Reklama

Dziś ludzie opowiadają o spotkaniach z UFO, jednak ja chyba jestem staroświecka, bo widziałam anioły. Konkretnie jednego o imieniu Ferry. Byłam wtedy w ciąży…

Reklama

Swojego męża poznałam w Szkocji, na wycieczce. John nie jest Szkotem, lecz Irlandczykiem. Tak jak i ja zwiedzał szkockie zamki. Tyle mi opowiadał o swoim mieście, Cork, że postanowiłam pojechać z nim i je obejrzeć. Przyznaję – trochę ponaciągał atrakcje, ale w jednym miał rację: Irlandczycy są cudowni, a atmosfera kraju prawdziwie magiczna. Zakochałam się we wszystkim. I zostałam.

Pobraliśmy się trzy lata temu. Chciałam, żeby była ze mną cała moja rodzina i najbliżsi przyjaciele. Tyle że zsynchronizowanie kalendarza ludzi, którzy mają wiele zajęć to straszna robota. W efekcie wyszedł 29 marca. Termin obwieściłam podczas obiadu u przyszłych teściów.

To nie może być ten dzień – zaprotestowała Maureen, mama Johna.

– Dlaczego?

Zobacz także

– Mamo, przestań… – jęknął John, z czego zrozumiałam, że to kwestia odwiecznych praw i zwyczajów.

Mama Johna jest bardzo, jakby to ująć – osadzona mentalnie w przeszłości. Cóż, pewnie dzięki temu była tak popularną pisarką historycznych przygodówek i romansów. Jej mąż, Ted, także fascynował się przeszłością – zbierał opowieści folklorystyczne i próbował odtworzyć receptury starych nalewek i eliksirów leczniczych. Po zioła z jego zielnika przyjeżdżali botanicy z różnych uniwersytetów.

Moi teściowie to cudowni ludzie, ale totalnie ich nie rozumiałam.

Tamtego dnia Maureen powiedziała:

Zgodnie z naszymi przekonaniami taki ślub jest nieważny, chyba że opiekę nad wami będzie sprawował Ferry – najwyraźniej dostrzegła moje niezbyt rozumiejące spojrzenie, bo wyjaśniła: – Ten anioł opiekuje się sprawami beznadziejnymi. Ale żeby go zainteresować swoją osobą, należy jeszcze przy ołtarzu rzucić za siebie pierścionek Claddagh. Ta tradycja sięga czasów, gdy jeszcze byliśmy poganami. Duszek Ferry został przemianowany na anioła, ale nadal czeka na dar.

Złoty krążek, dwie złączone dłonie zwieńczone koroną

Maureen przyjrzała mi się uważnie, po czym wyszła z pokoju i wróciła po chwili. Ujęła moją dłoń i coś mi do niej włożyła.

John jest z tobą szczęśliwy, a ty z nim, więc na pewno Ferry się wami zaopiekuje. Będę gorąco go o to prosiła w dniu waszych zaślubin – obiecała.

Spojrzałam, co takiego trzymam w dłoni. Złoty pierścionek. Dwie złączone dłonie zwieńczone koroną. Spojrzałam pytająco na Johna. Widziałam, że jest wzruszony, choć starał się to ukryć.

– To tradycyjny Claddagh. Pierścień wiecznej przyjaźni. Kiedy Irlandczycy darzą kogoś wielką przyjaźnią, dają sobie nawzajem taki pierścionek – wyjaśnił.

– Jego symbolikę oddaje sentencja: „Pozwól panować miłości i przyjaźni” – to mówiąc, wskazał na irlandzki napis wygrawerowany wewnątrz pierścionka.

Oczywiście podziękowałam mamie Johna za ten podarek i podczas ceremonii ślubnej nie zapomniałam go zdjąć i mocno rzucić za siebie. Nie wierzyłam w pech 29 marca, ale nie chciałam robić przykrości teściowej. Chociaż grały organy, usłyszałam delikatne dzyń, dzyń toczącego się po posadzce pierścionka. Nie było mi żal złota. Chciałam być szczęśliwa z moim mężem, więc nic innego nie miało znaczenia.

Miesiąc później John dostał pracę w Dublinie, przeprowadziliśmy się. Ja włączyłam się w pracę tamtejszej Polonii, uczyłam dzieci polskiego w szkółce niedzielnej. Byliśmy szczęśliwi i zakochani.

Ale pewnego dnia dopadła mnie choroba. Początkowo czułam jedynie ciągłe swędzenie ramion. Pomyślałam, że to alergia na źle umyte owoce. Jednak nawet płukanie ich w ciepłej wodzie nie przerwało moich dolegliwości. Przestałam więc jeść owoce, i też nic to nie dało. Z czasem swędzenie zaczęło narastać, a wkrótce dołączyły do niego lekkie duszności. Wystarczyło, że postąpiłam szybciej kilka kroków i zaczynało mi brakować oddechu.

Nie było rady, poszłam do lekarza. Zrobiłam na jego zlecenie mnóstwo najróżniejszych badań. Kiedy obejrzał wyniki, po jego minie poznałam, że nie jest dobrze. Z niepokojem ścisnęłam dłoń Johna.

– Mam dla was złą i dobrą wiadomość. Tylko nie wiem, czy ta dobra jest dobra, a zła… – urwał.

– Zacznijmy od tej złej wiadomości – zdecydował za mnie John.

W tym momencie podał nazwę choroby, której nie potrafię powtórzyć.

– Co? – nazwa brzmiała okropnie. – Można to wyleczyć? – połowy tego, co mówił lekarz, i tak nie rozumiałam.

John się zniecierpliwił.

– Są na to lekarstwa?

– Owszem – lekarz kiwnął głową. – Ale tu mamy problem związany z moją drugą wiadomością – westchnął. – Jest pani w trzecim tygodniu ciąży.

W ciąży? Jestem w ciąży? Spojrzałam z radością na męża. Chcieliśmy mieć dziecko. Bardzo. Już rok się staraliśmy. Jednak w oczach Johna nie ujrzałam radości. I zrozumiałam, dlaczego. Serce opadło mi do żołądka. Lekarstwo może zabić dziecko…

Nie mam pojęcia skąd, ale wiedziałam, że to będzie syn

– A co będzie, jeśli nie wezmę lekarstwa?

– Cóż… – lekarz potarł palcami nasadę nosa. – Swędzenie będzie coraz gorsze. Nie do wytrzymania. Duszności się powiększą. Będzie pani ogromnie cierpiała.

Musiałam się zastanowić. Cierpienie albo dziecko. Szczerze mówiąc, nie miałam pojęcia, o jakim cierpieniu ten lekarz mówił. Przecież nigdy wcześniej nie cierpiałam. Pamiętam, tamtej nocy obudziłam się przed świtem. W sypialni panował jeszcze półmrok. Poczułam straszne swędzenie ramion. Zaczęłam się drapać, coraz mocniej i mocniej.

– Przestań – głos, który do mnie dobiegł z ciemności, niemal mnie sparaliżował.

– Kto tu jest? – szepnęłam wystraszona.

Już chciałam obudzić męża, kiedy z mroku wyłoniła się jakaś półprzejrzysta postać. Sekundę później usłyszałam odległe dzyń, dzyń. Skojarzenie było natychmiastowe – to był dźwięk toczącego się po kościelnej podłodze pierścionka.

– Już wiesz?

Chociaż wokół panowała cisza, jednocześnie byłam przekonana, że wyraźnie usłyszałam słowa. Kiwnęłam głową.

– Musisz zdecydować.

Wtedy podjęłam decyzję, że urodzę, że bardzo chcę w przyszłości przytulić do mojej piersi synka. Skąd przyszło mi do głowy, że będzie to właśnie syn? Postać wtopiła się w mrok. Położyłam się obok śpiącego męża i zamknęłam oczy. Rano, gdy ponownie się przebudziłam, krzyknęłam wystraszona. Na kołdrze i poduszce zobaczyłam krew. Dopiero chwilę potem zorientowałam się, że pochodzi ze skóry z moich rozdrapanych ramion.

W trakcie następnych miesięcy często przeklinałam dzień, gdy zdecydowałam się na urodzenie dziecka. Wyprowadziłam się z sypialni do pokoju gościnnego. Musiałam spać sama, gdyż chrapanie męża zaczynało doprowadzać mnie do szału.

Gdy nadchodził mrok, siadałam na łóżku, kiwałam się w tył i przód, i myślałam tylko o jednym, żebym nie musiała się drapać. Skórę na ramionach i piersiach miałam poranioną i całą w strupach… Kiedy tak kiwałam się w przód i w tył, marzyłam o tym, żeby zerwać je wszystkie z siebie i jeszcze głębiej rozdrapać piekielnie swędzące ciało.

Próbowałam ze sobą walczyć. W ciągu dnia dokładnie opiłowywałam opuszki paznokci, aż czasem ciekła mi z nich krew. Bałam się, że najmniejszy załamek paznokcia zachęci mnie, bym rozdrapała ciało do krwi. Wokół mnie nie było żadnych przedmiotów, których mogłabym użyć do drapania. Co noc siadałam na łóżku i głośno opowiadałam sobie, jak będę bawiła się ze swoim dzieckiem. Kiedy nie mogłam wytrzymać, zjawiał się Ferry. Czułam jego obecność. I jakoś żyłam dalej. Jednak nadeszła noc, gdy wydawało mi się, że dotarłam do kresu swojej wytrzymałości.

Już dalej nie mogę i nie chcę – powiedziałam powoli i wyraźnie w stronę rogu pokoju, gdzie przysiadł cień.

„Pamiętasz, jak dałaś mu na imię?” – zapytał smutny głos

Pomyślałam o lekarstwie, które wykupiłam niedawno na wszelki wypadek, i schowałam głęboko. Lekarzowi powiedziałam, że chcę mieć wybór. Musiałam mieć natychmiastowy dostęp do lekarstwa, które może przynieść szybką ulgę w moim cierpieniu. Nie dyskutował.

Właśnie tamtej nocy uznałam, że już dalej nie zniosę tej swędzącej katuszy. Byłam w piątym miesiącu ciąży. Dokładnie pamiętałam słowa lekarza, że wzięcie proszków spowoduje śmierć płodu. Ale kto był ważniejszy – ja czy nienarodzony bachor, który już teraz sterroryzował mnie i ubezwłasnowolnił?! Poderwałam się z łóżka. Podobnie uczynił cień. Był ode mnie szybszy i stanął na mojej drodze.

– Odejdź – rozkazałam. – To już koniec, już tak dłużej nie wytrzymam. Mam prawo. Ja już nie chcę…

Ruszyłam przed siebie. Cień znikł. Przeszłam przez krótki korytarz i zeszłam na parter. Cień znowu stanął na mojej drodze.

– Pamiętasz, jak dałaś mu na imię?

Smutny głos rozległ się w mojej głowie

Wtedy przypomniałam sobie, jak jednej z bezsennych nocy wyobraziłam sobie, że tulę małego do piersi. On spoglądał na mnie niebieskimi oczkami i uśmiechał się pucołowatą buzią. Postanowiłam wówczas, że dostanie imię po swoim irlandzkim dziadku. Oto bowiem zaraz po ślubie dowiedziałam się, że mój teść razem z polskimi marynarzami służył na krążowniku Dragon. Ten zatonął w 1944 roku, gdy trafiła go niemiecka torpeda… Teść przeżył, a mój synek miał dostać na imię Ian.

Uklękłam na posadzce przed otwartymi drzwiami do piwnicy. Chciałam biec do zbawiennej fiolki, ale jednocześnie zdawałam sobie sprawę, że nie postąpię już kroku dalej. Wróciłam do sypialni i zmęczona usnęłam nad ranem. Kiedy czasami budziłam się nerwowo ze snu, widziałam cień w rogu pokoju. Pewna, że Ferry nade mną czuwa, ponownie zapadałam w płytki sen.

Trwałam dalej, aż wreszcie w połowie ósmego miesiąca przyszło ukojenie. Lekarz, który przejrzał badania, oznajmił, że choroba zaczyna się cofać, a mój organizm zwyciężać w tej walce. Miesiąc później przyszedł na świat Ian. Wszystko sprawdziło się i było jak w moim śnie – tuliłam synka do piersi, a on spoglądał na mnie niebieskimi oczkami i uśmiechał się pucołowatą buzią. Kolejne badania medyczne potwierdziły, że choroba całkowicie ustąpiła.

Pani organizm całkowicie ją zwalczył bez pomocy z zewnątrz – lekarz był tak uradowany, jakby sam odkrył lekarstwo.

Wtedy pomyślałam o moim irlandzkim aniele opiekuńczym. Gdyby nie Ferry, być może tamtej nocy sięgnęłabym po truciznę, która zabiłaby Iana.

– Podziwiam pani odwagę – lekarz uścisnął mi mocno dłoń na pożegnanie. – Jest pani pierwszą kobietą, która tak postąpiła. To był dla mnie prawdziwy zaszczyt, móc wspierać panią w czasie całej choroby.

Następnego dnia miałam zostać wypisana ze szpitala. Wieczorem spakowałam swoje rzeczy. Potem było wieczorne karmienie i poszłam spać. Obudziłam się kilka minut po północy. Wydało mi się, że widzę w nogach łóżka zarys postaci.

– To ty? – spytałam. – Dziękuję.

Nie usłyszałam żadnej odpowiedzi, a cień chwilę potem rozpłynął się w niebycie. Zamknęłam oczy i usnęłam. Kiedy rano siostra podawała mi Iana do karmienia, spojrzałam na krzesło w nogach łóżka.

– Chyba ktoś z pani gości to zostawił.

Reklama

Pielęgniarka podała mi złoty pierścionek. Złoty Claddagh przedstawiał dwie dłonie trzymające serce zwieńczone koroną królewską. W środku widniał napis „Pozwól panować miłości i przyjaźni”. Skądś wiedziałam, że był to mój pierścionek, który w dniu swojego ślubu rzuciłam jako dar dla Ferry'ego.

Reklama
Reklama
Reklama