Reklama

Droga była prawie pusta, jak to nocą, ale pogoda — paskudna. Padał mokry śnieg, jezdnia śliska, zła widoczność. Miałem za sobą prawie pięć godzin za kółkiem, i choć już nie mogłem doczekać się powrotu, jechałem coraz wolniej. Bałem się, że ktoś wyskoczy przed maskę, albo jakiś wariat
w tirze stuknie mnie czołowo.

Reklama

„Jeszcze tylko sześćdziesiąt kilometrów. Muszę wytrzymać” – myślałem. Wyłączyłem nawet radio, żeby się lepiej skoncentrować. Chyba miałem coś
w rodzaju przeczucia, bo nagle z pobocza jakiś bęcwał wyjechał nieoświetlonym rowerem na środek drogi. Wyhamowałem w ostatniej chwili. Chryste! Jak dobrze, że ktoś wymyślił ABS…

– Co robisz, idioto?! Życie ci niemiłe?! – krzyknąłem, choć rowerzysta nie mógł mnie usłyszeć.

Moim oczom ukazała się okropna scena

Znowu zrobiło się spokojnie. Przejechałem jakieś dziesięć kilometrów, kiedy przed moimi oczami zaczęły migać niebieskie światła. Zredukowałem prędkość do dwudziestu. Coś dużego, chyba naczepa tira stała pośrodku drogi. Po obu stronach szosy dostrzegłem światła policyjnych samochodów i kilku ludzi w odblaskowych kamizelkach. Podjechałem jeszcze trochę i zobaczyłem znak STOP. Zjechałem całkiem na pobocze. „A niech to diabli! Teraz będę musiał czekać w nieskończoność” – wkurzyłem się, dostrzegając w ciemności, jak samochód straży pożarnej z dźwigiem ustawia się w pobliżu naczepy.

Nie miałem pojęcia, co stoi przed tirem, którego szoferka była dziwnie skręcona. Wyszedłem z samochodu, chociaż zaraz tego pożałowałem, bo ziąb był okropny, a z nieba wciąż sypał mokry śnieg. W powietrzu czuć było zapach zimowego lasu. Wokół panowała jakaś złowroga cisza. Wzdrygnąłem się i ruszyłem przed siebie.

Zobacz także

Zdziwiło mnie, że poza mną zatrzymało się tylko jedno auto. Ze środka nikt jednak nie wyszedł. Pokręciłem się trochę w kółko, poszedłem w krzaki się wysikać. Gdy wróciłem, na drodze nic się nie zmieniło. Zanosiło się na dłuższy postój, więc postanowiłem podejść bliżej i czegoś się dowiedzieć. Idąc lewą stroną drogi, spostrzegłem nagle inny samochód, chyba dostawczy, całkiem wciśnięty między szoferkę tira a drzewo rosnące tuż przy drodze.

„O rany! Z tego nikt żywy nie wyszedł…” – pomyślałem z przerażeniem. Wtedy zaczęły docierać do mnie głosy. Policjanci i strażacy byli tu chyba już długo. Z ich rozmowy wywnioskowałem, że wrak zabiorą rano. Teraz tylko przesuną naczepę na pobocze, żeby przywrócić ruch. Podszedłem jeszcze bliżej, bo zgniecione auto wydało mi się znajome. To był szary volkswagen dostawczy, taki sam, jakim jeździł Jarek, mój przyjaciel. Zrobiło mi się niedobrze.

„Nie, tylko mi się zdawało, to nie jego numery” – odetchnąłem z ulgą, ale tak naprawdę wcale nie widziałem całej tablicy rejestracyjnej. „Pierwsze litery takie jak u Jarka… No oczywiście, dalej powinna być czwórka, a tu…”. Niestety, dalszy fragment tablicy nie istniał.

Poczułem na czole kropelki potu

Zaraz przypomniałem sobie, że mój przyjaciel nie planował tej nocy żadnego wyjazdu.

– Proszę się odsunąć – zagrzmiał głos policjanta. – Nie ma tu nic do oglądania. Niech pan wraca do samochodu. Za kilka minut strażacy odsuną naczepę i spokojnie pan przejedzie.

– Dziękuję. Dobranoc – pożegnałem się i nagle zdałem sobie sprawę, że zabrzmiało to idiotycznie. Jaka dobra? Co dobrego jest w zbieraniu wraków i trupów po drogach. No właśnie, a gdzie ten kierowca…?!

Miał identyczną bransoletę. Dziwne... Odwróciłem się i nagle coś zazgrzytało mi pod butem. Nie od razu połapałem się, co to. Kiedy się schyliłem i wziąłem do ręki zgniecioną męską bransoletkę, krew odpłynęła mi z twarzy.

– Boże! To Jarka… — powiedziałem głośno sam do siebie.

Przez ułamek sekundy przed moimi oczami mignęła twarz przyjaciela. Strasznie blada…

Spojrzałem w stronę zgniecionego wraku. Nie, nikogo tam nie było! Zdawało mi się… Z trudem przełknąłem ślinę.

– Przepraszam, a ten kierowca? – krzyknąłem do policjanta.

– Panie, idź pan do diabła! – warknął w odpowiedzi.

– Żyje? – nie odpuszczałem.

Policjant podniósł wyżej latarkę, którą trzymał w ręku, popatrzył na mnie i syknął:

– Spieprzaj stąd.

Chwiejąc się, odszedłem. Nie wiem, jak dotarłem do swojego auta. Wewnątrz zapaliłem lampkę. W ręku trzymałem trochę zgniecioną i pękniętą przy zamku srebrną bransoletę, na której bez trudu można było odczytać grawerunek „J. J. B Rh+”. Spojrzałem na swój lewy nadgarstek. Połyskiwała na nim taka sama bransoletka, z takim samym napisem. Tylko moja była nietknięta. Już nie miałem wątpliwości: tym samochodem jechał Jarek! Nikt inny nie mógł mieć czegoś takiego na ręku…Kiedy wiele lat temu obaj z Jarkiem zdaliśmy egzaminy na prawo jazdy, postanowiliśmy sprawić sobie te bransoletki, żeby w razie wypadku wiadomo było, jaka krew jest potrzebna. Mieliśmy taką samą grupę i identyczne inicjały: Jarosław J. i Jakub J.

Nie wiedziałem, co mam o tym wszystkim myśleć

– Jarek… – głośno wypowiedziałem imię przyjaciela.

Dłuższą chwilę wpatrywałem się tępo w grawerunek, po czym wyjąłem z kieszeni komórkę i wybrałem jego numer. Nie wiem, na co liczyłem.
Po chwili usłyszałem zaspany głos Jarka. Zdrętwiałem.

– No, co się stało? Po co, do cholery, dzwonisz o piątej nad ranem?! Halo… Kuba, to ty? No odezwij się wreszcie.

– Ja… sorry, stary, już się wyłączam, myślałem tylko… – wyjąkałem do słuchawki – Nic, zadzwonię później. Nie uwierzysz, co się stało! Nieważne. Cześć.

– Aha, dobra. – mruknął.

– Muszę się wyspać, bo wieczorem mam kurs. Cześć, wariacie.

Nie wiem, jak długo tam jeszcze czekałem. Nie zwróciłem nawet uwagi, że zniknął znak STOP, a policjanci się rozjechali. Tylko strażacy jeszcze coś zabezpieczali przy wrakach. Nawet żonie o tym nie wspomniałem. Do domu dojechałem przed ósmą. Śnieg przestał padać, wypogodziło się. Miałem dobry nastrój: odwiozłem teściową do sanatorium, sam wróciłem w jednym kawałku. A ta cała dziwna sytuacja... Mniejsza o nią. To nie Jarek był ofiarą. Reszta nie miała znaczenia.

– Jak dobrze, że to niedziela. Położę się. Jestem wykończony – powiedziałem do żony i pocałowałem ją w czoło.

Wziąłem prysznic i już układałem się pod kołdrą, gdy przypomniałem sobie o bransoletce. Wstałem, poszedłem do przedpokoju i wyciągnąłem ją z kieszeni kurtki.

– Coś się stało? – Magda wychyliła się z kuchni.

– Nie, myślałem, że zostawiłem komórkę w samochodzie, ale mam – odparłem, nie chcąc jej wtajemniczać w całą tę historię.

Wróciłem do sypialni i schowałem bransoletkę w szafie, w kieszeni jednej z marynarek. Niech tam na razie leży. Zastanawiałem się, jaki zbieg okoliczności sprawił, że ktoś miał identyczną bransoletkę, takie same inicjały, no i wreszcie grupę krwi jak my dwaj. A może Jarek swoją zgubił i przypadkiem leżała akurat w tym miejscu?

Złe przeczucia mnie wcale nie opuściły

Kiedy się obudziłem, znowu było ciemno. Przespałem cały dzień.

– Szkoda, że nie obudziłaś mnie wcześniej. Poszlibyśmy z Martusią na spacer – miałem pretensje do żony, bo uważałem, że za mało czasu spędzam z naszą małą córeczką.

– Tak smacznie spałeś. Nie miałam sumienia cię budzić – słodko oświadczyła żona. – A na spacerze byłyśmy. I to nie same: z Jarkiem, Iwoną i chłopcami. Przyjechali po nas koło jedenastej. Nie mogłam cię przecież tak wcześnie zrywać. Było miło, tylko dzieciaki całkiem przemoczyły buty. Mam nadzieję, że się nie poprzeziębiają…

– A Jarek… Dobrze się czuje? – spytałem niepewnie.

– Chyba dobrze. A co miałoby mu dolegać? – spytała żona bez większego zainteresowania. – Martusiu, chodź do kuchni. Musimy coś przekąsić. Tatuś zje spóźniony obiad, a ty…

Przestałem słuchać Magdy. Wziąłem telefon i zadzwoniłem do Jarka. Nie odbierał. Od żony dowiedziałem się, że mój przyjaciel miał być tego dnia na obiedzie u teściów, a wieczorem jechał do Wrocławia. Od kilku lat pracował jako kierowca dostawczej furgonetki w jednej z firm produkujących sprzęt medyczny. Zazwyczaj jeździł nocą, bo twierdził, że tak jest najbezpieczniej. Udało mi się go złapać, zanim jeszcze wyjechał w trasę.

– Jarek, jak wracałem dziś nad ranem, to… – zawahałem się. – No wiesz, widzi się wypadki. Uważaj. Jedź ostrożnie…

– Kuba, no coś ty? – zaśmiał się tylko. – Przecież wiesz, że nie jestem świrem. Poza tym w nocy jest zawsze pusta droga. No nic, stary. Już po dziesiątej, będę leciał. A, jeszcze jedno.

W przyszłą sobotę jesteście zaproszeni do nas z Martusią. No wiesz, będą dziesiąte urodziny bliźniaków. Mam nadzieję, że będziesz pamiętał?

– Jak mógłbym zapomnieć? Przecież Borys to mój chrześniak! – odpowiedziałem.

„Może trzeba było mu powiedzieć” – pomyślałem odkładając słuchawkę. Wciąż męczyły mnie złe przeczucia. Włączyłem komputer, przejrzałem różne portale, żeby sprawdzić prognozę. Zapowiadała się pogodna noc, jedynie w centrum i na wschodzie możliwy śnieg z deszczem. Trochę mnie to uspokoiło. Magda oglądała jakiś film na Polsacie.

Położyłem się, jednak nie mogłem zasnąć

Przed oczami miałem tamtą scenę na drodze i bladą twarz Jarka. Magda przyszła do łóżka godzinę później. Udawałem, że śpię, ale co i rusz spoglądałem na wyświetlacz budzika, jakbym na coś czekał. Koło czwartej nad ranem zadzwonił telefon. Dzwoniła żona mojego przyjaciela.

– Jarek miał wypadek… Tir zjechał na lewą stronę drogi i… Kuba, pojedziesz ze mną? Sama nie dam rady – dziwnie spokojnym głosem poprosiła Iwona.

Czekała na mnie w swoim mieszkaniu. Gdy przyjechałem, jej rodzice byli już na miejscu, żeby zająć się chłopcami. Przez całą drogę milczeliśmy. Byłem cały spięty i skoncentrowany. Policjant, który zadzwonił do Iwony, kazał jej zgłosić się do szpitala powiatowego niedaleko miejsca wypadku. Miałem prawie absolutną pewność, że to zdarzyło się tam, gdzie byłem poprzedniej nocy... Przed bramą szpitala stał radiowóz z migającym kogutem. Kiedy zaparkowałem obok, wysiadł z niego policjant, po czym podszedł i zastukał w szybę.

Nie pamiętam, co mówił, ale trwało to krótko. Otworzył drzwi od strony pasażera, podał Iwonie rękę i kazał jej poczekać w radiowozie z innym policjantem. Mnie poprowadził do baraku za głównym budynkiem szpitala. Weszliśmy do środka. W długim, cuchnącym wilgocią korytarzu paliła się jedna jarzeniówka. Na końcu, w drzwiach do jasno oświetlonego pokoju stał mężczyzna w szarym ubraniu. Wskazał, abym wszedł do środka. Na metalowym łóżku leżało czyjeś ciało przykryte czarną folią. Dotarło do mnie, że mam zidentyfikować zwłoki przyjaciela.

Jak mogłem odmienić bieg wydarzeń?

Spojrzałem tylko raz. To był Jarek. Miał przeraźliwie bladą twarz. Poprosiłem jeszcze, żeby pokazano mi jego ręce. Lewy nadgarstek był cały we krwi, nie zobaczyłem na nim bransoletki. Nie wiem, jak stamtąd wyszedłem. Byłem kompletnie wytrącony z równowagi i mało co pamiętam. Iwona nie weszła po mnie. Nie chciała widzieć Jarka. Na pobliskim posterunku poinformowano nas o tym, że prokurator nakazał przeprowadzić sekcję, i o dalszej procedurze. Iwonie przekazano rzeczy osobiste Jarka zabrane z miejsca wypadku. Były tam portfel, komórka, klucze, paczka gumy do żucia…

– A bransoletka? – spytałem. – Przyjaciel miał na ręce bransoletkę z wygrawerowaną grupą krwi B Rh+ i inicjałami J. J.

– Niczego takiego nie znaleźliśmy. Może nie wziął jej z do... – policjant nie dokończył, bo Iwona gwałtownie zaprzeczyła.

– Niemożliwe! Na pewno miał ją na ręce, kiedy wychodził. Sama widziałam! Poza tym nigdy się z nią nie rozstawał.

– Przykro mi – powiedział policjant. – Po zderzeniu kręciło się tam kilku gapiów. Wiecie państwo, jacy są ludzie. Może ktoś ją po prostu zabrał…
W tym momencie poczułem, jak przeszywa mnie dreszcz.

Pogrzeb Jarka odbył się tydzień później. Oboje z Magdą pomagaliśmy Iwonie wszystko zorganizować. Moja żona zajęła się chłopcami, ja formalnościami. Iwona wciąż była w szoku, ale starała się trzymać fason. Widziałem, jaki ból sprawia jej patrzenie na przygotowania do pogrzebu własnego męża, a jednak dzielnie mi towarzyszyła. Kiedy było już po wszystkim, przypomniałem sobie o czymś. Sięgnąłem do kieszeni marynarki, w której schowałem Jarka bransoletkę. Miałem nadzieję, że jej tam nie ma. Może to wszystko tylko mi się przyśniło?

Reklama

A jednak na dnie kieszeni znalazłem przedmiot, który od lat należał do mojego przyjaciela. Czy to możliwe, że tamtej nocy odbyłem podróż w czasie? A jeśli tak, to czy mogłem zapobiec tragedii? Tego, niestety, już nigdy się nie dowiem. Bardzo żałuję.

Reklama
Reklama
Reklama