzył na mnie dziwnie i nawet nie drgnął. 

– Dzień dobry panu – powiedział niepewnie. – Czy zastałem Janusza? 

Teraz ja patrzyłem na niego jak na wariata.  Zrobił krok w tył, machnął rękami i znowu się cofnął.

– Albo już nic… – oświadczył nagle. – Kiedy Janusz wróci, proszę mu powiedzieć, że był Jarek K. i że jeszcze wpadnę – odwrócił się i zbiegł schodami w dół.

– Zwariował – uznałem i wzruszyłem ramionami. 

To naprawdę ja?!

Książkę położyłem na stoliku. I wtedy coś mnie tknęło. Poszedłem do łazienki i stanąłem przed lustrem. Włączyłem światło. Z błyszczącej tafli patrzył na mnie łysy starzec z siwym zarostem i głębokimi zmarszczkami pokrywającymi twarz i szyję. 

Zasłoniłem dłońmi usta. Bladą skórę na rękach pokrywały ciemne plamy. Wybiegłem z łazienki i ciężko opadłem na kanapę. Poczułem duszność i zawroty głowy, coś gniotło mi klatkę piersiową tak, że traciłem oddech. Chciałem krzyknąć, ale targnął mną potworny kaszel i oczy zaszły mi łzami. Zemdlałem. 

Otworzyłem oczy. Przy łóżku siedział Jarek.

– Witaj, łamago, jak się czujesz? Dobra, nic nie mów. Chyba zemdlałeś i trzasnąłeś głową o stolik. Dobrze, że akurat przyszedłem i cię znalazłem. Cholera wie, co by się stało, gdybyś tak leżał Bóg wie jak długo… – trajkotał, a ja z niepokojem próbowałem zobaczyć własne ręce. 

– Skoro dobrze się już czujesz, to polecę. Zostawiam ci książkę. Znalazłem ją na podłodze obok ciebie. To jakiś staroć… – zaśmiał się, wstając. – Cześć!

Spojrzałem na grubą ozdobną okładkę na szafce. Złotymi literami wytłoczono tytuł „Wehikuł czasu”.  Uśmiechnąłem się i wreszcie udało mi się wyjąć spod kołdry dłoń. Była silna i zupełnie gładka.

Tylko te kroki w telefonie – pomyślałem. – To tylko błąd elektroniki… Ale czy na pewno?”. Dumałem jeszcze przez chwilę, a potem zacząłem czytać i lektura wciągnęła mnie bez reszty.