Reklama

Nie chciałam mieć dzieci – i doskonale wiem dlaczego. Kiedy byłam w czwartej klasie szkoły podstawowej, moja mama zakochała się w koledze ojca. Romans szybko wyszedł na jaw. Po awanturze, której nie zapomnę chyba do końca życia, tata spakował manatki i zniknął z naszego życia. Zaraz potem ulotnił się także kochaś. Zostałyśmy z mamą we dwie – nie na długo jednak.

Reklama

Wkrótce bowiem okazało się, że nasza rodzina się powiększy. Do dziś nie wiem, kto jest ojcem Aśki, sądzę, że mama też tego nie wie. Smutek po podwójnym porzuceniu leczyła kolejnymi romansami. A ponieważ „byłam już taka duża” to na mnie spadł obowiązek zajmowania się siostrą. Kiedy moje koleżanki umawiały się do kina, na basen i na randki, ja siedziałam w domu i machałam grzechotką przed nosem wrzeszczącego niemowlaka. Wtedy właśnie obiecałam sobie, że nigdy nie będę mieć dzieci.

Aśka wyrosła na przemądrzałą, pozbawioną ambicji nastolatkę. Wolała się bawić, niż uczyć. Nie szanowała matki, ze mną rozmawiała jak z największym wrogiem. Kiedy skończyła 18 lat, oznajmiła, że wyjeżdża do Anglii. Podobno ktoś załatwił jej tam pracę w domu opieki. Uznałam, że to nie taki zły pomysł. Pamiętam, jak przekonywałam do tego mamę.

– Ciężka praca dobrze jej zrobi. Wywietrzeją jej z głowy te ciągłe pretensje o wszystko.

Mama była jednak pełna obaw.

Zobacz także

– Tyle się słyszy o dziewczynach wywożonych do domów publicznych. Skąd wiesz, że Asia nie trafi w łapy jakichś handlarzy żywym towarem?

Dla świętego spokoju obiecałam, że wszystko sprawdzę. Dom opieki, w którym Aśka miała pracować istniał naprawdę i faktycznie zatrudniał emigrantki. Zadzwoniłam tam i poprosiłam, aby informowali mnie, gdyby były jakieś problemy.

Nie mogłam pilnować jej całe życie

Czy mogłam jeszcze coś zrobić? Dziś myślę, że tak. Wtedy zajmowałam się przede wszystkim układaniem własnego życia. Pracowałam w firmie telekomunikacyjnej i wkrótce czekał mnie awans na asystentkę prezesa. Nie miałam czasu na kontrolowanie, jak by nie było, dorosłej już pannicy. Wystarczało mi, że od czasu do czasu Aśka przysyłała SMS-a, że wszystko u niej w porządku.

Raz na kilka miesięcy wpadała do Polski. Muszę przyznać, że zachowywała się wtedy poprawnie, co tylko utwierdzało mnie w przekonaniu, że samodzielne życie z dala od domu dobrze jej robi. Mamę uspokoiły dopiero odwiedziny u Aśki.

– Nie pracuje już w tym domu opieki, tylko w jakimś pubie, ale bardzo przyzwoitym – relacjonowała po powrocie. – Mieszka z dwiema koleżankami. Dobrze sobie radzi. Zabrała mnie nawet na zakupy i zobacz, co mi kupiła – mama z dumą prezentowała kolorowe fatałaszki.

Zostawiła po sobie pamiątkę

Aż pewnego wieczoru zadźwięczał telefon. W pierwszej chwili nie zrozumiałam, co mama do mnie mówi. Była tak rozdygotana, że trudno było z jej szlochu wyłowić jakiś sens. Ktoś miał wypadek.

– Aśka?

– Tak, była policja i…

– Jest w szpitalu? Musimy do niej jechać! – Byłam gotowa natychmiast wsiadać w samolot i lecieć do Anglii.

– Za późno – mama znów zalała się łzami.

Kilka godzin później siedziałyśmy naprzeciwko pracownika ambasady.

– Zginęli oboje – ona i kierowca – relacjonował mężczyzna. – Przyczynę wypadku ustala tamtejsza policja, ale prawdopodobnie była nią nadmierna prędkość. Czy będzie pani chciała sprowadzić ciało córki do Polski? – zwrócił się do mamy.

Bez słowa pokiwała głową.

– Oczywiście, pomożemy załatwić formalności. A co z dziewczynką?

– Z dziewczynką? – powtórzyłam jak automat.

– Z córką zmarłej.

Rzuciłam mu spojrzenie, od którego powinien paść martwy. Jaki oni mają bałagan w tych swoich papierach!

– Moja siostra nie miała córki – syknęłam oburzona.

Mężczyzna zerknął w jakieś papiery leżące na biurku.

– Susan, urodzona 27 marca… – przeczytał. – W tej chwili znajduje się w rodzinie zastępczej. Panie, jako najbliższa rodzina, mają prawo ubiegać się o opiekę. Jeśli mogę w czymś pomóc…

Następne dni pamiętam jak przez mgłę. Samolot, spotkania z ludźmi, z którymi w innych okolicznościach nie chciałabym mieć do czynienia, mnóstwo okropnych rozmów. Poznawałam siostrę od nowa, taką, jakiej jeszcze nie znałam. A może nie chciałam znać? Jej praca w pubie była tylko przykrywką prawdziwego zajęcia. Po godzinach dorabiała, dotrzymując towarzystwa mężczyznom. Czy Susan była tylko „wypadkiem przy pracy”, czy owocem jakiegoś krótkotrwałego romansu? Nigdy się tego nie dowiem. Tak czy inaczej pojawiła się na świecie i łączą mnie z nią więzy krwi.

Nie chciałam zająć się jej córką

Pracownica opieki społecznej pokazała mi zdjęcia smutnej jasnowłosej dwulatki. Skłamałabym mówiąc, że pokochałam ją od pierwszego wejrzenia. Przeciwnie, byłam zła, że wszyscy oczekują ode mnie jakiejś deklaracji. Co miałam im odpowiedzieć? Że nie lubię dzieci?!

– Ja się nią zaopiekuję – zadecydowała mama, kiedy przez telefon zdawałam jej relację z wizyty w opiece społecznej. – W końcu to moja wnuczka.

– Czy ty wiesz, na co się porywasz? – prychnęłam. – To małe dziecko, które potrzebuje troski i miłości, a ty przecież… – ugryzłam się w język, żeby nie dokończyć: nie umiałaś tego dać nawet własnej córce. – Susan dużo przeszła. Opiekowały się nią na zmianę przeróżne panie. Co tu kryć, lekkich obyczajów. Kto wie, jaki to miało na nią wpływ.

– To co, mamy ją tam zostawić? Oddać obcym? – oburzyła się mama. – Nie zgadzam się na to!

Wymogła na mnie obietnicę, że pójdę zobaczyć małą i wtedy wspólnie podejmiemy decyzję, co dalej. Dziewczynka, która siedziała na dywanie i obojętnym wzrokiem patrzyła w przestrzeń, w niczym nie przypominała Aśki. Tamta od małego absorbowała sobą wszystkich, jakby w poczuciu, że świat należy do niej. Susan była cicha i spokojna. Przez całą wizytę nie wypowiedziała ani jednego słowa.

– Czy ona w ogóle coś mówi? – zaniepokoiłam się.

– Jeszcze nie. Jest lekko opóźniona w stosunku do innych dzieci, ale to się wyrówna – uspokoiła mnie opiekunka. – Potrzebuje tylko dużo miłości.

To wiedziałam. I akurat tego nie potrafiłam jej dać.

Moje życie było puste

Pewnie wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby mój szef nie okazał się podłym draniem. Kiedy zjawiłam się w pracy, czekało tam na mnie wymówienie. Po tylu latach pełnej zaangażowania pracy prezes uznał, że dalej nam razem nie po drodze. Miała mnie zastąpić osoba bardziej kreatywna – czytaj: młodsza i ładniejsza. Na otarcie łez dostałam, poza świetnymi referencjami, sześciomiesięczną odprawę.

Miałam teraz mnóstwo czasu i zabezpieczenie finansowe. Mogłam więc zająć się porządkowaniem swojego życia. Okazało się, że bez pracy jest ono puste. Własne, piękne mieszkanie, dobry samochód i facet na przychodne. Czy tyle wystarczy, aby być szczęśliwą? Ja nie byłam. Może również dlatego, że uwierała mnie myśl o samotnej, niechcianej dziewczynce, która musiała się odnaleźć w jakiejś angielskiej rodzinie.

Trochę trwało, zanim ostatecznie podjęłam decyzję o zabraniu małej do siebie. Ale kiedy już to się stało, poczułam, że kamień spada mi z serca. Pamiętam dzień, kiedy przywiozłam Zuzię do domu. Czekał na nią gotowy, pełen zabawek pokój dziecięcy. Na półce postawiłam zdjęcie Aśki, chciałam, żeby mała ją pamiętała. To w końcu była jej matka, może nie najlepsza, ale pewnie na swój sposób kochająca.

Zuzia usiadła na krzesełku i zastygła. Nie reagowała na moje słowa, czy to wypowiadane po polsku, czy po angielsku. Nie uśmiechała się. Pozwalała się przytulać, ale nie odwzajemniała uścisków. Nic, co robiłam, nie wywoływało w niej żadnych emocji. Wyciągałam łyżeczkę, a ona otwierała usta i jak automat przełykała pozbawioną smaku papkę. Zmieniałam jej pieluchę, a ona leżała bezwładnie. Mogłam z nią robić, co chciałam. To było okropne.

Już wolałabym, żeby płakała, wierzgała nogami lub wrzeszczała wniebogłosy. Wtedy wiedziałabym, że jest żywym dzieckiem, a nie manekinem uwięzionym w dziecięcym ciele. Lekarka, którą wezwałam do domu, bez wahania postawiła diagnozę: autyzm.

– Trzeba będzie oczywiście wykonać dodatkowe badania, ale raczej nie robiłabym sobie nadziei – oznajmiła, zapisując na kartce adres specjalistycznego ośrodka.

Nie wiedziałam, jak jej pomóc

Następne miesiące wypełniało nam chodzenie do przychodni. Lekarze mieli różne pomysły. Zuzia cierpiała więc kolejno na upośledzenie umysłowe, alergię na białko, chorobę genetyczną, mutyzm i zatrucie jakąś bliżej nieokreśloną toksyną. Im diagnoz było więcej, tym silniej wierzyłam, że lekarze się mylą. Coś, nie wiem co, może intuicja, mówiła mi, że kiedy zacznę Zuzię kochać, ona ozdrowieje. Bardzo się starałam, ale wciąż czułam się bardziej jak jej opiekunka niż zastępcza mama. Nawet kiedy ją przytulałam, robiłam to, dlatego, że tak trzeba, a nie z autentycznej potrzeby.

Tamtego wieczora wykąpałam Zuzię i położyłam do łóżeczka. Przed snem przeczytałam jej „Kaczkę dziwaczkę” – z przyzwyczajenia, bo Zuzia jak zwykle sprawiała wrażenie, jakby jej to nie interesowało. Potem zgasiłam światło i wróciłam do salonu. Dwie godziny później usłyszałam jęk. Wpadłam do pokoju Zuzi. Była blada, usta miała fioletowe, a jej drobne ciałko to prężyło się, to wiotczało w konwulsjach.

Wezwałam pogotowie. Dali Zuzi jakiś zastrzyk i zabrali do szpitala. Początkowo lekarze podejrzewali atak padaczki. Na szczęście badania to wykluczyły. Okazało się, że jedyną przyczyną drgawek była po prostu gorączka. Siedziałam przy łóżku Zuzi i patrzyłam, jak śpi. I wtedy dotarło do mnie, że nie chcę jej stracić. Nieważne, czy jest chora, czy zdrowa, upośledzona czy nie, ważne, żeby ze mną została. Bo chyba ją… kocham?

Rano przyszła pielęgniarka zmienić kroplówkę.

– Jeszcze się nie obudziła? – spytała.

– Nie – zaprzeczyłam z westchnieniem.

– Niech pani do niej mówi – poradziła.

Wzięłam do ręki malutką rączkę i zaczęłam recytować „Kaczkę dziwaczkę”. Nic innego nie przyszło mi do głowy.
„Nad rzeczką opodal krzaczka…” Czy mi się wydawało, czy Zuzia poruszyła paluszkami? „…raz poszła więc do fryzjera…” Usta Zuzi lekko zadrżały. „…lecz zdębiał obiad podając, bo z kaczki zrobił się...”

„…zając” – usłyszałam jej szept.

Reklama

Gdyby ktoś mnie spytał, jaka była najszczęśliwsza chwila w moim życiu, nie miałabym wątpliwości – ta, w której Zuzia wypowiedziała pierwsze słowo. Od tamtej chwili każdy następny dzień przynosił wielką radość.

Reklama
Reklama
Reklama