Tak się cieszyłam na to spotkanie z bratem! Dostał przepustkę z wojska tylko na jeden dzień i nie dałby rady dojechać do mojego miasta, więc postanowiliśmy zobaczyć się tam, gdzie on stacjonuje. W podróż zabrałam ze sobą swojego czteromiesięcznego synka. Nie tylko dlatego, że karmiłam go piersią, bo przecież mogłam ściągnąć pokarm i zostawić małego na te kilka godzin z mężem. Postanowiłam jechać z Sebastiankiem, ponieważ mój brat go jeszcze nie widział. 

– Śliczny! – zachwycił się, gdy mnie już wyściskał. – Zrobisz mnie chrzestnym?

Kiwnęłam głową. To było przecież oczywiste!

Brat miał zostać nie tylko chrzestnym, ale i świadkiem na moim ślubie. Planowaliśmy z mężem chrzest małego razem z naszym ślubem kościelnym, bo przed porodem nie zdążyliśmy z organizacją. Ciąża, choć nieplanowana, bardzo nas cieszyła i dlatego od razu postanowiliśmy, że nigdy nie pozwolimy na nazywanie naszego syna „wpadką”

Nie zamierzaliśmy się wstydzić tego, że „najpierw dziecko, potem ślub”, a ja nie chciałam iść do ołtarza z brzuszkiem. Wzięliśmy więc najpierw kameralny ślub w USC, abym w szpitalu, podczas porodu miała już to samo nazwisko, co Wojtek. Wracałam ze spotkania z bratem radosna. Spędziliśmy ze sobą cały dzień, nie mogliśmy się nagadać, a Sebastian był bardzo grzeczny i w ogóle nam nie przeszkadzał. Teraz też leżał sobie spokojnie w swoim foteliku na tylnym siedzeniu. 

„Mój słodki!” – pomyślałam i spojrzałam we wsteczne lusterko na uroczą twarzyczkę mojego synka. I chyba to mnie uratowało, bo choć samochód, który pojawił się nagle na przeciwko, świecił mi po oczach długimi światłami, to jednak nie do końca mnie oślepił.

„On nas zabije!” – przemknęło mi przez myśl. Skręciłam kierownicą i zjechałam na pobocze, starając się wycelować pomiędzy rosnące tam topole. Mój samochód jednak i tak uderzył w coś, co okazało się potem młodym i na szczęście dość giętkim drzewem. Nie rozbił się więc na nim, nie zatrzymał się, zmieniony w masę pogiętej stali, tylko odbił się jak piłka i przekoziołkował. Wielokrotnie... 

Nie wiem, jak długo wisiałam do góry nogami na pasie bezpieczeństwa. Zszokowana, przerażona. Wokół mnie panowała absolutna cisza. To była przecież niedziela po południu, ruch był wtedy niewielki, bo wszyscy siedzieli w domach przed telewizorami. Ten szaleniec, który mnie oślepił, wypadając zza zakrętu i ścinając mój pas, pojechał dalej, jakby nigdy nic. Do tej pory go nie odnaleziono, nikt nie ma pojęcia, kto to mógł być. A ja nawet nie pamiętam, jaki to był samochód, bo widziałam przecież tylko nacierające na mnie światła. Osobowy? Ciężarówka? Dla mnie ciężarówka wielka jak góra, która chciała mnie zmiażdżyć!

W końcu jednak na drodze pojawili się jacyś ludzie, którzy zauważyli samochód na poboczu, leżący do góry kołami. Zachowali się przytomnie i wyciągnęli kluczyki ze stacyjki. Natychmiast też wezwali karetkę, która wkrótce przyjechała na sygnale. Pamiętam, że pierwsze, o co poprosiłam tamtą lekarkę, to aby zajęła się moim dzieckiem, moim małym Sebastiankiem.

Nie o siebie się bałam, lecz o niego! 

– Ma tylko cztery miesiące! – powtarzałam w kółko. 

Wiedziałam, że żyje, bo płakał uwięziony do góry nogami, tak jak i ja. Ale czy na pewno nic mu się nie stało? Wyobraźnia podsuwała mi okropne wizje, które starałam się od siebie odsuwać. 

– Nic mu nie jest, tylko się wystraszył – usłyszałam tymczasem od lekarki. – Powinien pojechać do domu. 

Na szczęście wypadek wydarzył się blisko naszej miejscowości, więc mój mąż, do którego zadzwoniłam jak tylko byłam w stanie wyciągnąć z kieszeni komórkę, przyjechał jak najszybciej autem pożyczonym od sąsiada. Powiedziałam mu od razu, że moim zdaniem Sebastian także powinien jechać ze mną do szpitala, ale lekarka chce zabrać tylko mnie. Nie wierzyłam jej, że dziecku nic się nie stało. Nie jestem lekarzem, ale nawet ja słyszałam o czymś takim, jak obrażenia wewnętrzne czy wstrząs mózgu. Wtedy objawy mogą pojawić się nawet w kilka godzin po wypadku. A przecież to było tylko czteromiesięczne dziecko! Delikatne, maleńkie. Wszystko mogło mu się stać… 

– Państwo podważacie moje kompetencje! – lekarka na nasze wątpliwości zareagowała jednak bardzo nerwowo, jakby za wszelką cenę chciała nam udowodnić, że jesteśmy idiotami. 

Nie miałam siły z nią dyskutować, wszystko mnie bolało. Sanitariusze założyli mi kołnierz ortopedyczny i delikatnie położyli na noszach. Słyszałam jednak, jak Wojtek próbuje przekonać lekarkę do naszych racji. Był stanowczy, ale babsko szło w zaparte i oświadczyło, że nawet nie ma miejsca w karetce na dziecko i przepisy nie pozwalają jej go zabrać! 

– Jedzie tylko pana żona! Chyba że pan chce, abym ją także zostawiła! – wypaliła w końcu w chamski sposób. 

Najwyraźniej drażniły ją nagabywania męża i głosy ludzi zebranych wokół, którzy także trzymali jego stronę. Przecież, gdy karetka przyjechała, na dworze było już ciemno, więc jak ta kobieta mogła Sebastianka dokładnie zbadać i ocenić, że nic mu nie jest? Ledwie sobie przyświeciła latarką… Nikt nie mógł tego zrozumieć, ale słysząc groźbę lekarki, że mnie zostawi, mąż się wystraszył. Coś tam jej jeszcze tłumaczył, że przecież może jechać z synem za karetką, własnym samochodem, ale baba kazała mu przestać dyskutować i zawieźć Sebastianka do domu. 

Kiedy dotarłam na sygnale do szpitala, nie myślałam o sobie, tylko o synku. Cały czas bałam się, czy wszystko z nim jest w porządku. Przecież ja odniosłam poważne obrażenia – miałam złamane obie nogi i lewą rękę, pęknięte dwa żebra i licznie siniaki. Na szczęście po badaniach uznano, że to wszystko nie zagraża mojemu życiu. Aż wierzyć mi się nie chciało, że moje dziecko wyszło z tego wypadku bez szwanku. Tak, bardzo bym sobie tego życzyła, ale przecież jestem realistką. Mój samochód przekoziołkował kilkadziesiąt metrów. Owszem, synek siedział w specjalnym foteliku, trzeba by jednak cudu, żeby po czymś takim nie mieć choćby zadraśnięcia. 

Serce matki nigdy się nie myli. Kiedy położono mnie już na sali i dano środki uspokajające, mimo obezwładniającego mnie zmęczenia zaczęłam dzwonić do męża. Chciałam mu powiedzieć, żeby jednak przyjechał do szpitala z Sebkiem. Najpierw długo nie odbierał, co wprawiło mnie w przerażenie, a potem nagle sam połączył się ze mną i powiedział:

– Zaraz u ciebie będę! 

Faktycznie, kilka minut później pojawił się na sali i szeptem, żeby nie przeszkadzać moim towarzyszkom, bo dwie z nich już spały, przekazał mi, co się wydarzyło.

– Mama odebrała ode mnie małego, jak tylko przyjechałem do domu i pierwsze, co zobaczyła, to że ma pełno szkła we włoskach! 

No tak, przecież w aucie poszły szyby, a ich odłamki pryskały na wszystkie strony. Mój synek natomiast ma od porodu piękne długie włoski, które jeszcze nie wytarły mu się od poduszki. 

– Do tego Sebastian ciągle płakał, nie dał się uspokoić i mama w końcu powiedziała, że nawet się boi wziąć go na ręce! 

– Może nie powinniśmy go ruszać z tego fotelika, tylko od razu jechać na pogotowie? – zapytała i zrozumiałem, że ona ma rację!

Na szczęście w naszym szpitalu jest także oddział dziecięcy. Na ostrym dyżurze lekarz stwierdził, że Sebastian ma… złamanie kości udowej!

– To cud, że ta kość nie przebiła mu skóry na wylot! – powiedział. 

Mało tego, zaniepokoiło go to szkło, którego teściowa nie umiała do końca usunąć z włosków Sebastiana, bo to były takie mikroskopijne drobinki. Kiedy więc pielęgniarka umyła małemu główkę, lekarz stwierdził:

– Zobaczmy, czy coś z tego nie dostało się do oka… 

Dostało. Bardzo maleńki kawałek szkła wyrzucony z dużą siłą przebił gałkę oczną w prawym oczku małego i utkwił w jej wnętrzu. Sebastian został natychmiast poddany operacji usunięcia ciała obcego, które mogło doprowadzić do ropnego zapalenia wnętrza oka, a w konsekwencji do uszkodzenia tkanek i ślepoty. Lekarze nie mogli wyjść ze zdumienia, że po tak poważnym wypadku mały nie został od razu przewieziony do szpitala. 

– Kto podjął taką decyzję?! – pytali. 

Tłumaczyliśmy im z mężem, że lekarka pogotowia, ale… Ta bezczelna kobieta powiedziała ordynatorowi, że chciała zaopiekować się Sebastianem, tylko my, rodzice, na to nie pozwoliliśmy! 

– Powiedzieli, że dziecku lepiej będzie w domu, że na ich oko nic mu nie jest, tylko płacze, bo się przestraszyło – kłamała jak z nut.

Na szczęście wszystko się szybko wyjaśniło. Głupie babsko nie wzięło bowiem pod uwagę, że policja, która przyjechała na miejsce zdarzenia, przepytała dokładnie świadków. I oni jak jeden mąż zeznali, że to lekarka nie chciała zabrać Sebastiana do karetki. 

Nie jesteśmy z mężem mściwi, ale...

– Na państwa miejscu bym ją zaskarżył – powiedział mi potem poważnie policjant, który przyszedł przesłuchać mnie do szpitala. 

Napisaliśmy więc z mężem skargę do dyrektora szpitala i do naszej regionalnej Izby Lekarskiej. Po dwóch tygodniach zadzwoniono do nas, że w tej sprawie będzie toczyć się postępowanie, co zdaniem naszych znajomych już było dużym sukcesem

Myślicie, że po tym wszystkim ta baba nas chociaż przeprosiła? Nie! A przecież nasz synek tyle się przez nią wycierpiał! Z powodu jej lekkomyślności miał złamanie z przemieszczeniem, bo gdyby na czas unieruchomiła mu złamaną nóżkę, szkody byłyby mniejsze. W dodatku omal nie stracił oczka, które powinna była od razu przemyć roztworem soli fizjologicznej, widząc wokół szkło. Dziecko się przecież nie poskarży, gdzie je boli, a założenie, że może wszystko wypłacze, było błędne. Sebastianek przeszedł skomplikowaną operację i musiał nosić na oku niewygodny opatrunek. Każdego dnia baliśmy się z mężem, czy nie przyplącze się zakażenie, które nie tylko może pozbawić go widzenia w lewym oczku, ale i przerzucić się na drugie! To podobno częsty przypadek. 

Nie jesteśmy z mężem mściwi i uważamy, że co się stało, to się nie odstanie. Gdyby ta lekarka uczciwie nas za wszystko przeprosiła, to pewnie byśmy jej odpuścili. Ale tak? Z jakiej racji?! Wynajęliśmy adwokata, który w zamian za procent od odszkodowania wytoczył doktorce sprawę z powództwa cywilnego. Przed nami długi proces, ale wierzę, że go wygramy!