Reklama

Wracałam z zakupami do domu, gdy nad moją głową zaskrzeczała sroka. Podniosłam wzrok i ujrzałam siedzącego na gałęzi ptaka przyglądającego mi się uważnie.

Reklama

– Łatka, Łatunia! – zawołałam.

Sroczka zatrzepotała skrzydłami i zaskrzeczała:

– Kek-kek. Kek-kek.

Poczułam wzruszenie. Jak zawsze, kiedy ją widziałam…

Zobacz także

Trzeba było szukać fachowej pomocy

Osiem lat temu Jarek, wnuk mojej sąsiadki, znalazł ledwie opierzone pisklę sroki. Początkowo podekscytowany rolą opiekuna, szybko się jednak znudził i podrzucił malucha babci. Niestety, ta zupełnie nie wiedziała, co z nim zrobić, więc postanowiła wynieść ptaszka do parku, by tam, jak stwierdziła, „umarło śmiercią naturalną”. Czyli z głodu.

Oburzyło mnie to, bo jestem wielką miłośniczką zwierząt. Nie mogłam pozwolić, żeby pisklę padło ofiarą ludzkiej bezmyślności i braku odpowiedzialności! Podjęłam decyzję, że spróbuję je uratować. Miałam już pewne doświadczenie w wychowaniu młodych kawek, a że sroka to też ptak krukowaty, przypuszczałam, że i z nią dam sobie radę. Był tylko jeden problem – nasza bura kotka Maniulka miała już na sumieniu parę wróbelków... Na szczęście udało mi się dogadać z sąsiadem, który wyraził zgodę, bym umieściła pisklę we wspólnej suszarni na naszej kondygnacji.

Sroczka była wystraszona i głodna. Korzystając z doświadczenia i książek profesora Sokołowskiego, zabrałam się do odchowywania biedulki. Na diecie złożonej z białego sera, surowej wołowiny i żółtka, szybko nabierała sił, a traktowana serdecznie i czule oswoiła się błyskawicznie. Nazwaliśmy ją Łatka, bo na czarnym „śliniaczku” miała trzy białe plamki.

Gdy po kilku dniach próbowała już wydostać się ze swojego pudełka, wyszły na jaw zgubne skutki opieki Jarka.
W wyniku jego „zabaw”, polegających na podrzucaniu pisklęcia, Łatka miała złamaną prawą nóżkę. Trzeba było szukać fachowej pomocy. Niestety, wędrówki po miejscowych gabinetach weterynaryjnych kończyły się wyśmianiem lub stwierdzeniem: „otorbi się i jakoś będzie”. W końcu poskarżyłam się zaprzyjaźnionemu właścicielowi sklepu zoologicznego, że nikt nie chce i nie umie mi pomóc.

– Jedźcie do doktora Wacława! Dam wam adres – poradził pan Tomek. – To świetny fachowiec, był na praktykach w USA. A leczenie dzikich zwierząt to jego pasja!

Jakby chciała go zahipnotyzować

Zapakowałam więc Łatkę do pudełka i ciasnym busem, przy akompaniamencie sroczych okrzyków protestu oraz złośliwych uwag współpasażerów, dotarłam pod wskazany adres. A tam wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Doktor Wacław prześwietliwszy nóżkę Łatki, stwierdził złamanie kości udowej.

– Nie da się umocować szyny w tym miejscu – orzekł. – Nie utrzyma się.

Łzy napłynęły mi do oczu. Więc i on nic nie poradzi? Tymczasem doktor Wacław wziął ptaszka na ręce i zażądał:

– Niech ją pani potrzyma! O, tak!

W jego ręku błysnęły nożyczki.

– Co pan chce jej zrobić?! – krzyknęłam przerażona.

– Przecież muszę tę łapkę jakoś unieruchomić, żeby się zrosła – uśmiechnął się pobłażliwie.

Po czym uciął kawałek przylepca, zręcznym ruchem wyprostował nóżkę Łatki i przymocował ją plastrem do krótkiego jeszcze, ale już sztywnego ogonka.

– Proszę przyjechać za dwa tygodnie – powiedział i uciekł ze śmiechem na zaplecze, gdy spytałam, ile płacę za pomoc.

Dwa tygodnie później zdjął Łatce opatrunek ze zrośniętej już nóżki i ptaszyna dorastałaby sobie spokojnie w suszarni, gdyby nie sąsiad, który obraził się na moją mamę o to, że mu nie pożyczyła kilkuset złotych. Tego samego dnia zadzwonił do naszych drzwi i stawiając na podłodze pudełko z Łatką, warknął do mnie:

– Zabierajcie ptaka z suszarni, bo mu łeb ukręcę!

Po czym wyszedł, a obok moich nóg nie wiadomo kiedy pojawiła się Maniulka, wgapiając się w skrzydlatego przybysza, jakby chciała go zahipnotyzować. Czym prędzej podniosłam pudełko, gotowa własną piersią bronić Łatki przed zakusami łownej, bądź co bądź, kocicy. Stało się jednak coś zupełnie niewiarygodnego!

Niesamowita przyjaźń

Kiedy usiadłam z Łatką na kolanach, Maniulka podeszła bliżej i przyjaźnie mrucząc, zaczęła łasić się do sroczki. Potem usiadła obok nas, podwinęła łapki i… usnęła! Najwyraźniej uznała, że skoro ptak znalazł się w mieszkaniu, to nie jest zdobyczą, lecz członkiem rodziny! Dalsze wydarzenia potwierdziły moją teorię.

Od tej chwili przez wiele miesięcy mieliśmy okazję obserwować niezwykłą przyjaźń naszych podopiecznych. Zanim jeszcze Łatka nauczyła się fruwać, Mania towarzyszyła jej w spacerach po mieszkaniu. Wyglądało to uroczo, gdy przodem maszerowała sroka, utykając na prawą łapkę, a za nią kotka, pilnując, by ptak nie wcisnął się w jakiś zakamarek. Bawiły się razem, turlając między sobą pingpongową piłeczkę. Łatka wybierała mięsko z kociej miski, a Maniulka częstowała się żółtym serem ze sroczego karmidełka.

Rytuałem stały się także codzienne kąpiele. Kładliśmy na podłodze balkonu stare prześcieradła, a na nich stawialiśmy płytkie plastikowe pudełko napełnione letnią wodą. Maniulka podchodziła do niego i majtając języczkiem tuż nad powierzchnią wody, udawała, że pije. Zdaniem Łatki, „piła” zbyt długo, więc zniecierpliwiona sroczka pryskała wodą na kotkę, chcąc, by ta ustąpiła jej miejsca. Najpierw chlapała dziobem, potem tupała nóżką w wodzie, wreszcie, gdy to nie pomagało, nagarniała wodę skrzydłem i chlustała na Manię. To było zawsze skuteczne! Łatka wreszcie mogła się swobodnie wykąpać.

Nasze pupilki często świadczyły sobie „usługi fryzjerskie”. Zwłaszcza Łatka przepadała za przeczesywaniem dzióbkiem kociego futerka. Maniulka często usypiała przy tym zabiegu, mrucząc rozkosznie. Czasem odwzajemniała się, liżąc sroczce piórka. Nas też Łatka lubiła czesać. Zagiętym na czubku dziobem czule przegarniała grzywki, a nawet brwi, poćwierkując przy tym cichutko. Prawie wcale nie skrzeczała, chyba że coś ją zaniepokoiło. Dzięki niej dowiedzieliśmy się, że sroki wcale nie są hałaśliwe.

Zresztą nie tylko Łatka nauczyła nas swojego języka. Sama załapała kilka ludzkich słów i używała ich w inteligentny sposób, najwyraźniej rozumiejąc ich znaczenie. Zadowolona mówiła „tak”, protestowała, kwiląc „nie, nie”. Wołała nas do zabawy wtedy, gdy zobaczyła coś ciekawego za oknem. Moich rodziców przywoływała słowami: „mama”, „tata”, a Maniulkę „kiti, kiti”. Moje imię było dla niej za długie, więc skracała je do „Ma!”.

Któregoś dnia wybrała wolność

Najlepszą zabawę mieliśmy jednak wtedy, gdy niezwykłe przyjaciółki zajmowały swój punkt obserwacyjny na parapecie okna. Mieszkamy na parterze, a chodnikiem przechodzi sporo ludzi. Zwykle nie trzeba było długo czekać, by ktoś zauważył niezwykłą parę. Budziła prawdziwą sensację! Wkrótce wszyscy z osiedla wiedzieli już o kocio-sroczej przyjaźni i specjalnie nadkładali drogi, by popatrzeć na Manię i Łatkę. Babcie przyprowadzały wnuki, a dzieci idące do szkoły spóźniały się pewnie na lekcje – tak długo wystawały przed naszymi oknami. Z czasem widok ptaka i kota stał się dla tubylców czymś normalnym i tylko obcy dziwili się, nie wierząc w to, co widzą.

Przez półtora roku patrzyliśmy na tę niezwykłą przyjaźń. Wreszcie Łatka dorosła i któregoś dnia wybrała wolność. Maniulka szukała jej długo, tęskniła. Osowiała przesiadywała na parapecie i ożywiała się, gdy za oknem przelatywała sroka lub słychać było srocze nawoływania. A Łatka? Żyje nadal na naszym osiedlu. Skąd wiem, że to ona? Bo reaguje na swoje imię. Poza tym utyka na prawą nóżkę. No i nie boi się kotów – bezczelnie wyciąga jedzenie z misek stawianych osiedlowym mruczkom, spod nosów oniemiałych ze zdumienia burasów.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama