Ojciec mnie wyswatał

Zygmunta przedstawił mi tata. Był nim zafascynowany. Już od tygodni słyszałam, jaki jego nowy menedżer jest inteligentny, że ma pamięć fotograficzną i wiedzę większą niż wszyscy analitycy w korporacji razem wzięci. Że przewiduje rynki, nigdy się nie myli… W końcu zaprosił go na domowy obiad. Trzydziestotrzyletni mężczyzna był dość przystojny, miał ładny uśmiech i zadbane zęby. Mówił spokojnym, pewnym siebie głosem rzeczy wyjątkowo ciekawe. Nim minął wieczór, zafascynowanie ojca Zygmuntem udzieliło się i mnie, i mamie.

Rok później byłam już żoną Zygmunta i w drugim miesiącu ciąży. Urodziłam syna, którego na prośbę męża nazwaliśmy Jaromir, po którymś z jego przodków. To była jedna z nielicznych okazji, kiedy wspomniał o rodzinie. Na ślubie nikogo z jego strony nie było. Wiedziałam tylko, że wychował się w jakiejś wsi na Zamojszczyźnie. Kiedy pytałam Zygmunta o rodziców, rodzeństwo, sztywniał i zmieniał temat. Uznałam, że miał ciężkie dzieciństwo i nie chce do niego wracać. Zdarza się. Nie mnie oceniać emocje, których ja, wychowana w normalnej, kochającej się rodzinie, nie rozumiałam. 

Zygmunt był wyjątkowym człowiekiem. Trudnym w pożyciu, a z drugiej strony fascynującym. Diabelnie inteligentny, ale jednocześnie drażliwy i niedotykalski. Zamknięty w sobie. Czasem miałam wrażenie, że jest nieco autystyczny, a czasem, że cierpi na Aspergera. Jednak jakakolwiek sugestia dotycząca psychologa wywoływała w nim zimną furię. Więc odpuściłam. 

Kochałam go takim, jaki był, choć nie było to łatwe. Zygmunt nigdy nie mówił o uczuciach, chyba nie potrafił, miałam tylko nadzieję, że potrafi kochać. I że kocha mnie i swojego syna. Nawet w łóżku było nam dobrze. Przyznam, że w końcu nie tylko przestałam się bać, kiedy przywiązywał moje dłonie do filarów łóżka (żebym go nie dotykała, jak wytłumaczył), ale nawet to polubiłam. Mogłam się odprężyć, wgłębić we własne odczucia i wreszcie szczytowałam raz za razem. 

Zniknął z naszym dzieckiem

Coś zaczęło się psuć, kiedy mały Jaro skończył cztery lata. Zygmunt, który przez te lata powoli się otwierał, znów się wycofał. Zauważyłam, że dręczą go koszmary senne. W dzień chodził spięty, nerwowy. Przestał bawić się z małym, tylko patrzył na niego jakoś tak dziwnie, intensywnie. Na moje pytania, co się dzieje, odwarkiwał, że nic i żebym nie histeryzowała. Przestał się ze mną kochać. 

Któregoś wieczoru, gdy leżałam już w łóżku, usłyszałam dochodzący z łazienki głośny huk, trzask i jakby krzyk. Wyskoczyłam z łóżka i wparowałam do środka. Zygmunt stał oparty o umywalkę, z jego czoła ciekła krew. Lustro było popękane, z plamą krwi na środku. Jakby walnął w nie czołem. 

– Nie – powiedział agresywnie, jak tylko otworzyłam usta, by spytać, co się dzieje. 

Tej nocy nie spał w łóżku. Zanim zasnęłam, słyszałam, jak krążył po salonie, od ściany do ściany, coś do siebie niezrozumiale mrucząc. Bałam się, że traci zmysły. Zaczęłam rozważać decyzję o wyprowadzce z dzieckiem do rodziców. Ale zbyt długo zwlekałam.

Trzy dni później, kiedy rano wstałam z łóżka, w domu nie było ani Zygmunta, ani Jaromira. Żadnej kartki na stole. Żadnej wiadomości. Mąż nie odwiózł syna do przedszkola. Nie odbierał telefonów. Uznałam, że stało się – zwariował i chce skrzywdzić syna. Rodzice podnieśli alarm, zaczęli szukać przez policję i znajomych. Ja pojechałam do jego rodzinnej wsi. Czułam, że tam jest źródło jego problemów.

Wieś była spora, zamożna. Zajechałam na posterunek policji spytać, gdzie mieszkają rodzice Zygmunta. I czy nie widzieli samochodu z warszawską rejestracją. Nie widzieli. Dostałam adres. Jednak dom – piętrowy, z cegły – był zamknięty na głucho. Zaniedbany ogród i brudne szyby sugerowały permanentne opuszczenie. Zapukałam więc do sąsiedniego domu. 

Poznałam historię rodziny męża

Drzwi otworzyła mi kobieta dobrze po sześćdziesiątce. Sympatyczna, o żywym spojrzeniu i sympatycznym uśmiechu. Spytałam o mieszkańców zamkniętego domu.

– Jestem żoną Zygmunta – wyjaśniłam. – Szukam męża. Wyjechał z domu, zabierając naszego pięcioletniego synka. To znaczy, Jaromir jutro ma urodziny. Mój mąż to trochę dziwny człowiek. Pamięta go pani? A może go pani tu widziała dzisiaj?

Uśmiech na twarzy kobiety znikł. Cofnęła się do wnętrza.

– Proszę, niech pani wejdzie. Musimy porozmawiać i to pilnie – powiedziała takim tonem, że zimne palce lęku ścisnęły mój żołądek.  

Przy kawie pani Jadwiga, emerytowana dyrektorka szkoły i była przyjaciółka matki Zygmunta, opowiedziała mi dziwną, niepokojącą historię.

– Ludmiła, mama Zygmunta, wyszła za mąż z wielkiej miłości za syna bogatego sołtysa. To tradycyjna rodzina, z tradycyjnymi wartościami – słowo „tradycyjne” powiedziała z kpiącą emfazą. –  Najważniejszym zadaniem kobiety jest dać mężowi syna, by ród trwał. Pamiętam, jak kiedyś stary sołtys z dumą pokazywał albumy ze zdjęciami przodków, którzy walczyli w Legionach. Dumna rodzina z rzeczywistymi powodami do dumy, nie powiem. Tyle że ród z czasem skarlał, a duma napuchła, co nigdy nie daje dobrego efektu, prawda?

Jak mówiła dalej, Luda bardzo chciała dać mężowi syna. Ale poroniła trzy razy. Za każdym razem w piątym miesiącu i za każdym razem był to, niestety, męski płód. Była w rozpaczy. Jeździła po lekarzach, ale każdy tylko rozkładał ręce, nie wiedząc, w czym tkwiła przyczyna. Gorzej, że jej teściowa wiedziała. 

Nikt jej nie wspierał

– Jesteś przeklęta – powiedziała Ludzie pewnego dnia. – Wiedziałam to i ostrzegałam Władzia, że bierze sobie córkę przeklętej rodziny. Kiedy u was ostatnio był syn? Hę? To pewnie sprawka twojego stryjecznego pradziadka. Wiadomo, że za młodu miał konszachty z Wiedźmą z Moczarów, to pewnie rzuciła na niego klątwę, jak się ożenił z córką M., żeby dzieci z tego związku nie było. Jesteś skażona.

Teściowa nieśmiałe tłumaczenia Ludy, że według nauki to mężczyzna odpowiedzialny jest za płeć dziecka, zbyła pogardliwym spojrzeniem i stwierdzeniem, że dziewka zamiast starać się o syna, szuka dla siebie marnych wymówek. Masz dać nam synów. Jeśli nie, to już ja wyproszę u proboszcza, by unieważnił ślub. Mój syn zasługuje na porządną kobietę – mówiła podobno.

Gdyby Luda nie kochała tak męża, może by i ucieszyła się z groźby, by skończyć tę mękę. Ale kochała, a on kochał ją, choć z każdym poronieniem robił się coraz smutniejszy, bardziej ponury. Zaczął nawet pić więcej, pewnie by przestać przejmować się docinkami braci, marudzeniem matki i ciężkim milczeniem ojca. 

Zdesperowana kobieta postanowiła sprawdzić, czy rodzinne mroczne opowieści o Wiedźmie z moczarów są prawdziwe. Teściowa tylko częściowo miała rację. Babcia Ludy twierdziła, że stryjeczny pradziad, Jaromir, ubłagał Wiedźmę, by uratowała życie jego starszego brata, który wrócił z wojny w stanie niemal stuporu. A kiedy nieco odtajał, koszmary wracały do niego w każdej minucie. Opowieść rodzinna mówi, że dzień po powrocie Jaromira z lasu jego brat po raz pierwszy zasnął spokojnie na kilkanaście godzin. Kilka tygodni później po wojennej traumie nie było śladu.

Bardzo chciała dać mu syna

Faktem jest, że Jaromir nigdy nie spłodził dziecka. A w linii jego brata Zygmunta były same córki. Widać taka była cena usługi – stwierdziła mama Ludy. Ludmiła była nauczycielką nauczania początkowego w szkole. Rozumowo nie dawała wiary rodzinnym opowieściom, ale jak w każdym człowieku i w niej tkwiła pierwotna wiara w dawnych bogów. 

Więc poszła do lasu, na moczary. Wróciła po kilku dniach, do głębi wstrząśnięta. Najbliższej przyjaciółce, Jadzi, która jako jedyna wiedziała o jej planach, powiedziała: „Nie pytaj o Wiedźmę, bo jeśli będę próbowała ci powiedzieć, umrę”. Dziewięć miesięcy później urodziła syna, czym uszczęśliwiła męża i teściów. 

Zygmunt był dziwnym dzieckiem. Wyjątkowo inteligentnym, z fotograficzną pamięcią, ale jednocześnie niedotykalskim, drażliwym, zamkniętym w sobie. Chłodnym emocjonalnie. Czasem tak dziwnym w reakcjach, jakby był nie z tego świata. Od razu było wiadomo, że prędzej czy później wyfrunie z rodzinnego gniazda, bo nie znosił wsi, gospodarki, zwierząt i tego wszystkiego. Chciał jechać do miasta, do stolicy, zdobywać władzę, pieniądze. 

Emerytowana nauczycielka zamilkła. Miałam wrażenie, że jej spojrzenie próbowało się wwiercić w moją duszę. 

– Zdobył to, co chciał? – spytała cicho.

– Trudno powiedzieć, czego on naprawdę chce – odparłam. – Wiem, że dzieje się z nim coś złego, a to, co mi pani powiedziała… Boję się o syna. Nie wiem, dlaczego go zabrał. Nie wiem, dlaczego nie odbiera telefonu. I nie wiem, gdzie oni są. 

Nie znałam własnego męża

Umilkłam. Cisza w pokoju robiła się coraz głębsza. Przymknęłam oczy. Z głębin pamięci zaczęły wypływać wspomnienia. Narastająca nerwowość Zygmunta. Jego nocne koszmary. Posępność. Milczenie. Intensywne przyglądanie się synowi. Zbite lustro w łazience, jakby mężowi nie podobało się to, co w nim widział. A może kogoś… Zalała mnie fala żaru. Nie, to niemożliwe… 

Coś uderzyło w szybę. Drgnęłam. Otworzyłam oczy i spojrzałam w okno. Za ścianą deszczu widziałam mroczną linię lasu. 

– Czy Ludmiła powiedziała, jaką cenę musiała zapłacić za tę prośbę? – spytałam.

– Nie. Ale myślę, że tą ceną jest szaleństwo, w które popadła – odparła nauczycielka. I wyjaśniła, gdy spojrzałam na nią pytająco: – Kiedy Zygmunt wyjechał z wioski, wyprowadziła się od męża i zamieszkała w starej leśniczówce. Mnie powiedziała, że musi tam być, na wszelki wypadek. Nie wyjaśniła, co ma na myśli. Do nikogo od tamtego dnia się nie odezwała. Widziałam ją jakieś trzy lata temu w lesie. Gdy ją zawołałam, uciekła. 

Pani Jadzia westchnęła smutno i pokręciła głową.

– Kim jest ta Wiedźma? Ktoś coś o niej wie? – spytałam z mocno bijącym sercem.

– Nie wiadomo – odparła. – To coś jest tu od zawsze. Nazwano to Wiedźmą, by pogardą oswoić strach. 

– Chyba wiem, gdzie jest mój mąż i syn – powiedziałam i wstałam. – Wskaże mi pani drogę na moczary?

Musiałam ratować Jaromira

Podjechałam samochodem, dokąd mogłam, ale dalej musiałam iść pieszo. Zapadał mrok, wciąż padał deszcz. Owinęłam się peleryną przeciwdeszczową i ruszyłam między drzewa. Znajdowałam się w dziwnym stanie psychicznym, w pewnego rodzaju rozdwojeniu jaźni. Świat rzeczywisty, rozsądny, płynął obok, a ja grałam według bajkowych reguł innego świata. 
I w tym świecie było tak: Ludmiła nie zapłaciła za syna swoim umysłem. To było jak płatność odroczona. Zapłacić miał Zygmunt. Swoim synem. 

Gdzieś tam było coś, co chce mojego syna. A ja szłam prosto i pewnie, by wyrwać dziecko z jego szponów, choćby miało to mnie kosztować życie. Miałam skręcić w lewo przy trzech brzozach, które wyglądały, jakby wyrastały z jednego pnia i splatały się gałęziami. Są. Trzysta metrów dalej miały zaczynać się moczary. Nie wiedziałam, co zrobię, nie miałam planu. Jedyne, co przyszło mi do głowy, to desperackie nieustanne wołanie:

– Zygmunt! Jaruś! Odezwijcie się…

Kiedy wyszłam zza drzew, umilkłam. Na brzegu bagna w zapadającym mroku ujrzałam siedzącą na ziemi starszą kobietę o siwych włosach związanych w kok, która trzymała na kolanach bezwładnego Jaromira. Serce opadło mi do stóp. Podbiegłam i opadłam na kolana.

– Jaruś, kochanie – szepnęłam i wyciągnęłam do niego ramiona.

– Śpi – powiedziała Ludmiła i delikatnie podała mi dziecko. – Wszystko w porządku, naprawdę. Nic mu nie będzie.

Przytuliłam synka, który przez sen tylko cicho westchnął. Spojrzałam na swoją teściową.

– Zygmunt? – spytałam.

Skuliła z rezygnacją ramiona, jakbym ją uderzyła.

– To moja wina – wyszeptała, bardziej do siebie niż do mnie. – Tak chciałam się przypodobać, że zniszczyłam wszystko, co było mi najdroższe. Mój syn… zapłacił za grzech pychy. Mój, mojego męża. W końcu okazał się silniejszy niż ja. Nie oddał im swojego syna. 

Matka Zygmunta wyglądała jak kupka nieszczęścia. Zrozumiałam, że już nie zobaczę męża. Mocniej przyciągnęłam śpiącego syna do siebie. Na ból przyjdzie czas.

– Wrócisz ze mną? – spytałam teściową.

Pokręciła głową. 

– Nie zostawię już więcej mojego syna samego. Zostanę z nim aż do końca.

Kciukiem wyrysowała na czole Jaro i moim znak krzyża, po czym wstała i odeszła na moczary. Ani ja, ani nikt inny więcej jej już nie widział.