Reklama

Proboszcz wezwał mnie do siebie w piątek po wieczornej mszy

Sądząc z nietypowego czasu spotkania, spodziewałem się jakiejś reprymendy. Mój przełożony był starszym człowiekiem i wcześnie chodził spać.

Reklama

Do parafii w małej miejscowości pod Lublinem trafiłem trzy miesiące wcześniej. Przedtem, zaraz po święceniach, służyłem dwa lata w innej części Polski. Zaczynałem rozumieć narzekania innych wikarych na przeniesienia. Mają służyć nabraniu doświadczenia, ćwiczyć pokorę i cierpliwość, ale bywają uciążliwe, szczególnie jeśli trafi się na parafię, z której żal odchodzić.

Kiedy wszedłem do jadalni, będącej zarazem częścią biura maleńkiej plebanii, proboszcz właśnie chował jakieś dokumenty do szuflady w starej komodzie.

– Siadaj, mój drogi – wskazał mi miejsce przy okrągłym stole, przy którym spożywaliśmy posiłki. – Musimy porozmawiać.

Tak, to nie wróżyło zbyt dobrze. Mój ojciec takie właśnie „musimy porozmawiać” stosował, kiedy uznał, że zrobiłem coś niedobrego.

– Był u mnie parafianin ze skargą na ciebie – rzekł proboszcz.

– Co takiego zrobiłem?

– Podobno zniechęcasz go do spowiedzi, a w dodatku podczas ostatniej ciężko go obraziłeś.

– Mogło się tak zdarzyć – powiedziałem ostrożnie.

– Nie mogło, tylko się zdarzyło – zaśmiał się krótko proboszcz. – Przybiegł do mnie dzisiaj. Jest bardzo rozżalony, bo uważał cię za swojego osobistego spowiednika, a ty go zawiodłeś.

Odetchnąłem głęboko.

– Wie ksiądz proboszcz, że pan Józef przychodził do spowiedzi co trzy, cztery dni? – spytałem.

– Pewnie, że wiem – odparł proboszcz. – Może jestem stary, ale wzrok mam dobry, a nasze konfesjonały stoją naprzeciwko siebie.

– Nie uważa ksiądz proboszcz, że to nieco za często? – spytałem.

– Co ja uważam, to w tej chwili rzecz drugorzędna. Chciałbym od ciebie usłyszeć, co ty sądzisz i dlaczego tak mu nagadałeś, mój chłopcze.

Spowiadał się nawet z myśli

Pierwsze zetknięcie z panem Józefem wywarło na mnie jak najlepsze wrażenie. Oczywiście nie wiedziałem wtedy jeszcze, jak ma na imię, przyjechałem do parafii zaledwie kilka dni wcześniej i to był mój pierwszy dyżur w konfesjonale. Dla każdego spowiednika taki penitent to skarb. Był perfekcyjnie przygotowany do rozmowy, nie tracił czasu na zbędne formułki, tylko od razu przystąpił do rzeczy.

Wymieniał grzechy powszednie, te pomniejsze i większe, miał pojęcie, że grzeszy się nie tylko czynami, ale też słowem i myślami. Niby w formule powszechnej spowiedzi w pierwszej części mszy wypowiada się słowa „Bardzo zgrzeszyłem myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem”, lecz mało kto się nad tym zastanawia. Tymczasem to przecież myśl jest pierwsza i z niej bierze się dalsze zło, czy to zawarte w słowach, czy w czynach. A pan Józef nawet same zmysły brał pod uwagę.

Kiedy skończył mówić, o kim to źle pomyślał, komu życzyłby pecha albo nawet nieszczęścia, co zrobił niedobrego, jakie miał pokusy, nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć, a raczej o co dopytać. Pan Józef wyczerpał temat, mogłem mu udzielić tylko krótkiej nauki i rozgrzeszenia. Przy czym ta krótka nauka stanowiła niejako powtórzenie tego, co już i tak powiedział w kwestii swoich grzechów, jako że wydawał się własnym najsurowszym cenzorem.

Zatem załatwiony był i żal za grzechy, i mocne postanowienie poprawy. Nawet zadośćuczynienie bliźniemu. Oczywiście o ile było możliwe, bo trudno, żeby ktoś poszedł do wójta przepraszać go, że w myślach nazwał go złodziejem. Mnie pozostawało tylko zadośćuczynienie Bogu, czyli zadanie pokuty w postaci odmówienia litanii, różańca i tak dalej. Na więcej skala grzechów tego penitenta nie zasługiwała.

Pan Józef zjawił się znowu ponad tydzień później

– Przepraszam księdza za taką długą przerwę, ale byłem chory, leżałem w łóżku. Dlatego nie poszedłem wprawdzie w niedzielę do kościoła, ale wysłuchałem mszy w radiu. To chyba mniejszy grzech, niż gdybym wcale się nie pomodlił? Tylko komunii nie mogłem przyjąć.

– Choroba byłaby usprawiedliwieniem, nawet gdyby pan w ogóle nie wziął udziału w nabożeństwie – odparłem.

– Musiałbym chyba umrzeć – padła odpowiedź. – Albo przynajmniej leżeć nieprzytomny.

Już przy tym drugim spotkaniu pojawiły się z mojej strony pewne wątpliwości, ale zepchnąłem je jak najgłębiej. Jeśli ktoś ma potrzebę uczestniczyć we mszy za wszelką cenę, ksiądz powinien się tylko cieszyć.

Wysłuchałem jego spowiedzi, oczywiście perfekcyjnie przygotowanej. W zasadzie zestaw grzechów nie uległ wielkiej zmianie, o ile dobrze zapamiętałem poprzednią rozmowę. Może tu i tam pojawiło się coś nowego, ale to były zupełne drobiazgi. Następnym razem pan Józef zjawił się po trzech albo czterech dniach. Znów płynnie wypowiedział wszystko, co miał na sumieniu.

Krótko mówiąc, bo nie ma sensu rozwlekać opowieści, przychodził średnio dwa razy w tygodniu. I za każdym razem słyszałem mniej więcej to samo. W pewnym momencie pomyślałem, że chyba chciałbym, aby coś ciekawego choćby zmyślił. Przyznał się do zabójstwa albo coś podobnego. Oczywiście zaraz skarciłem się za takie myśli. Spowiednik powinien podchodzić do penitenta z należytym szacunkiem i starać się mu pomóc najlepiej, jak umie.

Tyle że w pewnym momencie doszedłem do wniosku, że ta pomoc nie może polegać na wiecznym, regularnym wysłuchiwaniu pana Józefa. Dlatego wreszcie nie wytrzymałem i zapytałem go wprost:

– Czy nie uważa pan, że zbyt często przystępuje do sakramentu pokuty?

– No wie ksiądz?! – oburzył się. – Przecież nie można chyba spowiadać się zbyt często. Czytałem, że święty Jan Paweł II przystępował do spowiedzi co drugi dzień.

O mało nie wykrzyknąłem „Ale on był papieżem i na pewno omawiał ze spowiednikiem nie tylko swoje grzechy!”. Zdawałem sobie sprawę, że pan Józef niewiele by z tego zrozumiał. On uważał, że jest grzesznikiem, który wymaga nieustannej pomocy.

– Proszę pana – powiedziałem przy ostatniej spowiedzi. – Musi mi pan uwierzyć, że zbyt częste przystępowanie do sakramentu pokuty nie jest prawidłowe. Taka nadmierna skrupulatność przypomina nerwicę natręctw…

– Ksiądz robi ze mnie wariata! – zawołał tak głośno, że jeśli ktoś był w kościele, musiał to usłyszeć. – A ja tylko bardzo kocham Pana Boga!

– Pan kocha tylko siebie – nie wytrzymałem. – Pan Bóg wie wszystko, zna każde pana posunięcie, każdą myśl. Naprawdę nie trzeba co chwila przychodzić do konfesjonału, żeby utrzymać łaskę uświęcającą. Jeśli chciałby pan fachowej pomocy, mam znajomego lekarza psychiatrę.

To był koniec spowiedzi. Pan Józef wybiegł z kościoła

– Niech mnie ksiądz proboszcz zrozumie – powiedziałem. – Przecież on przychodzi i mówi ciągle to samo. Te same grzechy, te same złe myśli, te same złorzeczenia innym. Gdzie tu sens spowiedzi? Co z tego, że deklaruje chęć poprawy, skoro wciąż i wciąż spowiada się z tego samego? Przecież to jest właśnie nadmierna skrupulatność, jest nawet w psychiatrii takie pojęcie…

Proboszcz uniósł pokryte starczymi plamami dłonie, żeby mnie uciszyć.

– Wiem, wiem, chłopcze. Wszystko dobrze zrobiłeś. Zachowałeś się jak należy.

Tak mnie tym zaskoczył, że zamilkłem.

– Pan Józef dla księży w naszej parafii jest czymś w rodzaju Nemezis. Przypina się do każdego nowego wikariusza i piłuje go bez litości.

– A do księdza proboszcza nie przychodzi? – zdziwiłem się.

– Przychodził – przyznał. – Ale przegnałem go swego czasu, bo straciłem cierpliwość. Nie przyszło mi do głowy, jak tobie, wysłać go do lekarza, usłyszał tylko, że co za dużo, to niezdrowo. Człowiek uczy się całe życie – roześmiał się. – Psychiatra to dobry pomysł. Lecz twoi poprzednicy albo go wysłuchiwali przez cały czas pobytu w mojej parafii, albo prosili o przeniesienie. Zaimponowałeś mi, że załatwiłeś sprawę szybko i zdecydowanie, nie czekałeś nie wiadomo ile.

Milczałem, bo nie wiedziałem, co powiedzieć.

– Dobry z ciebie ksiądz, a będzie kiedyś świetny szef parafii – powiedział proboszcz. – Masz rozum i wrażliwość. Wiem przecież, że tego psychiatrę zaproponowałeś w dobrej wierze, ze współczucia. Ale Józef tego nie doceni.

– I co z nim będzie? – zatroskałem się. – Do mnie już nie przyjdzie.

– Ani do mnie – wzruszył ramionami. – Zawsze może się udać do innej parafii i pewnie tak zrobi. Może kiedyś wreszcie zrozumie, że coś z nim nie w porządku.

– Chyba jednak będę musiał z nim jeszcze porozmawiać. Przekonać go, że trzeba mu pomóc. Przecież on się męczy sam ze sobą i tym natręctwem.

Proboszcz pokiwał głową.

Reklama

– Ale daj mu kilka dni odsapnąć, odparować. Tak, mam rację, dobry z ciebie ksiądz.

Reklama
Reklama
Reklama