Dziś są moje urodziny. Wieczorem będzie tort i pewnie jakiś mały prezent. Tu, w domu opieki, takie dni obchodzone są bardzo uroczyście, bo przecież to bardzo ważne wydarzenie. Tyle że na torcie nie ma świeczek – nie zmieściłyby się. Ja i tak jestem jedną z najmłodszych pensjonariuszek.

Mam 75 lat i w porównaniu z osiemdziesięcio- i dziewięćdziesięcioletnimi staruszkami jestem niemal podlotkiem. I w przeciwieństwie do nich – jestem dość sprawna. Tu wiele osób porusza się na wózku albo wcale. Niektórzy zaś mają zdrowe nogi, za to ich pamięć szwankuje. Ci chyba mają najlepiej. Bo nie pamiętają, że gdzieś tam poza domem opieki i rozległym parkiem jest inny świat. Świat, w którym mieszkają ich dzieci i krewni, którzy chociaż nie cierpią na demencję, to nie pamiętają o swoich rodzicach… Ja na razie pamięć mam dobrą. I chociaż chciałabym zapomnieć, to w takie dni jak dziś, wspomnienia wracają z jeszcze większym natężeniem.

Pokój dzielę z Krysią. Niewiele starsza ode mnie, ale mocno schorowana. Cukrzyca, nadciśnienie, artretyzm. Ledwie się rusza, ale chociaż każdy krok sprawia jej ból, to nie daje za wygraną, stara się być samodzielna.

– Muszę sama – protestuje, kiedy chcę pomóc jej wstać. – Jak nie będę ćwiczyć, to już całkiem osiądę i znieruchomieję. A wtedy co?

Do Krysi przyjeżdża córka. Rzadko, bo mieszka daleko i sama wychowuje dziecko. Zabiedzona, znerwicowana, za każdym razem ma wyrzuty sumienia, że musiała oddać matkę do przytułku.

– To nie przytułek, córciu, tylko dom opieki – mama ją pociesza. – Dobrze mi tu. Ty nie dałabyś rady, a tu mam wszystko, czego mi potrzeba.

Zazdroszczę jej i kilku innym staruszkom, o których dzieci nie zapomniały. Moje przysyłają mi kartki na święta. I chociaż nie mieszkają daleko, to żadne nie ma czasu, żeby na chwilę zajrzeć do matki. Teraz siedzę w pokoju sama, bo Krysia jest na rehabilitacji. Wyciągam album ze zdjęciami. Na pierwszej stronie jest moja ślubna fotografia. Głaszczę wyblakły kartonik i uśmiecham się do wspomnień. Męża miałam dobrego.

Żyliśmy razem tylko 15 lat. Głupio odszedł – przewrócił się, jadąc na rowerze i uderzył głową w kamień. Nie udało się go uratować. Zostałam sama z trójką dzieci. Najstarsza, Ania, miała wtedy dwanaście lat. Najmłodszy, Piotruś, zaledwie trzy. No i sześcioletni Krystian, który chyba najbardziej z całej trójki przeżył śmierć ojca.

Cieszyłam się, że moje dzieci są takie asertywne

Ciężko mi było. I finansowo, i psychicznie. Straciłam wsparcie człowieka, na którego zawsze mogłam liczyć. Bardzo był oddany dzieciom, tak naprawdę to one straciły najwięcej. Dlatego musiałam szybko się pozbierać i zająć nimi. Postanowiłam, że zrobię wszystko, żeby jak najmniej odczuły brak ojca.

Przewracałam kartki w albumie. Na wszystkich zdjęciach były dzieci – podczas szkolnych uroczystości, w imieninowych czapeczkach, na plaży nad morzem… Ja znalazłam się tylko na kilku fotografiach. Na jednej stoję przy kuchni i gotuję obiad. Na drugiej siedzę przed domkiem kempingowym i ceruję dziecięce skarpety. Na trzeciej niosę tort na osiemnaste urodziny Krystiana. Zamyśliłam się. Dzieci… Zawsze były dla mnie najważniejsze, ale czy nie przesadziłam? Tyle lat mojego życia uwieńczonego zdjęciami, a jestem tylko na kilku. W dodatku na każdym robię coś dla nich.

Nigdy dla siebie. Może dlatego teraz o mnie nie pamiętają? Bo nie pokazałam im, nie nauczyłam, że ja też jestem ważna. Że mam swoje potrzeby, że chciałabym mieć coś dla siebie. Na przykład odrobinę ich uwagi i miłości. Starałam się ich wychować na porządnych ludzi. Każde skończyło szkołę, Ania nawet poszła na studia. Pilnowałam, żeby poznały odpowiednie wartości, umiały odróżnić dobro od zła. A przede wszystkim uczyłam ich samodzielności i niezależności.

Asertywność – takie modne teraz słowo. Za tamtych czasów mówiło się po prostu zaradność. Mnie nikt jej nie nauczył. Byłam wychowana na typową kobietę tamtych czasów – ustępowałam starszym, przytakiwałam urzędnikom. Jeszcze do dziś pamiętam, jak przeżywałam, gdy w szkole strofował mnie nauczyciel. Wcale nie miał racji, ale przecież nie mogłam mu się postawić ! A potem, gdy były czasy kolejek? Wystarczyło, żeby osoba, która wepchnęła się przede mnie była starsza – a ja nie protestowałam.

Nigdy nie potrafiłam walczyć o swoje. Dlatego postanowiłam, że moje dzieci nauczę przede wszystkim dbania o siebie. Pomagałam im, ale nie wyręczałam. Uczyłam też, że nie każdy dorosły musi mieć rację, nie każdego nauczyciela trzeba słuchać. Pamiętam, jak kiedyś przyszedł dozorca z pretensją, że dzieci biegają po górce. Obok naszego domu był taki teren zielony. Administracja co chwila go obsiewała trawą i kwiatami, ale ludzie zaraz go zadeptywali. Bo w pobliżu nie było innego zielonego miejsca. Gdzie mieli chodzić na spacery z psami? No i wtedy dozorca oznajmił mi, że poniosę konsekwencje finansowe. I że mam lepiej dzieci wychowywać, bo Piotruś pyskuje.

– Nie pyskuję, tylko powiedziałem, że tam nie jest ogrodzone i nie ma tabliczki z zakazem wchodzenia – powiedział mój syn. – A gdzie mamy się bawić, skoro tu nie ma placu zabaw.

Udobruchałam wówczas dozorcę, nie wniósł skargi do administracji. I byłam strasznie dumna z tego, że moje dzieci potrafią bronić własnego zdania.

Ania nie chciała mieć dzieci, robiła karierę naukową

Pociechy dorastały, a ja czułam się coraz bardziej zmęczona. Pracowałam dużo, żeby zarobić na wszystko, żeby im niczego nie brakowało. Co prawda, Piotruś i Krystian zaraz po szkole poszli do pracy, ale nie wspierali mnie finansowo. Tyle że nie kupowałam im ciuchów czy butów, jednak nadal mieszkali u mnie. Nie dokładali się ani do czynszu, ani do jedzenia. Nie wymagałam tego od nich, a oni sami na to nie wpadli. Ania studiowała, więc nadal była na moim utrzymaniu.

Pierwszy wyprowadził się najmłodszy, Piotr. Wpadł – i musiał się ożenić. Ale w sumie dobrze trafił, synowa mi się spodobała. Tyle że mieszkała pod miastem i Piotruś zamieszkał z teściami. Potem wybudowali sobie dom. Bywałam u nich, ale oni do mnie rzadko zaglądali.

– Mamo, nie ma czasu – tłumaczył syn, gdy zapraszałam ich na swoje imieniny. – Praca, dzieciaki, Aśka bierze dodatkowe zlecenia. Nie damy rady.

Więc święta spędzałam już tylko z Anią i Krystianem. Potem córka wyjechała. Na wymianę, do Anglii. Wróciła zaręczona. Cieszyłam się, że to Polak, i że mieszka w tym samym mieście. Oboje robili kariery naukowe, potem zawodowe. Nie chcieli mieć dzieci.

– Oj, mamo, nie każdy musi kochać pieluchy – Anka wzruszała ramionami, gdy jej przypominałam, że czas ucieka. – Masz już wnuki. A ja chcę robić karierę. Mam doktorat, jeżdżę na sympozja, biorę udział w projektach. Nie ma w tym miejsca na dzieciaki. A zresztą, ja tam tego nie czuję.

Nie czuła też konieczności spotykania się ze mną. Sama z siebie dzwoniła raz na kilka miesięcy. Na święta też przestała przyjeżdżać. Wyjeżdżali z mężem w góry albo za granicę.

– Choinka, karp, prezenty – to takie mieszczańskie – krzywiła się. – Teraz są zupełnie inne czasy, chcę żyć po swojemu.

A gdy mówiłam, że za nią tęsknię, że chciałabym pobyć z nią, spędzić święta czy urodziny, tłumaczyła, że nie ma kiedy. Że gdy nie jest na zjazdach lub w delegacjach, to chce mieć chwilę dla siebie. Nie rozumiałam tego. Mniej więcej w tym czasie wyprowadził się Krystian. Też się ożenił, otworzył własny warsztat samochodowy. Jego żona mnie nie lubiła. A on, chociaż wychowany tak asertywnie, uległ jej całkowicie. A może tak mu było wygodniej – miał spokój i więcej czasu. Zostałam sama. Owszem, czasem któreś zadzwoniło, wpadło. Ale bywało, że tygodniami telefon milczał, a ja snułam się po pustym domu z kąta w kąt.

Przerażało mnie, że niedługo przestanę być samodzielna

To wtedy zaczęłam mieć kłopoty ze zdrowiem. Na początku niewinne  – jakieś zaparcia, mrowienia w kończynach, chwilowy brak czucia w ręce. Może nawet bym to zlekceważyła, ale sąsiadka mnie nastraszyła.

– Pani idzie do lekarza – powiedziała. – Sama pani jest, nie ma co ryzykować. Im wcześniej się wykryje chorobę, tym lepiej.

Lekarz dał coś na przemianę materii, skierowanie do neurologa, a gdy skarżyłam się na gorsze samopoczucie, kazał brać magnez. Dopiero neurolog stwierdził, co mi jest:

– Wczesna faza, ale trzeba od razu objąć panią leczeniem.

– A jeżeli tak wcześnie wykryte, to mam większe szanse na wyleczenie?

– To nieuleczalna choroba – lekarz spojrzał na mnie poważnie. – Ale można powstrzymać jej rozwój, zahamować. Trzeba przyjmować leki, ćwiczyć, no i stale kontrolować stan zdrowia, być pod opieką lekarza.

Wyglądało na to, że jestem skazana na wózek, że prędzej czy później stanę się osobą całkowicie zależną od innych. Przeczytałam też, że chorzy z czasem tracą pamięć, nie są tak bystrzy. To przeraziło mnie najbardziej – chociaż dziś to właściwie o pewnych sprawach wolałabym zapomnieć. Ale wtedy wydawało mi się to najgorszą rzeczą, która mogłaby mnie spotkać.

Przejęłam się. Lekarze nie mogli się mnie nachwalić – byłam ich najpilniejszą, najbardziej posłuszną pacjentką. A ja się zacięłam – postanowiłam zrobić wszystko, żeby jak najdłużej cieszyć się samodzielnością. Brałam leki, chodziłam na rehabilitację, a nawet, po konsultacji z lekarzem, zapisałam się na basen. Czytałam i rozwiązywałam krzyżówki, żeby cały czas ćwiczyć szare komórki. Z obawą obserwowałam też swoje ciało, szukając nowych oznak postępu choroby. I niestety, znajdowałam je. Oczywiście powiedziałam dzieciom, co się dzieje. Przejęły się na chwilę, zmartwiły. Ale gdy wspomniałam, że być może niedługo będę potrzebować opieki, wszystkie miały tylko jeden pomysł: pielęgniarka.

– Wiesz, mamo, masz trzy pokoje, w jednym z nich pielęgniarka mogłaby nawet zamieszkać na stałe – rozważała moja córka. – Tylko nie wiem, ile to kosztuje.

Jeden mój syn mieszkał z teściami, ale drugi miał własny dom. Córka ma duże mieszkanie. Wszyscy mieszkali w promieniu 10 kilometrów ode mnie. I żadne nie wpadło na pomysł, żeby mi pomóc w robieniu zakupów czy przyjąć do siebie. Przecież mogłam sprzedać mieszkanie, wspomóc ich w opiece. Ale jedyne rozwiązanie, jakie mieli, to pielęgniarka. Podziękowałam im za radę i zrozumiałam, że muszę sama zadbać o siebie.

Pomoc rzeczywiście stała się niezbędna. Okazało się, że są fundacje, które zajmują się takimi osobami jak ja i przysyłają wolontariuszy. Poza tym przychodziła do mnie pielęgniarka. Z czasem musiałam zatrudnić ją na dłużej – nie byłam w stanie sama ugotować posiłku, miałam trudności ze wstawaniem czy robieniem zakupów. Rozważałam nawet, czy nie zamienić mieszkania na mniejsze i z pozostałych pieniędzy nie wynająć opieki na stałe. Pielęgniarka się zdziwiła.

– Przecież ma pani dzieci – powiedziała. – Może mogłaby pani z nimi zamieszkać? Obca osoba w domu to nie jest komfortowa sytuacja. A pani przecież nie wymaga specjalistycznej opieki, nie będzie obciążeniem.

Choroba rozwijała się powoli, ale nieubłaganie

To wtedy po raz pierwszy wylałam z siebie całą gorycz. Nie ukrywałam przed nią, jak bardzo rozczarowałam się swoimi dziećmi. Opowiedziałam jej, jak wyglądały ostatnie lata. Że jestem samotna, że nawet święta spędzam sama. A chęci zajęcia się schorowaną matką żadne z nich nie wyraziło. Była zszokowana, ale nie zaskoczona.

– Wie pani, pracuję w tym zawodzie ponad 20 lat – powiedziała, przynosząc mi herbatę. – I niestety widzę, co się dzieje. Nie mówię, że wszyscy tacy są, o nie… Wiele dzieci mimo wszystko zajmuje się swoimi rodzicami. I co ciekawe, najczęściej ci biedniejsi. Bogatsi czasem po prostu płacą za opiekę. Ale są i tacy, których to w ogóle nie interesuje. Chociaż ja na pani miejscu spróbowałabym z nimi jeszcze porozmawiać. Bo może oni po prostu nie zdają sobie sprawy, jak bardzo poważna jest sytuacja?

Nie zdecydowałam się na taką rozmowę, bo tak właściwie, co miałam im powiedzieć? Wiedzą, że nie mogę być sama. Więc co – prosić, błagać? Może i nie zdają sobie do końca sprawy, jak to wygląda, a może nie chcą wiedzieć, bo jest im tak wygodnie. To pielęgniarka do nich zadzwoniła. Konkretnie do Piotra. Okazało się bowiem, że nie jestem w stanie sama jeździć na rehabilitację. Choroba rozwijała się co prawda powoli, ale nieubłaganie. Miałam coraz większe problemy z poruszaniem się, chodzeniem, wsiadaniem i wysiadaniem z autobusu. Czasem jeździłam taksówką, ale skąd miałam brać na to pieniądze? Kiedy więc pewnego dnia nie byłam w stanie zejść po schodach, pani Kasia, moja pielęgniarka, nie wytrzymała.

– Proszę mi dać numer telefonu do któregoś z dzieci – powiedziała. – Tak być nie może. Trzeba podjąć jakąś decyzję. Może jak ja zadzwonię, to zrozumieją powagę sytuacji.

Piotrek tego dnia przyjechał i pomógł mi dotrzeć na zajęcia. Ale od razu uprzedził, że nie będzie mógł wozić mnie codziennie.

– Ja pracuję mamo, nie mogę się ciągle zwalniać – wyjaśnił.

Podjęłam trudną decyzję. Zamieszkam w domu opieki

Pielęgniarka wymyśliła, że dzieci mogłyby zajmować się mną na zmianę, ale ja tylko machnęłam ręką. To nie miało sensu – skoro same nie widziały takiej potrzeby i jej nie czuły, to ja nie będę ich zmuszać. Jednak coś trzeba było postanowić. Po rozmowach z lekarzem i pielęgniarką podjęłam decyzję – dom opieki.

– Może pani sprzedać mieszkanie i wynająć miejsce w jakimś lepszym ośrodku – powiedziała pielęgniarka i podsunęła mi kilka folderów. – Znalazłam kilka w pobliżu. Najwięcej ofert jest w internecie.… Jak pani chce, to przyniosę laptopa i pomogę pani wybrać.

Zgodziłam się. Tuż przed jej przyjściem zadzwoniłam do dzieci i powiedziałam im, że chcę się wybrać do domu opieki, i że pielęgniarka pomoże mi znaleźć w internecie jakąś dobrą placówkę. Miałam nadzieję, że się zreflektują, zaprotestują. Albo że same pomogą mi szukać… Rozczarowałam się.

– Może to dobry pomysł – przytaknęła Ania. – Słyszałam, że w takich miejscach jest bardzo dobra opieka.

– Tylko sprawdź wszystko dobrze, mamo – ostrzegł Piotr. – Wiesz, żeby się nie okazało, że biorą pieniądze, a dają niewiele w zamian.

Kiedy zasugerowałam, że się na tym nie znam i mógłby mi pomóc, wykręcił się.

– Wyjeżdżamy za dwa dni na wczasy – powiedział. – Rozumiesz, mamo…

Krystian też nie kwapił się z pomocą. Zainteresował się za to, co zrobię z mieszkaniem, kiedy już się z niego wyprowadzę…
Byłam rozgoryczona. Zrozumiałam, co to znaczy wychować żmiję na własnej piersi. Obca osoba, pielęgniarka, miała dla mnie więcej życzliwości i zrozumienia niż własne dzieci! I wcale nie dlatego, że jej płaciłam – większość rzeczy robiła dla mnie po godzinach, z dobrego serca!

Wybrałyśmy razem dom opieki  – pensjonat, jak to ładnie określiła pani Kasia. Niewielki dworek otoczony lasem, tuż pod miastem.

– Rozmawiałam z koleżankami, mają tam znajome, to naprawdę dobre miejsce – powiedziała po kilku dniach. – Fachowa i miła opieka, dobre jedzenie. Pokoje dwuosobowe. Można mieć jedynki, ale ja wiem? We dwójkę zawsze raźniej i taniej.

– Ze sprzedaży mieszkania pieniędzy będzie dużo, więc stać mnie na jedynkę – powiedziałam. Podjęłam decyzję, że nie dam nic dzieciom. Ja też mam swoje potrzeby! – Ale chyba zdecyduję się na dwójkę, mam już dość samotności!

Dzięki pomocy pani Kasi sprawnie załatwiłam wszystkie formalności związane i z pensjonatem, i ze sprzedażą mieszkania. Nie chciała przyjąć ode mnie pieniędzy, więc kupiłam jej prawdziwą kolię. Piękną. Rozpłakała się.

– Przecież ja nie dlatego pani pomagałam – szlochała, wpatrzona w migocący naszyjnik. – Jest śliczny, ale ja nie mogę go przyjąć.
– Może pani – powiedziałam stanowczo. – Przez ostatnie lata zrobiła pani dla mnie więcej niż rodzina. Więc to taki prezent… Od bliskiej znajomej.

Żałuję, że nie nauczyłam dzieci najważniejszego

Od tamtej chwili minęło pięć lat. Dobrze mi tu. Mam nowych znajomych, wspaniałą opiekę. Czasem wpadnie jakaś moja koleżanka. Pani Kasia zawsze pamięta o mnie, i tak jak dziś, przysyła kwiaty lub czekoladki. Czasem nawet do mnie zagląda. Rzadko, bo jest zapracowana, bo ma dużo takich podopiecznych jak ja. Ale mimo wszystko raz na jakiś czas znajdzie czas i dla mnie. Moje dzieci go nie znajdują… 

Przez te pięć lat były u mnie ze dwa razy. Czasem zadzwonią. I tyle. Nie umiem udawać, że mnie to nie boli. Pani Krysia wróciła do pokoju i zapytała, dlaczego jeszcze nie jestem na świetlicy? Przecież wszyscy na mnie czekają! Zamknęłam album, podniosłam się z trudem z krzesła, i szurając nogami poszłam na swoje przyjęcie. Do ludzi, którzy o mnie pamiętają. Którzy tak jak ja musieli na starość znaleźć sobie inną rodzinę. Patrzyłam na tort, na te stare życzliwe twarze i żałowałam, że nie nauczyłam dzieci, jak ważny jest drugi człowiek, i ile radości daje bycie z bliskimi.