Moje życie było biedne

Urodziłam się w 1945 roku. Moi równolatkowie wiedzą, że w owych dniach życie codzienne nie było ani łatwe, ani słodkie. Wychowałam się i nadal mieszkam w małym podlubelskim miasteczku. Ta część kraju od wieków należała do najbiedniejszych, gdyż bogaci, którzy decydowali o losach kraju, nigdy się nami nie przejmowali. Przyzwyczailiśmy się do tego od czasu, gdy jeszcze panował tu car. 

– Jak sam o siebie nie zadbasz, to nie masz co liczyć na szczęśliwy los – mawiają ludzie z moich okolic, i to powiedzenie zwykle się sprawdza.

Gdyby nie komuna, mogłabym co najwyżej pracować w sklepie albo na poczcie. Rodzice byli biedni i nie mogli mi zapewnić wykształcenia. To dzięki pomocy państwa po szkole podstawowej wyjechałam do miasta i zaczęłam naukę w studium pedagogicznym. Po maturze postanowiłam wrócić na „stare śmieci”, by wiejskim dzieciom otwierać oczy na świat. 

– Niech one lecą w chmury i go podziwiają – mawiałam. – Ja tylko ułatwię im start i pokażę drogę.

Owe idee były górnolotne, ale przez całe zawodowe życie starałam się je realizować, nie zważając na trudności, których codzienność nigdy mi nie skąpiła.

Nie miałam szczęścia do mężczyzn

W wieku 24 lat wyszłam za mąż. Przez rok byłam szczęśliwa. To był najpiękniejszy okres mojego życia. Byłam nauczycielką w szkole gminnej, mąż zaś pracował w urzędzie miasta na stanowisku kierowniczym. Powodziło nam się dobrze, należeliśmy do tzw. elity miasteczka. Sielanka skończyła się, gdy ślubny zaczął nadużywać alkoholu. Może gdyby były inne czasy, jakoś poradziłby sobie z nałogiem. Jednak w latach siedemdziesiątych nigdzie, a szczególnie u nas na prowincji, bez alkoholu nic nie można było załatwić. Co więcej, był to okres, gdy kieliszki stojące na biurku urzędnika obok tacy z ciastkami były czymś normalnym, co nie budziło niczyjego zdziwienia.

Gdyby jeszcze picie męża ograniczało się do stanów upojenia, byłoby pół biedy. Jednak często kończyły się agresywnymi atakami na mnie i naszego synka Julka. W pewnym momencie mąż ubzdurał sobie, że go zdradziłam i „bękart” nie jest jego. W tym miejscu powinnam dodać, że synek przyszedł na świat z zespołem Downa. Prawdopodobnie właśnie to, oczywiście plus alkohol, było przyczyną stawianych mi zarzutów o zdradę.

Na szczęście minęły czasy, kiedy żona musiała być do śmierci ze swoim mężem i potulnie spełniać jego wolę. Należałam do nowocześnie myślących kobiet i po bezskutecznej próbie zmuszenia męża do leczenia, wystąpiłam o rozwód. Budziłam sensację, gdyż w miasteczku nie było poza mną żadnej rozwódki. Wcześniej rozwiódł się tylko dziedzic z okolicznych posiadłości, ale on dostał oficjalną dyspensę z Watykanu, więc to można było zrozumieć i zaakceptować.

Jak wspomniałam, nie zamierzałam żyć pod jednym dachem z mężczyzną, który coraz bardziej nienawidził mnie i naszego dziecka. Zresztą i tak rok po rozwodzie były mąż zapił się na śmierć. To stało się w gospodzie. Kiedy zsunął się na podłogę, każdy sądził, że jest nieprzytomny z opilstwa, a okazało się, że to atak serca. Może gdyby pomoc przyszła w porę… I tak zostałam bez alimentów, a Julek bez renty po ojcu. Mój były mąż – o czym nie wiedziałam – w ostatnim okresie nie pracował, tylko robił jakieś podejrzane interesy, przez co nie należało mu się ubezpieczenie. 

Miałam nadzieję, że to ten własciwy

Jakiś czas później przyjęłam oświadczyny innego mężczyzny. Roman zatrudnił się w szkole jako nauczyciel matematyki. Przyjechał do naszego miasteczka w ramach przymusowego skierowania do pracy, które w tamtych latach obowiązywało każdego po skończonych studiach. Musiał zostać co najmniej przez dwa lata, żeby odpracować to, co kraj w niego zainwestował.

Przez ten czas wiodło nam się raz lepiej, raz gorzej. Roman wprawdzie był abstynentem, ale okazał się osobą zimną i obojętną. Myślę, że związał się ze mną tylko po to, żeby mieć kobietę do łóżka, do sprzątania, prania i gotowania. A ja, głupia, godziłam się na taką rolę, licząc, że w końcu się przyzwyczai i z nami zostanie.

Kiedy minęły dwa lata, Roman nieoczekiwanie zniknął. Po prostu wyszedł z domu i już nie wrócił. Zostawił mnie z kilkuletnim chorym Julkiem i niespełna rocznym Albercikiem. Było mi naprawdę ciężko. Próbowałam łatać finansowe dziury nadgodzinami. Chciałam znaleźć Romana i zmusić go do płacenia alimentów, ale bez skutku. Nawet policja nie mogła go namierzyć. Osiem lat później dostałam powiadomienie, że zginął, przejechany na przejściu dla pieszych przez rozpędzoną ciężarówkę.

Zdesperowana zdecydowałam się umieścić Julka w zakładzie opiekuńczym. Nie mogłam zrobić inaczej, choć serce mnie bolało. Synek potrzebował nieustannej opieki, a ja musiałam pracować, no i miałam drugie dziecko, które też wymagało opieki. Ośrodek znajdował się nieopodal miasteczka, co niedziela mogłam synka odwiedzać i na bieżąco sprawdzać, czy nie dzieje się mu krzywda. W tym jednym przypadku los się do mnie uśmiechnął i Julek trafił na dobrych wychowawców.

Był cudownym dzieckiem

Moją największą i jedyną radością życia został Albert. Był grzeczny, zdrowy, dobrze się uczył. Byliśmy ze sobą bardzo związani. Czasami wieczorem, gdy po całym dniu ciężkiej pracy nie miałam siły, by zdjąć buty z nóg, synek mi w tym pomagał. Choć miał tylko kilka lat, zachowywał się jak prawdziwy mężczyzna.

Pewnego dnia, gdy wróciłam do domu, wziął mnie za rękę i zaprowadził do kuchni. Na stole stała gorąca zupa. Gdy wchodziłam do mieszkania, poczułam zapach jedzenia, ale byłam pewna, że to od sąsiadów. A tu taka niespodzianka. Chociaż w zupie nie było soli, dla mnie była najlepszym daniem, jakie kiedykolwiek miałam w ustach.

Albert często opowiadał mi, kim będzie, gdy dorośnie. Marzył, żeby zostać redaktorem dużego pisma i podróżować po świecie. Mówiłam mu, że jego marzenia na pewno się spełnią, chociaż w duszy bardzo chciałam, żeby został przy mnie. Zdawałam sobie jednak sprawę, że przyjdzie czas, gdy go stracę. Tak jak nauczony latać ptak wyfruwa z gniazda, tak mój syn miał wyfrunąć w świat. Nie zamierzałam zamykać przed nim okna, przeciwnie, otwierałam je na oścież, utwierdzając w przekonaniu, że osiągnie wymarzony cel.

W tym samym roku, w którym Albert skończył studia, umarł Julek. Wcześniej doświadczał częstych ataków padaczki, których lekarze nie potrafili zdiagnozować ani wyleczyć. No i pewnego dnia mój synek po prostu odszedł do lepszego świata. Albert po studiach nie wrócił do rodzinnego miasteczka. Został w Warszawie, gdzie znalazł zatrudnienie w jednej z gazet i zaczął realizować swoje marzenia. 

Taki miał właśnie plan

Dużo podróżował po Polsce, potem po sąsiednich krajach, aż wreszcie został korespondentem w jednym z krajów Europy Zachodniej. Wiedziałam, że stale o mnie myśli i ma na uwadze moje pogarszające się zdrowie i narastającą za nim tęsknotę. Kiedy tylko znalazł chwilę, zawsze przyjeżdżał w odwiedziny. Czasem na kilka dni, ale zdarzało się, że zdążył jedynie wypić ze mną herbatę.

Mój syn w jeszcze jeden sposób dawał mi znać, że stale o mnie myśli. Co tydzień poczta przynosiła mi od niego list, w którym znajdowałam mniejsze lub większe wycinki z publikowanych przez niego artykułów. Mój chłopiec dużo pisał, przy czym część swoich tekstów podpisywał pseudonimami. Najładniejszym i wielce mówiącym był: „Zuzanna” – od mojego imienia.

Kiedy przeszłam na emeryturę, zaczęłam mieć problemy ze zdrowiem. Dotąd nie bardzo miałam czasu zająć się wiecznie podrażnionym gardłem. Teraz mogłam wreszcie iść do lekarza i nie denerwować się, że przychodzi mi czekać długie godziny przed gabinetem. Okazało się, że mam poważne problemy z oskrzelami. Dostałam skierowanie do sanatorium, ale powiedziano mi, że będę mogła jechać dopiero za rok. Musiałam odczekać swoją kolejkę. Kiedy Albert się o tym dowiedział, postanowił wykupić mi prywatny turnus.

Nie ukrywam, że w pierwszym momencie byłam na niego zła. Po co niepotrzebnie wydawać na mnie pieniądze?

– Jeśli za niepotrzebne uważasz dbanie o swoje zdrowie – usłyszałam głos syna w słuchawce telefonicznej – to chcę, żebyś wiedziała, że jesteś dla mnie najważniejsza na świecie. I nie chcę cię stracić.

– Ale to naprawdę niepotrzebne – tłumaczyłam. – Mogę poczekać. 

– Nie chcę tego słyszeć! – zakończył.

Bałam się zaangażować

No i pojechałam do sanatorium. Tam poznałam pewnego mężczyznę. Myślę, że przypadłam mu do serca. Kiedy jednak usłyszałam propozycję, żebyśmy spędzili razem jesień naszego życia, przestraszyłam się. Przeżyłam dwóch mężów-drani i bałam się, że znowu wezmę sobie kłopot na głowę.

– Kiedy przyjedziesz – zaoferował pewnego dnia Henryk – możesz rozpytać o mnie mieszkających obok lokatorów. Myślę, że obawiasz się, że wyjdzie ze mnie jakiś gagatek. To prawda, byłem już raz żonaty. Rozwiodłem się jednak tylko dlatego, że moja żona nadużywała alkoholu, a po nim była… jakby to powiedzieć… nadużywana przez nieznanych jej mężczyzn, w których towarzystwie wtedy piła. Dowiedziałem się o wszystkim po tym, gdy zapadłem na chorobę weneryczną, którą oczywiście już dawno wyleczyłem. Jak widzisz, niczego nie ukrywam. Przez wiele lat szukałem odpowiedniej kobiety. Nie powiem, żebym do tego czasu nie miał paru ofert. Ale ja chcę wieść spokojne życie domatora. Jeśli chcesz, to wyprowadzę się nawet z dużego miasta do twojego małego miasteczka. W końcu to ty jesteś dla mnie ważna, a nie mieszkanie w mieście.

– Co będzie, jak i tym razem nam nie wyjdzie? – za każdym razem zastrzegałam się tymi słowami.

– Tym razem ani tobie, ani mnie już nic złego nie może się wydarzyć. Ale gdyby twoje słowa stały się ciałem, każde z nas może wrócić do swojego poprzedniego życia. Ale może też być i tak, że jednak nam się powiedzie. Dlaczego zatem mamy pozbawiać się szczęścia? – przekonywał.

Poprosiłam o czas do namysłu. Wieczorem usiadłam i napisałam do syna list. Opisałam w nim ze szczegółami wszystko, co dotyczyło Henryka. Napisałam też, że boję się wpaść po raz kolejny w życiową pułapkę, chociaż wydaje mi się, że teraz tak nie będzie… Krótko mówiąc, poprosiłam syna o radę. Kiedy nie dostawałam odpowiedzi, zaniepokoiłam się. Zadzwoniłam wówczas do redakcji Alberta i dowiedziałam się, że tydzień wcześniej mój synek przeszedł zawał serca, po którym nie odzyskał przytomności.

Pół roku później czytałam raz po raz jeden ze starych listów Alberta i nadesłany w nim wycinek z jego artykułem. Na stoliku obok piętrzył się stosik listów od Henryka, których od czasu pogrzebu syna nie otwierałam. Wiedziałam, co w nich pisze, i o co prosi. Każdego dnia zbierałam się, żeby mu odpisać, że między nami już nic się nie wydarzy, że to koniec, i żeby już więcej nie zawracał mi głowy.

A jednak kiedy przychodził czas, żeby wziąć długopis i kartkę do ręki, odkładałam wszystko „na jutro”. Miałam świadomość, że stracę kogoś, kto mógłby stać się dla mnie ważną osobą, a jednocześnie żal po stracie wspaniałego syna całkowicie mnie paraliżował. Tak więc żyłam z dnia na dzień w poczuciu, że mój świat się zawalił, a życie skończyło.

Ostatni list od syna

Pewnego dnia w sklepie przy stoisku z gazetami zwróciłam uwagę na jakiś tygodnik. Sama nie wiem, dlaczego zwrócił moją uwagę. Może dlatego, że był lekko wysunięty z regału? Najwyraźniej ktoś go przeglądał i nie złożył tak jak powinien, tylko niedbale wsunął. Uczona od dziecka porządku, wzięłam tygodnik do ręki, żeby go złożyć. Sekundę później mój wzrok powędrował do rubryki „Odpowiedzi na listy”.

Twój list przeczytałam z uwagą. Wynika z niego, że poprzedni mężowie rzeczywiście nie byli warci twojej miłości i poświęcenia. Przeżyłaś wielką tragedię, tracąc pierwszego syna, który cierpiał na zespół Downa. Drugi syn również opuścił cię w tragicznych okolicznościach. To jednak więcej niż pewne, że on chciałby, żebyś była szczęśliwa, a Henryk, o którym wspomniałaś, zdaje się ci to szczęście gwarantować. Jeśli mam coś radzić, to już się nie wahaj. Szczęście często bywa ulotne i dwa razy nie puka do tych samych drzwi. Odpisz na jego listy. Twoja Zuzanna.

Kiedy przeczytałam ten list, oblała mnie fala gorąca. Od razu wiedziałam, że napisał go mój syn. Kto inny tyle by o mnie wiedział? Poza tym, tylko Albert używał pseudonimu będącego moim imieniem. Po powrocie do domu napisałam do Henryka, zapraszając go do siebie. Jestem gotowa, by spróbować jeszcze raz zaufać mężczyźnie. Mam nadzieję, że tym razem się nie zawiodę.