Mamy dość! Nasze pieniądze, nasz ślub! Koniec z tymi sloganami o tradycji, konwenansach i oczekiwaniach innych. Mam już serdecznie dosyć, gdy bliscy ciągle wtykają nos w nie swoje sprawy i oceniają nasze wybory! Podjęliśmy ostateczną decyzję.

Zrobiliśmy plan na przyszłość

Cały weekend spędziliśmy z ukochanym na rozmowach, zamiast zrealizować nasz plan i pojechać na krótką wycieczkę. Momentami dochodziło między nami do kłótni, innym razem szliśmy do łóżka, by rozładować napięcie. Tworzyliśmy zapiski, zestawienia, a nawet sporządzaliśmy diagramy. A to wszystko po to, by w końcu stwierdzić, że powrót do ojczyzny nie wchodzi w grę.

Podejmowanie ostatecznych decyzji nie należy do przyjemnych, ale nasz paraliż wyborów i ciągłe wahanie dawały się we znaki. No bo co to za życie, gdy wszystko robi się na pół gwizdka? Ksawery najpierw wyemigrował za pracą do Szkocji, bo stracił etat, a mieliśmy rachunki do uregulowania. Jakieś sześć miesięcy później poleciałam go odwiedzić i doszłam do wniosku, że bez sensu jest tak żyć, gdy jedno jest tutaj, a drugie hen, daleko… Poza tym wykwalifikowane pielęgniarki są potrzebne w każdym zakątku świata.

Po uregulowaniu naszych zobowiązań finansowych przez kolejne cztery lata harowaliśmy jak woły, zbierając fundusze na ten legendarny moment, kiedy wrócimy do ojczyzny. Jednak po tegorocznym urlopie spędzonym w Polsce doszliśmy do wniosku, że wcale nie mamy ochoty tam wracać na stałe.

Dwa razy do roku, przez okres tygodnia lub góra dziesięciu dni, możemy w pełni zaspokoić nasze tęsknoty patriotyczne. Nawet grono naszych przyjaciół w Szkocji przewyższa już to, które mamy w Polsce. Co ważne, oni nas po prostu rozumieją, zamiast snuć jakieś pokrętne teorie, porównujące nas do szczurów w panice opuszczających statek, który idzie na dno!

– I właśnie to powinno dać ci do myślenia, Roksana – stwierdziła moja teściowa, kiedy podczas wspólnego przyrządzania posiłku, postanowiłam się przed nią otworzyć. – W tym kraju zawsze panuje jakaś schizofrenia, mówię ci to jako lekarz psychiatra. Non stop wciskają kit o sukcesach, a jednocześnie mamy tu obraz tonącego okrętu – podsumowała, nie kryjąc swojego ponurego nastroju.

To nasze wesele i to nam ma się podobać

Teść również doradzał, żebyśmy kierowali się rozsądkiem, a nie emocjami. Z kolei moja mama tradycyjnie interesowała się tylko jednym: „Kiedy wreszcie będzie to wesele? Ile można to odwlekać?!”. Babcia Hela martwi się, że nie doczeka tego wydarzenia, kuzynki z pobliskiej miejscowości są młodsze ode mnie, a już dawno po ślubie, ojczulek też się martwi, że ten nicpoń mnie w ostateczności porzuci, kto wie, może nawet z dzieckiem w drodze… I jak już tak dyskutowaliśmy o tym z Ksawerym przez całą sobotę i niedzielę, dokładnie wszystko zaplanowaliśmy, żeby już nie musieć do tego wracać.

Bierzemy ślub, organizujemy w Polsce imprezę na bogato, po czym mówimy „do widzenia”. Po powrocie do Szkocji rozglądamy się za lepszą robotą, zmieniamy mieszkanie na przestronniejsze i zachodzimy w ciążę. No dobra, to ja zachodzę, ale Ksawery tak przeżywa wizję zostania tatą, że nie zdziwiłabym się, gdyby jemu też brzuszek zaczął rosnąć. Niby to wszystko tylko plany, ale od razu poczuliśmy taką lekkość. No wiadomo, nowa perspektywa przyszłości!

Ustaliliśmy już datę związania się węzłem małżeńskim na wrzesień i zaczęło się główkowanie, jak zorganizować tę weselną balangę. W końcu skoro mamy wywalić na tę jedną noc tyle szmalu, który z trudem udało nam się uzbierać, to niech to będzie coś naprawdę odjazdowego. Odpuściliśmy sobie pomysły z limuzyną i jakieś dziwne wygibasy w stylu toczenia jajek po nogawkach... Ale im dłużej się nad tym rozwodziliśmy, tym bardziej nas to wszystko zniechęcało, a portfel świecił pustkami i dawał o sobie znać coraz bardziej. No i tak to wszystko wyglądało, aż do momentu, kiedy na weekendowy wypad przyjechali nasi znajomi z Edynburga. Już po paru minutach gadki wytknęli nam wszystkie nasze błędne założenia. Stwierdzili po prostu, że drżymy na myśl o przyjęciu dla familii, a przecież ta impreza ma być dla nas samych. W końcu to nasz ślub, nasze fundusze i nasze niezapomniane przeżycia, które zostaną z nami do końca życia.

Gdy tylko padła sugestia imprezy weselnej „na wodzie”, która później ewoluowała w pomysł zabawy na barce, złapaliśmy tego bakcyla na dobre. Od momentu, gdy wyobraziliśmy sobie tę scenerię, totalnie nas pochłonęła i żadna inna opcja nie wchodziła już w rachubę. I jak to często bywa, kiedy wkraczasz na właściwe tory, wszystko zaczyna układać się po twojej myśli. Udało nam się wybrać odpowiednią firmę, zarezerwowaliśmy datę i w ciągu dwóch miesięcy dopięliśmy prawie wszystko na ostatni guzik. Nasza kumpela graficzka zrobiła nam prezent w postaci cudnych zaproszeń w klimacie morskim, które rozesłaliśmy do gości.

Mama się trochę stresowała, czy babcia zaakceptuje tak oryginalne plany, jednak seniorce rodu ten koncept bardzo przypadł do gustu. Określiła go mianem niezwykle uroczego i pełnego miłosnych uniesień. Kłopot wyłonił się z zupełnie nieoczekiwanej strony.

Rano zadzwoniła przyrodnia siostra Ksawerego

Spytała, czy na zaproszeniach jest jakiś błąd, czy rzeczywiście nie chcemy gościć na uroczystości dzieci. 

– Na papierze wspomnieliście jedynie o mnie i Rafale – doprecyzowała. – Ani słowa o dziewczynkach! Tak ma być?

– Jola, a jak myślisz, co twoje dwuletnie bliźniaczki robiłyby na weselu? – Ksawery zbył temat. – Dodam jeszcze, że impreza odbędzie się na statku. Który będzie pływał. Po zmroku.

– Ślub to w pierwszej kolejności uroczystość dla bliskich – oznajmiła. – Czyżby moje córeczki nie należały do rodziny?

Szczerze mówiąc, w ogóle nie myśleliśmy o tym, żeby zaprosić jakiekolwiek dzieci. Czym niby miałyby się zająć i co robić pośród bawiących się i pijących gości weselnych? A gdy komuś się to nie podoba? Cóż, niech siedzi w domu.

Jolka jednak musiała nieźle namieszać, bo po paru dniach z tym samym problemem zadzwoniła kuzynka. A zaraz potem, jakżeby inaczej, moja matka, która podobno o całej aferze dowiedziała się od rodziców Ksawerego.

– Nie możesz non stop patrzeć tylko na siebie i swoje zachcianki – zrzędziła. – Inni wynajmują sale weselne, jakieś zamki, zajazdy, a wy wciąż kombinujecie. Statek, też pomysł!

Serio? Kombinujemy? Rozumiałabym, gdybyśmy planowali jakieś szalone przyjęcie, typu bez mięsa albo bez procentów. Wtedy ktoś mógłby marudzić. Ale bez dzieciaków?

– Mamo, to nasz najważniejszy moment w życiu – tłumaczyłam cierpliwie. – I chcemy go spędzić dokładnie tak, jak sobie zaplanowaliśmy.

– No ale tradycja mówi, że dzieciaki powinny być zaproszone!

– A tradycja nie mówi przypadkiem, że powinno się uszanować wolę młodych? – Zaczęłam się irytować.

Temat załatwiony, zaproszenia rozesłane. Jak komuś się podoba to super, serdecznie zapraszam, a jak nie – no cóż, to jego problem. Oczywiście od razu usłyszałam, że nawet jak wreszcie wychodzę za mąż, to w taki sposób, żeby innym na złość zrobić… Ale ja nie będę teraz wszystkiego na nowo organizować tylko dlatego, że ktoś ma jakieś żale.