Trzy, może cztery milimetry. Nie więcej. Takich rozmiarów było stworzenie, które nieomal mnie zabiło, a wcześniej zrobiło ze mnie kalekę, przykuwając na długie miesiące do łóżka. Nawet dziś, pisząc te słowa, wciąż czuję się chora, ale dzięki Bogu już nie umierająca.

Tak, czuję się… już samo to, że coś czuję, mam świadomość, że jestem, żyję – jest dla mnie wielkim krokiem na wyboistej drodze do zdrowia. Bo był czas, gdy nie istniałam. Kilka tygodni, które dziś są dla mnie czarną dziurą, okresem niebytu. Gdy zapalenie mózgu wyłączyło mi prąd, dla świata stałam się workiem mięsa i kości, oddychającym przy pomocy aparatury, oklepywanym, aby uniknąć odleżyn i karmionym przez rurkę.

– Coś słabo ci idzie, mamo – moja córka Zuzia podniosła w triumfalnym geście słoik prawie w całości wypełniony jagodami. Spojrzałam z rezygnacją na swój. Był prawie pusty. Ech, młodość – pomyślałam i kolejny raz złapałam się na tym, że zaczynam patrzeć na siebie jak na coraz bardziej niedołężną babę. To chyba normalne, każdy rodzic w kontrze do swojego dziecka, takiego wulkanu energii, ma wrażenie, że na kark wskoczyła mu dodatkowa dekada albo dwie. Ale bez przesady, ja nie mam nawet czterdziestu lat!

– Ale przynajmniej moje nogi nie wyglądają jak u jakiegoś obdartusa. Mówiłam ci, żebyś założyła spodnie – na nogach Zuzy oprócz wakacyjnych siniaków widać było sporo zadrapań, efekt buszowania w leśnych ostępach.

– A tam! – skwitowała w swoim stylu, przesypała owoce w duży plastikowy pojemnik i dalej zanurkowała w jagodowe krzaki, najwyraźniej bijąc jakiś jagodziany rekord.

Cieszyłam się. Nie z jagód, te można sobie kupić na ryneczku w mieście. Cieszyłam się, że tak udało mi się odchować córkę, że lubiła spędzać ze mną wolny czas, potrafiła wyłączyć komórkę, te fejsbuki, instagramy i po prostu pobyć trochę ze swoją matką.

Byłam taka słaba, wręcz śmiertelnie wyczerpana

Wróciłyśmy do domu. Po kilku godzinach w lesie byłyśmy głodne jak wilki, na szczęście Marek to przewidział i na stole czekał już jego popisowy schaboszczak, młode ziemniaczki z koperkiem i mizeria, polska klasyka gatunku. Dziecko miałam udane, mąż też trafił mi się bez krzywdy, nie jak u koleżanek, że albo pije, albo bije, albo zdradza, albo król pilota do telewizora. Albo wszystko naraz. W ogóle myślałam sobie czasem, że ja to mam wyjątkowego farta w życiu… 

Kilka tygodni po naszej wyprawie do lasu wszystko się posypało jak domek z kart.

Najpierw zaczęła pobolewać mnie głowa, ale czy jest ktoś, kogo w tych czasach nie boli? Półki nie tylko w aptekach, ale i na stacjach benzynowych i przy kasach sklepowych uginają się od wszelkiego rodzaju pigułek na tę powszechną dolegliwość. I tak sobie to tłumaczyłam – stres, gorące lato, powrót do pracy po urlopie. Ale gdy zwykły ból głowy z każdym dniem coraz bardziej przeistaczał się w przerzynanie mojego mózgu tępą, zardzewiałą piłą w rytm wbijanych w niego gwoździ, zaczęłam się niepokoić.

Zapisałam się do lekarza, ale zanim doczekałam się swojej kolejki, sytuacja dramatycznie się pogorszyła. Zaczęłam wymiotować, budzić się zdezorientowana w nocy, nie wiedząc dłuższą chwilę kim i gdzie jestem. W ciągu dnia zdarzało mi się bełkotać, tak właśnie – bełkotać, bo gdy próbowałam coś powiedzieć moje usta odmawiały mi posłuszeństwa. Zaniepokojony Marek chciał mnie zawieźć na pogotowie, ale ja głupia powiedziałam, że za dwa dni już mam lekarza, więc dam radę. Pewnie jakaś dziwna grypa mnie dopadła, ciągle czymś straszą w telewizji. 

On wtedy skwitował: – Grypa? W sierpniu?

Trzeba było go posłuchać, bo nazajutrz słaniałam się na nogach, byłam wręcz śmiertelnie wyczerpana. Ale nie to było najgorsze, najbardziej dojmującym uczuciem był fakt, że zaczęłam tracić świadomość. A już na sam koniec, zanim straciłam przytomność i zanim Marek na rękach zaniósł mnie do samochodu, a potem zawiózł do szpitala, zupełnie odeszłam od zmysłów i w drgawkach miałam wrażenie postradania rozumu. A potem nie było już nic.

Podobno nie wiedzieli, co ze mną zrobić. Oglądało mnie kilku lekarzy, konsultowali się, radzili, a ja leżałam i oddychałam przez plastikową rurę włożoną bezceremonialnie w gardło. Podobno mój stan był stabilny, ale co z tego, skoro nikt nie wiedział, co mi jest. A bez tego trudno wdrożyć jakieś leczenie.

Podobno któregoś dnia przy codziennej toalecie pielęgniarka przełożyła mnie na bok i, zmieniając mi piżamę, zauważyła dziwną plamę pod moim kolanem. Taką nietypową, wyglądającą jak tarcza strzelecka – ciemniejszy krąg na zewnątrz i jaśniejsze kółko w środku. Podobno, bo o tym wszystkim dowiedziałam się dużo później, z relacji mojego przerażonego sytuacją męża, który opowiadał mi to wszystko bardzo chaotycznie, czemu w sumie trudno się dziwić.

Okazało się, że beztrosko hasając po lesie z córką i zbierając jagody, trafiłam na to małe diabelskie nasienie, które  w ciągu chwili odmieniło moje życie. Jeszcze dziś nie mogę pozbyć się myśli, że gdybym tamtego dnia poszła inną ścieżką, postawiła nogę pół metra dalej, ten zabójczy pasożyt może nie znalazłby się pod moim kolanem…

Teraz nie pozwalam córce nawet zbliżać się do lasu

Ze szpitala wyszłam dawno temu. Mój organizm szczęśliwie okazał się na tyle silny, że poradził sobie z najgorszym i po zapaleniu mózgu właściwie nie ma już śladu. Pierwsze, o co poprosiłam męża po powrocie do domu – ja nie miałam na to siły – było to, aby w trybie natychmiastowym zaszczepił siebie i naszą córkę na odkleszczowe zapalenie mózgu. I poprosił całą naszą rodzinę i znajomych, aby zrobili to samo. Pomyśleć, że tak szybko i prosto mogłam uniknąć całego tego dramatu, który mnie spotkał. No, prawie całego…

Z drugą pamiątką, którą uraczył mnie kleszcz, czyli boreliozą, będę mocować się jeszcze długo, kto wie, czy nie całe życie. Taka jest obecna wiedza medycyny – krętka borelii nie da się definitywnie wyrugować z organizmu, pożądanym efektem leczenia jest usunięcie bądź zminimalizowanie objawów. 

Obecnie nie pracuję, jestem na intensywnej antybiotykoterapii, która lecząc mnie, jednocześnie niszczy moje zdrowie. No i portfel, bo zdecydowałam się na amerykański sposób kuracji, której nasi krajowi lekarze nie uwzględniają, więc leczenie w stu procentach pokrywam ze swojej kieszeni. Do tego zioła, suplementy, witaminy, okresowe badania umęczonej wątroby i trzustki. Sporo tego…

Doskwierają mi stawy kolanowe, często potwornie szumi mi w uszach, miewam zawroty głowy. Pomniejszych objawów nie zliczę. Wiem, że noszę w sobie intruza, obcego, który wypowiedział mi wojnę. I mam nadzieję, że nadejdzie dzień, gdy zadam mu ostateczne uderzenie. I w końcu poczuję się znów zdrowa tak, jak kiedyś.

Siedząc w domu, nawiązałam sporo kontaktów z ludźmi, którzy przeszli bądź przechodzą to samo piekło co ja. Nie miałam bladego pojęcia, że zjawisko jest tak powszechne, dane tak niedoszacowane, a jednocześnie diagnostyka i leczenie wlecze się gdzieś w ogonie zainteresowania medycyny.

Zaczęło do mnie docierać, że borelioza może być największym problemem zakaźnym człowieka dzisiejszych czasów, a tylko mnogość objawów (często określa się ją „małpą wszystkich chorób” lub „wielkim imitatorem”) powoduje, że jest mylona z dziesiątkami innych schorzeń. I potem dochodzi do sytuacji, że ktoś latami leczony bez efektu na stwardnienie rozsiane po zaordynowaniu serii antybiotyków wstaje z wózka inwalidzkiego, do którego był przykuty, a stwardnienie okazuje się być niezdiagnozowaną przez nikogo boreliozą…

Może ktoś powie, że to przesada, bo dzisiaj kleszcza można złapać nawet na trawniku przed blokiem, ale ja teraz nie pozwalam mojej córce nawet zbliżać się do lasu. A po każdej wizycie na wsi oglądam ją uważnie, czy nie przyniosła ze sobą nieproszonego gościa.

A jagody kupujemy na bazarku, są prawie tak samo słodkie jak te zbierane w lesie.