– Ależ ty jesteś głupia! I nieodpowiedzialna – westchnęła Bogna z potępieniem i nałożyła  kolejną warstwę balsamu po opalaniu na moje poparzone plecy. – Bąble masz jak w banku, że o innych niedogodnościach nie wspomnę.  Ludzie z twoją karnacją powinni opalać się naprawdę z umiarem i używać kremów z filtrem!

– Przecież użyłam! A poza tym wcale nie jestem aż taka biała – odparłam zbolałym głosem.

– Żeby tak się załatwić na samym początku urlopu! – Bogna grzmiała dalej. – Pojęcia nie mam, jak ty będziesz dzisiaj spała – dodała z rozpędu i wytarła dłonie w papierowy ręcznik.

Posłałam jej posępne spojrzenie, po czym podziękowałam opatrzności, że nie jestem naturystką, bo wówczas nie mogłabym nawet siedzieć.

– Problem nie w mojej karnacji – rzekłam po chwili milczenia.

– To słońce jest do bani. Dwadzieścia lat temu mogłam opalać się do oporu i kichać na kremy z filtrem. A dzisiaj? 

– Dwadzieścia lat temu miałam talię osy i sokoli wzrok – wymruczała Bogna. – I wcale nie mogłaś „opalać się do oporu”, bo wyglądałaś potem jak świnka zaraz po urodzeniu albo córka Apacza.

Zobacz także:

Gdyby coś się działo, miałam ją obudzić

Pominęłam tę oczywistą złośliwość wyniosłym milczeniem i ostrożnie podrapałam się po lewym ramieniu, w które dziabnął mnie komar. Jednocześnie przyszła mi do głowy spóźniona refleksja, że te babskie wczasy bez chłopów i dzieci nie były chyba najlepszym pomysłem. Chciałyśmy tylko odpocząć od mężów i rodzin i trochę się rozerwać. Mój Szymek pomimo wielu wad nigdy by sobie na taką uwagę nie pozwolił, że o pierworodnym nie wspomnę. Robiłby mi okłady z kwaśnego mleka, poił sokiem pomarańczowym i trzymał za rączkę. Na takie gesty ze strony Bogny nawet nie liczyłam.

– Potrzebujesz czegoś jeszcze? Wody, aspiryny? – spytała.

– Nie, dzięki – bąknęłam nadąsanym tonem.

– No to idę pod prysznic i spać.

Poczekałam, aż zniknie za drzwiami łazienki i włożyłam na siebie bawełnianą koszulkę, bo zaczęły mną szarpać dreszcze. Przymknęłam również balkon i zgasiłam światło, żeby nie wabiło owadów, po czym bardzo ostrożnie położyłam się na łóżku. Byłam obolała, ale także potwornie zmęczona. Dlatego miałam nadzieję, że mimo wszystko uda mi się jakimś cudem zasnąć. Bogna wzięła ze mnie przykład i zaraz po wyjściu z łazienki wskoczyła pod kołdrę.

– Słuchaj, gdyby działo się coś złego, to masz mnie bezwzględnie obudzić – zażądała stanowczym tonem, za którym kryła się autentyczna troska, bo może i był z niej kawał cholery, ale serce to ona miała szczerozłote.

– Co niby miałoby się dziać?

– No, gdybyś na przykład zaczęła wymiotować albo miała zawroty głowy. Porażenie słoneczne to nie przelewki.

– Dobrze, ale czuję się w normie, więc śpij spokojnie.

– Cieszę się – ziewnęła jak stary krokodyl i przytuliła się do swojego ukochanego jaśka.

Skłamałam, bo tak naprawdę czułam się fatalnie, ale nie chciałam dawać jej pretekstu do kolejnej tyrady na temat szkodliwego działania promieni UV. Dobra, przyznaję, może nie powinnam pływać godzinami  na materacu, może spacer do oddalonej o sześć kilometrów latarni morskiej był głupotą, a krótka drzemka w grajdole szczytem debilizmu, ale wysmarowałam się taką ilością kremu, że żadne szkodliwie promieniowanie nie miało prawa mnie dopaść... A jednak dopadło i odczuwałam ten fakt coraz boleśniej.

Wszystko mnie szczypało, piekło i kłuło. Przewracałam się z boku na bok. Prześcieradło wydawało mi się szorstkie jak papier ścierny, w poduszce tkwiły miliony niewidocznych igiełek, a kołdra paliła, jakby wypełniono ją świeżymi pokrzywami. Kiedy pod nią leżałam, oblewały mnie siódme poty, a gdy się odkrywałam, nie mogłam zapanować nad delirycznym dygotem ciała. Jednak najgorsze było upiorne wrażenie, że tuż pod skórą pełzają mi żarłoczne, żywiące się ludzkim mięsem… robaki. Koło godziny pierwszej zrozumiałam, że próby zaśnięcia zupełnie mijają się z celem, bo fizyczne dolegliwości i tak nie pozwolą mi zapaść w sen. Mogłam jeszcze poprosić Bognę o tabletkę.

Dziecko spacerowało samo w środku nocy!

Wiedziałam, że wspomaga się chemią i nawet to tolerowałam, bo trudno uczyć dziś gimnazjalistów i nie brać leków na uspokojenie. Na pewno miała w torebce jakiś specyfik, bo przecież zabrała ze sobą całą apteczkę. Po namyśle uznałam jednak, że nie będę jej budzić. Zamiast faszerować mózg prochami, wstałam po cichu z łóżka, narzuciłam na plecy bluzę od dresu i wyszłam na balkon.  Nie zrobiłam tego, żeby podziwiać nocną panoramę miasteczka. Chciałam puścić dymka, a poza tym mniej mnie wszystko bolało, gdy utrzymywałam swoje ciało w pozycji stojącej.

Budynek ośrodka, zwany szumnie hotelem, miał trzy piętra. My mieszkałyśmy na pierwszym. W porze zimowej był to zapewne pokój z widokiem na morze. Latem morze zasłaniała zbita zieleń rosnącego przy ośrodku lasu, który ciągnął się aż po plażę. Noc była jasna. Na niebie wisiał blady sierp księżyca. Gdzieś za linią drzew rozbijały się o brzeg spokojne fale Bałtyku. Nie widziałam ich, ale je słyszałam i od razu poczułam się lepiej. Bo nic tak dobrze nie koiło bólu jak monotonny szum morza i głuche pomruki głębin.

Zapaliłam papierosa i skierowałam wzrok na pobliski skwerek. Polubiłam ten parczek od pierwszego wejrzenia, bo nijak nie pasował do standardowego wczasowiska. Kwitnące krzewy, rabaty z kolorowymi kwiatami, przyciętą trawę i miniaturowe fontanny oświetlały latarnie stylizowane na XIX wiek, a pod każdą z nich stały drewniane, pomalowane na biało ławeczki. Te fontanny działały w taki sposób, że tryskająca z nich woda przybierała kształt serc, a światło latarni tworzyło na ziemi zachodzące na siebie koła. Na kilka chwil zapomniałam o skórze palącej mnie żywym ogniem i podrapałam się po udzie. Zapiekło tak bardzo, że papieros aż wypadł mi z palców.

– O kur... zapiał! – wysyczałam w bólu i schyliłam po niego z wdziękiem paralityczki.

I wtedy ją zobaczyłam. Wyszła z lasu oblana srebrną poświatą księżyca i zaczęła maszerować deptakiem w stronę centrum.  Z początku myślałam, że to miraż, jakaś wyjątkowo sugestywna gra świateł i cieni…  Tymczasem okazało się po chwili, że nie dręczą mnie żadne omamy.

Lepiej nie mieszać w to żadnej policji

Ciemnowłosa dziewczynka, około 4-letnia. Miała na sobie jednoczęściowy kostium kąpielowy i  pomarańczowe dmuchane rękawki, jakie rodzice zakładają dzieciom, by bezpiecznie chlapały się w wodzie. Zachowywała się normalnie, pewnie – jakby świetnie wiedziała, dokąd zmierza. A jednak fakt, że była zupełnie sama i że nic nie chroniło jej ciałka przed chłodem nocy, wydał mi się dziwnie podejrzany. Mój syn dał mi w przeszłości nieźle w kość, więc już wiedziałam, że dzieciaki nie słuchają się dorosłych, nie mają instynktu samozachowawczego i trudno je upilnować. Zdolne są do każdej głupoty.

„Pewnie wymknęła się z pokoju i poszła na plażę, a rodzicie śpią i nie mają o tej eskapadzie bladego pojęcia” – pomyślałam, bo mała nie wyglądała na zagubioną ani przestraszoną. Przebierała dziarsko bosymi stópkami, a brak opieki i nocna pora nie robiły na niej żadnego wrażenia. Kiedy znalazła się na wysokości hotelu, przystanęła, zadarła głowę, bezbłędnie namierzyła mnie wzrokiem i pokiwała radośnie rączką.

Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego gapiłam się na nią jak jakaś krowa na malowane wrota, zamiast zrobić coś sensownego. Bezbronne dziecko samo błąkało się nocą po nadmorskim kurorcie, a ja się temu biernie przyglądałam! Po chwili dziewczynka podjęła swój marsz, więc nie mogłam dłużej zwlekać. Musiałam ją dogonić, zatrzymać i – jeśli to tylko możliwe – całą i zdrową  oddać rodzinie. Powiadamianie policji było ostatecznością, choć taka myśl zaświtała mi w głowie jako pierwsza.

Dawno dawno temu mój wówczas 5-letni syn spakował do plecaka kilka ciuchów, ogołocił lodówkę z konserw, ukradł mi z portmonetki 50 złotych 
i wybrał się na piechotę do Afryki. Szczęśliwie dwie ulice dalej spotkał sąsiadkę, a ta, nie bawiąc się w ceregiele, złapała go za ucho i siłą zaciągnęła do domu. Tego ranka mąż był w pracy, z ja moczyłam się w wannie. Do głowy mi nawet nie przyszło, że Kacper realizuje w tym czasie swoje chłopięce fantazje.

Gdyby na miejscu pani Heli znalazł się wówczas jakiś nadgorliwy posterunkowy, zapewne zrobiono by ze mnie wyrodną matkę, a może nawet ograniczono mi prawa rodzicielskie. Wiadomo, jak to jest z urzędasami... Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, opuściłam w  pośpiechu balkon, chwyciłam w dłoń leżącą na stoliku komórkę i wybiegłam z hotelowego pokoju tak jak stałam, czyli boso, w gatkach i bluzie od dresu.

Na zewnątrz było chłodniej niż na balkonie. Gdy znalazłam się na otwartej przestrzeni, wiejący w stronę morza wiatr zmroził mnie i wprawił moje ciało w dygot. Pewnie dołożyły się do tego poparzona skóra i trawiąca mnie gorączka. Młoda dama na gigancie nie była specjalnie szybka, więc bez trudu ją dogoniłam. Kiedy zbliżyłam się do niej na kilkanaście metrów, przywołałam na usta budzący zaufanie uśmiech i przygładziłam palcami rozwiane włosy. Nie chciałam małej przestraszyć ani spłoszyć na dobre.

–  Hej, skarbie, poczekaj!  – krzyknęłam niezbyt głośno.

Dziewczynka przystanęła i niespiesznie odwróciła się w moją stronę. Była śliczna, jeszcze dość pulchna i opalona na ciepły brąz. Miała wielkie oczy i uroczo zadarty nosek. Nie zauważyłam, aby cokolwiek jej dolegało. Wyglądała jak okaz zdrowia i w przeciwieństwie do mnie wcale nie trzęsła się z zimna.

– Cześć, jestem Maryla – powiedziałam. – Porozmawiamy?

W morzu jest zimno, ciemno i samotnie

Na jej niewinnej twarzyczce pojawił się wyraz zdziwienia, a zaraz potem autentyczna radość. Uznałam to za dobry znak.

– Wiesz, że dzieci powinny o tej porze spać? – spytałam.

Nic. Zero reakcji.

– Mogę odprowadzić cię do domu? Pewnie rodzice bardzo się o ciebie martwią.

Na dźwięk słowa „rodzicie”, mała posmutniała i wyraźnie przygryzła zębami dolną wargę.

Podeszłam jeszcze bliżej i przykucnęłam tuż obok niej.

– Jesteś stąd czy przyjechałaś na wakacje? – spytałam.

– Wakacje – odezwała się wreszcie cichutko.

– To tak jaka ja – uśmiechnęłam się do niej przyjaźnie. – Pamiętasz, gdzie mieszkasz?

–  Tam – mruknęła i machnęła ręką w stronę morza.

Dmuchany rękaw zaskrzypiał upiornie w ciszy nocy, a policzki dziewczynki lekko zbladły.

– Na plaży? Jak rozbitek z bezludnej wyspy? – spytałam.

– W wodzie – sprostowała całkiem poważnie. – Z rybami.

„No to kicha – przebiegło mi przez głowę. – Bez policji się jednak nie obędzie”.

Mała wyglądała na inteligentną dziewczynkę, jednak pozory często mylą. W rzeczywistości mogła być chora psychicznie, opóźniona w rozwoju albo ciężko czymś przerażona. To by tłumaczyło jej dziwne zachowanie.

– Naprawdę? – mruknęłam, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.

– Tak, tak – pokiwała głową.

– To chyba fajnie, nie? – udałam, że wierzę w te brednie, bo chciałam zyskać jej zaufanie.

– Nie – zaprzeczyła. – Jest zimno i ciemno. I jestem sama.

Mnie też było zimno, coraz zimniej, dlatego postanowiłam skończyć tę bezproduktywną rozmowę i sprowadzić do małej fachową pomoc. Przede wszystkim musiałam zabrać ją w jakieś  ciepłe, bezpiecznie miejsce. Najlepiej do mojego pokoju.

– Pójdziesz ze mną do hotelu? – spytałam. – Obudzimy ciocię Bognę i poprosimy, żeby zrobiła ci kakao. Lubisz kakao?

– I ona mnie zobaczy? – dziewczynka zrobiła wielkie oczy.

– No pewnie – zaśmiałam się.

– I żyje?

– Oczywiście. Co za pytanie.

– Ty też jesteś żywa? – dopytywała. – Bo żywi mnie nie widzą.

„Cholera – zaklęłam w duchu – to dziecko naprawdę ma poważne problemy”.

Podniosłam się z kucek i zachęcająco wyciągnęłam ku niej rękę. Po krótkim wahaniu podała mi swoją, jednak nie doszło do żadnegon fizycznego kontaktu. Zamiast ścisnąć w palcach jej drobne paluszki, ścisnęłam jedynie… powietrze. To było tak zaskakujące i tak przerażające, że włosy na całym ciele stanęły mi dęba. Cofnęłam dłoń i zrobiłam dwa kroki do tyłu, bo z dziewczynką działy się dziwne rzeczy. Jej skóra nagle zmieniła kolor na sinoszary, ciało spuchło do groteskowych rozmiarów, na policzkach pojawiły poszarpane dziury, z uszu wypełzły robaki, a do oka przyssało się jakieś stworzenie przypominające pijawkę. 

Ta szokująca metamorfoza dokonała się w kilka sekund, a potem mała zaczęła znikać. Nie była istotą z krwi i kości, tylko widmem… Duchem topielicy! Nie dałam rady dłużej na to patrzeć. Uciekłam w dzikim popłochu i ani razu się za siebie nie obejrzałam. Nie pamiętam, jak dotarłam do hotelu, ale pamiętam, że obudziłam Bognę i o wszystkim jej opowiedziałam. Ze szczegółami. Przyjęła moje rewelacje ze stoickim spokojem, po czym dotknęła opiekuńczo mojego czoła.

Gorączka i zwidy? Nie, to co innego

– Masz gorączkę, co najmniej trzydzieści dziewięć stopni. Dam ci aspirynę, a rano znajdziemy jakiegoś lekarza.

– Myślisz, że majaczę? Że to sobie wymyśliłam?! – napadłam na nią zdenerwowana.

– Niczego nie myślę. Trzeba ci zbić gorączkę. Proszę, łykaj, a potem do łóżka – nakazała.

I położyła mi na dłoni dwie białe tabletki. To musiała być aspiryna i coś jeszcze, bo pół godziny później zapadłam w sen. Głęboki, bez marzeń sennych, tak jakbym na kilka godzin utraciła świadomość. Obudziłam się po jedenastej. Za oknem świeciło słońce, śpiewały ptaki i szumiał las. W głuche pomruki morskich głębin wdzierał się gwar rozmów, ujadanie psów i radosne krzyki dzieci. Zważywszy na okoliczności,  czułam się całkiem dobrze i żaden lekarz nie był mi potrzebny. Czoło miałam chłodne, skóra paliła mnie mniej, a kołdra nie sprawiała bólu. W świetle dnia to, co zdarzyło się w nocy, straciło połowę ze swojej dramatyczności i przestało wywoływać lęk.