Kiedy skończyłam pięć lat, moi rodzice postanowili zapisać mnie na kursy karate. Na początku, przez kilka lat, to tata chodził ze mną na zajęcia dwa razy w tygodniu. Potem wybierałam się już sama. Do końca szkoły podstawowej ani razu nie urwałam się z treningu. Potem, w gimnazjum, musiałam odpuścić trzy lekcje, bo złapałam anginę. Ale tu nie chodziło wyłącznie o treningi. Były też różne zawody, wyjazdy, obozy w czasie wakacji czy ferii. Bardzo mnie to wciągnęło.

Dni wyglądały tak samo

W liceum zaczęłam się buntować. Moje przyjaciółki miały czas na różne głupstwa, a całe moje życie kręciło się wokół szkoły i treningów. Do tego dochodziły jeszcze pozostałe dodatkowe zajęcia. No przecież nie da się skupiać wyłącznie na nauce i treningach! Szczególnie, kiedy jest się nastolatką. Torbę, którą nosiłam na karate, rzuciłam na dno szafy, a kimono, które zawsze składałam z dużą starannością, zostawiłam obok.

W mój pierwszy wolny wtorek postanowiłam iść na lody z koleżanką. Szczerze powiedziawszy, momentalnie poczułam się wolna, gdy tylko zerwałam ze sztywnymi zasadami. Piątkowe popołudnie spędziłam za to na słodkim lenistwie. W kolejnym tygodniu wreszcie wybrałam się do kina, a potem połaziłam trochę po mieście. Jednak w trzecim tygodniu moje oszczędności się wyczerpały. Nie miałam kasy na lody, nie mówiąc już o kinie czy jakiejkolwiek bardziej kosztownej rozrywce.

Nie chciałam prosić rodziców o dodatkowe pieniądze, choć jestem pewna, że by mi je dali. Zamiast lenić się przez kolejny tydzień, wzięłam z szafy swoją torbę, zapakowałam strój treningowy i poszłam na ćwiczenia.

Miałam mniej czasu na treningi

Do momentu zakończenia nauki w liceum, chętnie angażowałam się w treningi karate, często biorąc udział w zawodach, obozach i wakacjach sportowych. To stało się dla mnie tak naturalne jak oddychanie. Ale kiedy zdałam egzamin dojrzałości, sytuacja stała się bardziej skomplikowana, ponieważ dostałam się na wymarzone studia dzienne. Już jakiś czas temu postawiłam na edukację wczesnoszkolną i nie zraziłam się do tego, mimo że mogło mi być trudno zdobyć pracę w tym zawodzie.

Wybrałam studia w Częstochowie. Musiałam dojeżdżać, ale niezbyt daleko: jedyne trzydzieści kilometrów. Nie miałam szans na akademik, bo było za blisko, a na wynajem mieszkania nie było mnie stać. W moim napiętym harmonogramie nie było miejsca na dotychczasowe treningi. Ale żeby nie stracić formy, ćwiczyłam sama w weekendy.

Przez trzy lata moja sytuacja się nie zmieniała, a potem ukończyłam studia i zdobyłam licencjat. Czas trochę mi się dłużył, ale się nie poddałam – wiedziałam, że sobie poradzę. I poradziłam! Kiedy w końcu miałam w ręku ten upragniony papier, mogłam nareszcie wrócić do regularnych ćwiczeń. Los najwyraźniej chciał mi wynagrodzić ten czas poświęceń – pojawiło się wolne miejsce w lokalnym przedszkolu i dostałam tam pracę jako opiekunka dzieci.

Zaczęłam pracę

Nie od razu otrzymałam swoją grupę. Z początku pomagałam nauczycielkom, czuwałam z boku i wspierałam tych, którzy tego potrzebowali. Zajęcia zaczynały się o 6:30 rano i kończyły o 16:30 po południu. Moje treningi karate w piątki i soboty odbywały się zazwyczaj co dwa tygodnie.

Zdecydowałam się przychodzić na poranną zmianę tylko po to, aby w piątki móc wcześniej kończyć pracę. Ten pomysł bardzo przypadł do gustu pozostałym paniom przedszkolankom. Szczególnie tym, które musiały dojeżdżać do przedszkola, czasem nawet z odległości kilkunastu kilometrów. 

Tamtego dni krajobraz szpeciły brudne hałdy śniegu, pozostawione przez pługi, i idąc do pracy, musiałam przechodzić przez mokre, śnieżno-piaszczyste błoto, które pokrywało chodniki. Większy odcinek mojej trasy wyglądał za to jak zabójcza ślizgawka, a ja nie powinnam się przecież spóźnić.

Powinnam dotrzeć na miejsce na kwadrans po szóstej, aby otworzyć przedszkole, wpuścić palacza, włączyć oświetlenie i zająć się paroma innymi czynnościami. Nie mogłam sobie pozwolić na żadne opóźnienia; miałam tylko umowę na czas próbny, a do tego pierwsze dzieciaki pojawiały się zwykle punktualnie o wpół do siódmej. Dlatego też robiłam, co mogłam, by dotrzeć na czas. Nie przewidziałam jednak, że spotkam po drodze takie przeszkody. Gdybym na to wpadła, na pewno założyłabym inne buty, a nie te kompletnie nieprzystosowane do takich warunków nowe wysokie kozaki na obcasie.

Przewróciłam się

Miałam zamiar pochwalić się nimi przed koleżankami, zanim wymienię je na odpowiednie "robocze" buty. Nieopodal przedszkola poślizgnęłam się i upadłam na chodnik. Na szczęście, wylądowałam na zamarzniętej ziemi, a nie szklanej tafli, bo wtedy na pewno skręciłabym kostkę.

Zrobiłam głęboki wdech i zaczęłam wstawać, co nie było łatwe, bo trzymałam torbę i siatkę z kilkoma rzeczami. Byłam już prawie na nogach, kiedy moje cudowne buty znowu pociągnęły mnie na ziemi.. I tym razem skończyłam w strasznie niewygodnej, a przy tym dość wstydliwej pozycji. Siedziałam na tyłku na chodniku, z czapką zsuniętą na oczy.

– Może pomogę? – usłyszałam niespodziewanie gdzieś nade mną. To był miły, męski głos.

Facet pojawił się znikąd

Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, nieznajomy już z wielkim zapałem zabrał się do pomagania.

"Mój Boże, ale mu się spieszy" –przemknęło mi przez myśl.

Złapał mnie za rękę, podniósł, a potem mocno objął mnie swoim ramieniem, zaczynając prowadzić przed siebie. Chciałam poprawić czapkę, ale nie miałam wolnej ręki. Jedna była zajęta przez torebkę i siatkę, a drugą mój nadopiekuńczy wybawiciel przytrzymywał i to dość mocno.

"No to już lekka przesada" – pomyślałam, ale nic nie powiedziałam, bo jeszcze by mnie zostawił samą na oblodzonym chodniku, gdzie znowu bym pewnie skończyła w niezbyt eleganckiej pozie.

– Oczy – rzuciłam, mając nadzieję, że domyśli się, o co chodzi, bo moja miękka czapka zsunęła się jeszcze niżej i teraz zahaczała o usta. – Nic nie widzę – wybełkotałam. – Czapka spadła mi na oczy.

Nieznajomy, który mi pomógł, nie zwrócił na to uwagi i ciągnął mnie dalej. Starałam się nie wpadać w panikę, żeby nie wyjść na dziwaczkę, ale coraz bardziej mi się to nie podobało. Próbowałam się uwolnić albo chociaż trochę poluzować jego mocny uścisk, ale nie miałam z nim szans.

Miał złe zamiary

Poczułam lekkie ukłucie niepokoju. Bo pomoc to jedno, ale nie powinnam czuć się, jakby mnie właśnie próbował porwać. A może ten wybawca był po prostu wyjątkowo stanowczy? W międzyczasie przestałam odczuwać pod stopami śliskie okowy lodu, zastąpione przez w miarę płaską powierzchnię, może chodnik. Spróbowałam ponownie uwolnić się z uścisku nadmiernie troskliwego faceta.

– Już dobrze –odezwał się w końcu. – Dotarliśmy.

To, że jego głos wciąż był miły, o niczym jeszcze nie świadczyło. Po plecach przebiegł mi nieprzyjemny dreszcz Bo skąd on wiedział, dokąd planowałam iść? Co sugerował, mówiąc: dotarliśmy?

"A może to jakiś wielbiciel? Taki niepozorny, cichy, który patrzył na mnie z pewnej odległości, czekając na szansę do nawiązania kontaktu? Która z kobiet nie fantazjuje o takim romantycznym scenariuszu? Jeśli na niego krzyknę czy mu przyłożę, cała ta urocza historia, którą mogłabym opowiadać wnukom przy kominku, momentalnie odejdzie w zapomnienie".

No i faktycznie, taki odcinek równej drogi mógł być przed przedszkolem; nasz dozorca o to dbał. Nieznajomy  stanął na moment i potrząsnął kluczami. Musiał mieć ich całą masę, bo wydawały taki specyficzny dźwięk. Dokładnie taki sam jak moje. Facet wsadził klucz do drzwi i je otworzył. Wewnątrz nie poczułam znajomych zapachów, jakie unosiły się w przedszkolu. Zamiast tego powietrze wypełnione było zapachem smaru i benzyny.

– Ej, co to ma być? – zdążyłam zapytać, zanim mężczyzna mnie tam wepchnął.

Być może to brzmi dziwnie, ale wcale się nie bałam. Pewnie dlatego nie zaczęłam krzyczeć. Byłam zaskoczona, zaniepokojona i zdenerwowana tą sytuacją, ale nie przestraszona. Nauczyłam się trzymać w ryzach silne emocje. Lata praktyki dały takie efekty. I bardzo dobrze, bo gdybym zamarła ze strachu, mogłoby się to dla mnie źle skończyć. Tamten szybko zamknął drzwi, ani na chwilę nie luzując swojego uścisku. Wciąż czekałam, że zdejmie mi czapkę i wytłumaczy, o co w tym wszystkim chodzi, ale do tego nie doszło.

Próbował mnie uwięzić

Zerwał mi nagle torebkę z ręki, chwycił mnie z tyłu za obie dłonie i próbował je czymś skrępować. Strasznie przy tym dyszał. Ten pozorny wybawca okazał się być jakimś żałosnym złodziejem albo, co gorsza, typowym zboczeńcem! Bo kto normalny porywa kobietę w biały dzień, tuż przed przedszkolem? Idiota! Tak, ewidentnie miał jakieś skrzywienie, ale działał rozsądnie, mimo że miał złe zamiary. Było wyjątkowo wcześnie. Ulice świeciły pustkami. Udało mu się zaatakować znienacka. Dobrze, że upatrzył sobie akurat mnie. Serio. Bo co by było, gdyby zamiast mnie przypadkiem była tam któraś z moich znajomych z pracy czy jakaś nastolatka? Aż mnie zmroziło na samą myśl, jak by to mogło się skończyć. Kiedy już byłam pewna, że ten człowiek ma niecne zamiary, przestałam się hamować.

Przez długi czas był bardzo blisko – na tyle, że doskonale wyobraziłam sobie jego ciało. Zdecydowanym ruchem wbiłam mu obcas w stopę, a potem zrzuciłam czapkę z głowy, żebym mogła coś wreszcie zobaczyć. Kiedy tylko mnie puścił, uskoczyłam i mocno uderzyłam go dłonią w gardło, a łokciem w brzuch. Niczego nie żałowałam, bo dosłownie wylewała się ze mnie wściekłość, która rosła z każdą kolejną sekundą. To napięcie musiało w końcu ze mnie zejść.

Zobaczyłam, jak po kolejnym zadanym ciosie na ziemi zwija się niewielki mężczyzna w średnim wieku, którego nigdy wcześniej nie widziałam. Wyglądał na dość mocno zbudowanego, zapewne musiał coś ćwiczyć, może chodził na siłownię... Ale mimo to, nie dał sobie rady. Obezwładniłam go, a pasek od mojej torebki okazał się wówczas naprawdę nieoceniony, podobnie jak pasek od moich spodni.

Zanim na miejsce dotarła policja, nieszczęśnik leżał związany na ziemi i gapił się na mnie z niedowierzaniem w oczach. No cóż, trochę go rozumiałam. Przecież, jakby na to nie patrzeć, zdawałam mu się pewnie doskonałym, a przy tym łatwym kąskiem, a tu dał się tak wykiwać. Moje treningi karate się opłaciły.