Dziwnie to wszystko się potoczyło. Nie chciałam zwierzaka. Ale go mam. I prawdopodobnie zawdzięczam mu życie. Pojawił się w moim życiu zupełnie nagle. Wymizerowany, chudy tak, że na bokach odznaczały mu się żebra, o zaropiałych i przeraźliwie smutnych oczach. Wracałam akurat z pracy. Szłam inną drogą niż zwykle. I właśnie tam potknęłam się o niego na chodniku. Ja zaklęłam, on skulił się przerażony.

– Czyj ty jesteś?– wyciągnęłam rękę, a on mocniej przywarł do ściany.

Przyjrzałam mu się. Kiedyś musiał być dużym i dumnym psem. Nie był rasowy. Na chudej szyi, na której odznaczał się kręgosłup, wisiała luźno zapięta obroża. Nie było na niej żadnej zawieszki z adresem właściciela.

– I co mam z tobą zrobić?

Pies spuścił wzrok, a ja rozejrzałam się wokół, jakbym oczekiwała, że któryś z przechodniów mi pomoże. Mieszkałam sama, większość dnia spędzałam w pracy, jak tu przygarnąć zwierzaka? Uznałam, że najlepiej będzie odstawić go do schroniska. To jednak kawałek drogi, a ja nie dorobiłam się jeszcze auta. Postanowiłam wziąć go na noc do domu, dać coś do jedzenia, wykąpać, a jutro się zobaczy.

Musiałam odkryć, co go spotkało

– O, nareszcie sprawiła sobie pani pieska! – ledwo podeszłam pod swoje mieszkanie, jak z drzwi naprzeciwko wyłoniła się sąsiadka.

Pani Ola miała siedemdziesiąt lat i mieszkała sama. Ona męża już pochowała, a ja swojego wciąż nie mogłam znaleźć. Ta wspólnota losów sprawiła jednak, że od razu poczułyśmy do siebie sympatię.

– To znajda, w dodatku bezpański. Jutro odwiozę go do schroniska.

– Szkoda by było, do reszty go tam zmarnują – posmutniała. – Lepiej byś go sobie zatrzymała, kochana.

– Ale ja muszę pracować!

Mogę za dnia go karmić i wyprowadzać. Przemyśl to, kochana. Mieszkając zupełnie sama, szybko zdziwaczejesz. I kto potem zechce taką pannę? – mrugnęła do mnie.

Przed podjęciem ostatecznej decyzji postanowiłam psa poobserwować. A na razie obie z panią Olą, wsadziłyśmy go do wanny. Chciałyśmy zdjąć mu obrożę, żeby się nie zamoczyła, ale wtedy pies zaczął się szarpać i rozpaczliwie piszczeć.

– Zupełnie, jakby nie chciał się rozstać z ostatnią rzeczą przypominającą mu czasy dawnej świetności – skwitowała sąsiadka. – Pewnie kiedyś miał dom i swoich państwa. Ciekawe, dlaczego znalazł się na ulicy?

Roboczo nadałam mu imię Fir, od angielskiego słowa fear, czyli strach. Pasowało jak ulał, pies wyglądał na kompletnie załamanego, przytłoczonego otaczającą go rzeczywistością. Zupełnie, jakby przytrafiło mu się coś, czemu psia dusza nie potrafiła podołać. W ciągu kolejnych dni powoli się docieraliśmy, a decyzję o odstawieniu go do przytułku odsunęłam na bliżej nieokreśloną przyszłość.

Fir przestał tężeć ze strachu, kiedy go głaskałam, jadł chętnie i pozwalał wyprowadzać się na spacery. Zaczął przybierać na wadze, jego oczy wyzdrowiały, a sierść nabrała połysku. Wciąż jednak nie pozwalał zdjąć sobie starej i brudnej obroży. Aż w końcu, chyba po dwóch tygodniach, i to się zmieniło. Drapałam go akurat po brzuchu. Fir leżał na plecach, wszystkie cztery łapy w górze, mruczał wniebowzięty. Wtedy ostrożnie sięgnęłam do obroży. Lekko stężał, ale nie zmienił pozycji. Odpięłam zamek i gruby pasek zsunął się na podłogę.

– Kupię ci nową – uspokoiłam go.– Ładną i czystą – zapewniłam.

Przepraszam, czy pani Amelia? 

Potem jeszcze chwilę się bawiliśmy aż wreszcie Fir zwinął się na posłaniu, a ja schyliłam się po obrożę, żeby ją wyrzucić do śmieci. I wtedy spostrzegłam, że na jej wewnętrznej stronie jest coś napisane. „Amelia R…” – odczytałam. Poniżej widniał jeszcze adres.
Wstrzymałam oddech. Wyglądało na to, że Fir miał właścicielkę, która mieszkała zaledwie kilkanaście ulic ode mnie! Cholera, że też nie pozwolił sobie zdjąć tej obroży wcześniej, zanim się do niego tak przywiązałam.

– Nie ma rady, kochaniutka – podsumowała sytuację pani Ola, do której od razu pobiegłam po radę. – Serce płacze, ale trzeba zachować się po ludzku. I odstawić Fira do pani.

Chciało mi się płakać, kiedy jeszcze tego samego wieczora szłam z psem przez trójkąt bermudzki pod zapisany na obroży adres. Pies wlókł się łapa za łapą, jakby się czegoś bał. Chyba nie wyczuwał, że wraca do swojej pani. Zdziwiłam się jeszcze bardziej, kiedy dotarliśmy do jej bloku i wkroczyliśmy na klatkę schodową. Fir zaskomlał i próbował zawrócić. Niemal siłą zawlekłam go na piętro pod właściwy numer drzwi.

– Co jest grane? – zastanawiałam się, wciskając dzwonek. Nikt nie odpowiedział. W mieszkaniu nie było najmniejszego ruchu. Wyglądało na to, że pani Amelia akurat wyszła.

– O co chodzi? Co się pani tak dobija? – niezbyt uprzejmie odezwał się facet, który otworzył sąsiednie drzwi.

– Znalazłam psa pani R. – wyjaśniłam, wskazując Fira. – I przyszłam go oddać.

Mężczyzna spojrzał na psa. I jego oczy zrobiły się okrągłe ze zdumienia.

– O rany! To chyba naprawdę Reks! – od razu zmienił ton. – Proszę wejść, wykonam jeden telefon i zaraz przyjdzie ktoś, kto wszystko wytłumaczy.

Nic z tego nie rozumiałam

W dodatku facet nie chciał powiedzieć nic więcej. Zasiedliśmy z Firem przy stole, bacznie obserwowani przez żonę gospodarza i dwójkę ich dzieci. Nie minęło dziesięć minut, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Do mieszkania weszła starsza, niewysoka pani o czujnym spojrzeniu.

– Przepraszam, pani Amelia? Amelia R.? – zerwałam się z krzesła.

– Jestem jej mamą – wzrok kobiety zsunął się na Fira.– Moja córka zginęła dwa miesiące temu. Dlatego jej mieszkanie stoi puste.

– Zginęła? – zdumiałam się.

– Została potrącona przez pirata drogowego, kiedy wyszła na spacer z Reksem – oskarżycielsko wskazała na kulącego się ze strachu psa.

Głos starszej pani zaczął się łamać.

– To bydlę – rzuciła wściekłe spojrzenie na Fira – nawet nie próbowało jej bronić! Uciekł, tchórz!

– Cóż, rzeczywiście jest bardzo wylękniony – szepnęłam oszołomiona.

– Wylękniony? – niemal zapiała matka Amelii. – Może teraz! Przy mojej córce rozpierała go energia! Szczekał, biegał, zaczepiał inne psy. Ale, kiedy trzeba było bronić pani… Zwiał z podkulonym ogonem!

Zapadła niezręczna cisza. Przerwała ją w końcu matka.

– Nie chcę go – oznajmiła twardo. – Może go sobie pani wziąć albo oddać do schroniska…

Wracając w nocy do domu, rozmyślałam o tym, co usłyszałam. I doszłam do wniosku, że zmiana w zachowaniu psa wynika z wyrzutów sumienia. Zawiódł w krytycznym momencie. Dlatego teraz tak bardzo brak mu wiary w siebie, dlatego jest taki przygnębiony i smutny.

Czy kiedykolwiek odzyska utraconą radość?

Nie zdążyłam sobie odpowiedzieć na to pytanie, bo nagle usłyszałam za sobą kroki. Ciche, jakby ktoś się skradał! Chciałam się odwrócić, ale nie zdążyłam. Czyjeś ręce złapały mnie za szyję i wciągnęły do ciemnej bramy. Upadłam. Czułam, że ktoś szarpie mi za torebkę, którą przygniotłam swoim ciałem.

Wziął zamach, a ja z przerażeniem odkryłam, że w dłoni trzyma młotek. Zamknęłam oczy, czekając na śmierć. I wtedy usłyszałam głębokie, basowe warczenie. A potem… coś zdmuchnęło dociskający mnie do ziemi ciężar. Rozległ się krzyk, a potem płaczliwy pisk, któremu towarzyszyło coraz wścieklejsze warczenie. Otworzyłam oczy i ujrzałam Fira wspartego przednimi łapami o pierś napastnika. Pies warczał, odsłaniając wielkie kły.

– Fir, zostaw! – o dziwo posłuchał.

Zwróciłam się do bandziora.

– Leż albo poszczuję cię psem! – a potem sięgnęłam po telefon i wezwałam policję. Słuchając zbliżających się syren, pomyślałam, że Fir w końcu odkupił swoją winę.