Reklama

Po drugim rozwodzie coś we mnie pękło. Powiedziałam sobie: „Dość. Ani jednego faceta więcej. Nigdy, przenigdy!”. Już wtedy nie pracowałam, byłam na wcześniejszej emeryturze, więc miałam sporo czasu na takie przemyślenia. Obaj moi mężowie byli okropni, jeden gorszy od drugiego.

Reklama

Pierwszy zaczął mnie zdradzać zaraz po ślubie, w dodatku nawet nie silił się, by to ukrywać. Byłam akurat w ciąży z Karolinką, więc wiadomo, jak bardzo to przeżywałam. Nie skupiałam się na dziecku, jak powinnam, tylko na Jarku: co robi, gdzie i z kim. Ale w końcu rozsądek wziął górę nad emocjami i zrozumiałam, że z tej mąki chleba nie będzie. Przestałam rozpaczać i oddałam mu wolność, której tak potrzebował. Sama zajęłam się wychowywaniem córki i przyrzekłam sobie, że odtąd będę ostrożniejsza w kontaktach z mężczyznami.

Karolina miała już osiem lat, kiedy poznałam Wiktora. Wydawał się właściwym kandydatem zarówno na męża, jak i na ojczyma. Przez rok narzeczeństwa i dwa pierwsze lata małżeństwa nie dał mi powodów do niepokoju, dlatego zdecydowałam się na kolejne dziecko. Urodził się Leoś. I jak się wkrótce okazało, była to ostatnia dobra rzecz, która mnie w tym związku spotkała.

Bo co z tego, że Wiktor mnie nie zdradzał, skoro zaczął popijać? Najpierw okazjonalnie, potem coraz częściej, w końcu niemal codziennie. Z każdej roboty go wywalali, więc z kasą było krucho. Co gorsza, mój ślubny ubzdurał sobie, że czego nie zarobi, to wygra – w zakładach, na wyścigach, w kasynie – i wkrótce utonął w długach. Musiałam się z nim rozwieść.

Dzieci wychowywałam praktycznie sama i za swoje pieniądze, bo tatusiowie nie kwapili się do płacenia alimentów. Może to sprawiło, że są ze sobą tak zżyte i jedno za drugie w ogień wskoczy? Nawet do Londynu wyemigrowali razem. Dzięki temu jestem nieco spokojniejsza o ich los, choć wiadomo – serce matki tęskni. Oczywiście dzwonią do mnie kilka razy w tygodniu, przyjeżdżają na święta, ale tak na co dzień to jestem sama.

Zobacz także

Spotkanie po latach, i to jakie!

Na szczęście mam koleżanki. Jedną z nich, Mariolkę, lubię szczególnie. Któregoś dnia zaproponowała mi:

– Wiesz co, Alu? A może byśmy tak na spółkę kupiły sobie działkę? Razem będziemy sadzić, pielić, podlewać, poopalamy się, pogrillujemy…

Nie musiała mnie długo namawiać. Po niecałym miesiącu zostałyśmy właścicielkami działeczki na RODOS (to taki żart – Rodzinne Ogródki Działkowe Ogrodzone Siatką), położonej na obrzeżach miasta. I zaczęła się praca – ciężka, bo działka była bardzo zaniedbana, ale satysfakcjonująca, bo z dnia na dzień nasze włości piękniały w oczach.

Niemal codziennie jeździłam wówczas do sklepu ogrodniczego, ponieważ ciągle coś trzeba było dokupić. Pewnego dnia, gdy wychodziłam stamtąd z olbrzymią konewką i grabkami, usłyszałam za plecami jakiś znajomy głos:

– Aluszek, to ty?

Nawet gdybym się nie odwróciła, i tak wiedziałabym, kto mi zadał to pytanie. Aluszek… Tak mówił do mnie tylko jeden człowiek – Krzyś. Moja pierwsza miłość.

Stał teraz przede mną, uśmiechnięty od ucha do ucha. Nawet za bardzo się nie zmienił, poza tym, że trochę przytył i zmężniał, bo pamiętałam go jako takiego chudego kogucika. Włosy poprzetykane srebrnymi nitkami, ale oczy błękitne jak dawniej. Co poczułam? Radość i niedowierzanie, pomieszane z niepokojem. Czyżby jeszcze w moim sercu zostało coś z tamtego szalonego uczucia z młodzieńczych lat?

Zaprosił mnie na szybką kawę do pobliskiej kawiarenki. Siedzieliśmy i gadaliśmy aż do zamknięcia lokalu. Ale nawet w ciągu trzech godzin nie da się opowiedzieć trzydziestu lat życia, choć bardzo się staraliśmy.

Motyle w brzuchu

Dowiedziałam się, że Krzyś przyjechał do naszego miasta w odwiedziny – ma tu syna, Krzysztofa juniora. Ten zaś ma dom z ogródkiem, i stąd wizyta w sklepie ogrodniczym – został wysłany po nowy szlauch, bo stary sparciał. Ale oprócz Juniora – noszącego to miano pomimo bycia najstarszym wśród rodzeństwa – Krzyś ma jeszcze troje dzieci, wszystkie już oczywiście dorosłe. Żonę stracił osiem miesięcy temu, doznała rozległego wylewu i nie udało się jej uratować. Gdyby nie praca, oszalałby pewnie z rozpaczy, a tak – jako prezes dużej firmy budowlanej – nie mógł sobie pozwolić na absencję i zaniedbywanie obowiązków, dzięki czemu nauczył się żyć na nowo – sam.

Siedząc naprzeciwko Krzysia, czułam motyle w brzuchu – dokładnie tak samo jak wtedy, gdy miałam 18 lat. Aż mnie dreszcz przeszedł na wspomnienie naszych spotkań… On jest ode mnie starszy o cztery lata, ale wtedy był równie niedoświadczony jak ja, więc wszystko, co miłość ma do zaoferowania, odkrywaliśmy razem. Jacyż my byliśmy szczęśliwi! I jacy biedni – bułkę czy pączka dzieliliśmy na pół, książki wypożyczaliśmy w bibliotece. A teraz proszę – pan prezes.

Krzyś też wszystko pamiętał. Jak ukradł dla mnie kwiaty z klombu przed ratuszem, jak świętowaliśmy nasz pierwszy raz, jak przychodziłam do niego do akademika, a on musiał dawać współlokatorowi „na kino”. No i jak zobaczył na jakiejś imprezie, że ten chłopak mnie całuje… Nie dał sobie wytłumaczyć, że zostałam zaskoczona, że ani tego nie chciałam, ani nie sprowokowałam. Rozstaliśmy się w wielkim żalu i gniewie. A potem wszystko potoczyło się niewłaściwym torem… Ja oblałam egzaminy na studia, Krzyś ożenił się z koleżanką z roku. Bardziej z rozsądku niż z miłości. Uczucie pojawiło się później – gdy urodziły im się dzieci.

I teraz właśnie te dzieci – choć już dorosłe – stały się przyczyną mojej zgryzoty. Kiedy po miesiącu spotkań Krzyś nas sobie przedstawił (staliśmy przed restauracją, do której nas wszystkich zaprosił), nawet nie starały się być dla mnie miłe.

Miało być miłe spotkanie, wyszła totalna klapa

– Jak zapewne pani wiadomo, pani Alicjo – lodowatym głosem zwróciła się do mnie młodsza córka Krzysztofa – nasz ojciec jest zamożnym człowiekiem. Czy pani miłość jest na pewno bezinteresowna?

Czułam, że oblewam się rumieńcem. Ze wstydu i z zażenowania.

– Mama odeszła niecały rok temu i nie podoba nam się, że ojciec tak szybko się pocieszył – dodała starsza córka. – Jeśli chodzi o nas, to nigdy nam jej pani nie zastąpi.

Serce łomotało mi coraz szybciej. Spojrzałam na synów Krzysztofa. Byłam ciekawa, co oni powiedzą, ale żaden się nie odezwał. Po ich ciężkich spojrzeniach widać było jednak, że są tego samego zdania, co siostry.

Krzysztof z trudem nad sobą panował, świadczyły o tym drgające kąciki ust i zaciśnięte pięści. Wiedziałam, że nie mogę dopuścić, by wybuchł. To byłaby klęska ostateczna – gdyby postawił mnie przed nimi. Wojna domowa. Wtedy już nigdy nie udałoby nam się nawiązać porozumienia. Więc powiedziałam po prostu:

– Przykro mi, że tak pochopnie mnie osądzacie. I zarazem waszego ojca. To mądry i dobry człowiek, o czym wielokrotnie się już przekonaliście i przekonacie się jeszcze nieraz. Szkoda, że dziś rozstajemy się w takiej atmosferze. Do widzenia.

Odwróciłam się na pięcie i odeszłam, prosząc biegnącego za mną Krzysztofa, by tym razem mnie nie odwoził. Musiałam ochłonąć. Oni też musieli. I pomyśleć, że chciałam ich po tym spotkaniu zaprosić na działkę, upiekłam nawet ciasto na deser.

Człowiek nie jest stworzony do życia w pojedynkę

Następnego dnia spotkałam się z Krzysztofem u mnie i powiedziałam:

– Skoro twoje dzieci tak bardzo martwią się, że mogłabym zagrabić twój majątek, podziel go między nich już dziś. Oddaj im dom, lokaty, wszystko, co ma wartość materialną. I przeprowadź się do mnie. To wprawdzie tylko dwa pokoje w bloku, ale czy potrzebujemy więcej? Żebyśmy potem do końca naszych dni nie żałowali, że znów coś nas rozdzieliło. A jeśli chodzi o sprawy uczuciowe, jestem pewna, że z czasem to zrozumieją, przekonają się, że wcale nie chcę zastąpić im matki. Po prostu człowiek nie jest stworzony do życia w pojedynkę, bo pogrąża się w smutku, w apatii, a przecież w głębi duszy oni na pewno chcą, żebyś był szczęśliwy… Zobaczysz, czas jest naszym sprzymierzeńcem.

Reklama

I tak właśnie zrobiliśmy. Daliśmy dzieciom Krzysztofa czas i pieniądze. A sobie nawzajem miłość – pierwszą i ostatnią!

Reklama
Reklama
Reklama