Niektórzy twierdzą, że to, co robię, nie jest normalne, że mam bzika na punkcie porządku i że powinnam się leczyć. A niby na co? Leczą się chorzy, a ja nie czuję się chora, wręcz przeciwnie – gdybym mieszkała w nieładzie, nie mogłabym funkcjonować, jak przy grypie lub anginie. Żeby się dobrze poczuć, muszę mieć dookoła siebie jak w pudełeczku: poukładane, czyściutko, błyszcząco i pachnąco. Wtedy mam siły do wszystkiego, mam dobry humor i chce mi się żyć.

Mam swoje dziwactwa

Nawet podczas gotowania czy pieczenia wszystkie produkty mam poukładane równiutko. Noże, obieraczki, widelce tak przyszykowane, żeby były pod ręką. Papierowe ręczniki i mokre ściereczki gotowe do użycia, bo nie ma nic gorszego niż stół zasypany obierkami albo czymś innym. To mi odbiera chęć do pracy i apetyt.

Mam taką zasadę, żeby nie jadać poza domem. Nigdy nie wiadomo, w jakich warunkach potrawy były przygotowywane i czy była zachowana higiena. Wyobrażam sobie zaraz, co się może kryć w takiej nieznanej mi kuchni i już niczego nie przełknę. Nie chodzi tylko o restauracje; mam znajomych, u których nie wypiłabym nawet herbaty, trudno, wystarczy, że popatrzę na wygniecioną serwetę, smugi na szklance i mam dosyć. Dlatego rzadko ich odwiedzam i w ogóle unikam sytuacji, w których musiałabym się tłumaczyć albo odmawiać.

Mieszkam sama. Chyba na szczęście, bo jednak dostosowanie się do moich zachowań mogłoby być dla kogoś niełatwe. Raz czy dwa przekonałam się o tym podczas pobytu w sanatorium. Za pierwszym razem mieszkałam z dwiema kuracjuszkami i to był prawdziwy horror, za drugim – współlokatorka wprawdzie się starała, ale w końcu i tak się posprzeczałyśmy, więc musiałam wziąć jedynkę z dopłatą. Podobnie było podczas mojego pobytu w szpitalu, bo nawet tam, kiedy tylko trochę lepiej się poczułam, wyszorowałam umywalkę w pokoju, stolik przy łóżku i parapety. W końcu ochrzaniła mnie pielęgniarka, a salowe patrzyły jak na dziwadło i kpiąco się uśmiechały, sprzątając moją salę.

Jestem samotna

Nic więc dziwnego, że ludzie zaczęli mnie unikać, a ja sama nie robiłam nic, żeby się do nich zbliżyć. Rezultatem takiego postępowania zawsze jest samotność, więc w wieku czterdziestu pięciu lat byłam sama; bez przyjaciół, rodziny oraz partnera na dobre i złe. Z facetami miałam zresztą jak najgorsze doświadczenia.

Nie mówię, że nie próbowałam, owszem – nawet parę razy sprawdzałam, czy wytrzymam w jakimś związku, ale przy każdej próbie – klapa! Albo okazywał się brudasem w przepoconej koszulce i wczorajszych skarpetkach, albo niechlujem cmokającym przy jedzeniu, albo nie podnosił deski w toalecie. Robiło mi się niedobrze i choćby nawet taki facet miał dyplom najlepszej uczelni, ja go skreślałam bezpowrotnie i na amen!

Kto wie, jak długo by to trwało, gdyby nie Kasio znaleziony w październikową i wietrzną nocą w krzakach rosnących przed moim blokiem.

Znalazłam go przypadkiem

Nie cierpię wiatru. Zawsze dostaję wtedy strasznej migreny, a kiedy w dodatku na niebie świeci księżyc w pełni, bez tabletki nie dam rady. Tym razem było podobnie, tylko okazało się, że proszki przeciwbólowe się skończyły, i na wypadek migrenowego ataku byłam bezradna i bezbronna. Co miałam robić? Apteka niedaleko, jest czynna do dwudziestej drugiej,  więc zdążę – pomyślałam, wkładając płaszcz. Ponieważ naprawdę mocno wiało, włożyłam na głowę beret i naciągnęłam go na uszy, bojąc się przewiania. Pewnie dlatego nie od razu usłyszałam pisk i rozpaczliwe skomlenie dochodzące spod niskich bzów, z których opadły już prawie wszystkie liście. Musiałam je rozgarnąć rękami, żeby zlokalizować ten dźwięk… był coraz bliższy i głośniejszy, aż wreszcie zobaczyłam małą kulkę płaczącą wniebogłosy i chyba wzywającą pomocy.

W ogóle nie kontrolując tego, co robię, podniosłam ją i też bezwiednie przytuliłam do siebie, nie zważając na to, że mój jasny prochowiec zostaje właśnie udekorowany ciemnymi smugami z wilgotnej ziemi i butwiejącej trawy. Piesek, bo zorientowałam się, że znajda to psiak, tak się trząsł i dygotał z zimna i ze strachu, że znowu całkiem wbrew swoim zwyczajom schowałam go pod płaszcz, nie myśląc o tym, że w tej chwili moja bluzka i apaszka też nadają się tylko do prania.

Na domiar wszystkiego psiak okropnie cuchnął jakąś zgnilizną i jeszcze czymś równie wstrętnym, więc i ja po chwili przesiąkłam tą „perfumą”. Normalnie uciekłabym z obrzydzeniem, ale teraz zapomniałam o aptece, migrenie, proszkach oraz moim wstręcie do brudu, i tak szybko, jak mogłam, wróciłam do domu, nie czując nawet kolana bolącego mnie zawsze na wiatr i księżycowa pełnię.

Chciałam mu pomóc

Wytarłam psiaka ręcznikiem, który też zaczął przypominać ścierkę do podłogi, i dopiero wtedy dobrze się przyjrzałam pyszczkowi z czarnym noskiem, ślepkom jak dwie granatowe śliwki, szerokim, mocnym łapkom i sierści w białe i brązowe łaty. Piesek nadal się trząsł, ale jednocześnie zaczynał wąchać i badać nosem przestrzeń dookoła siebie, jakby chciał się zorientować, gdzie jest i czy nic mu nie grozi.

Zrobił parę kroczków w lewo, potem w prawo, zatrzymał się, znieruchomiał, przykucnął i… na mój piękny, puszysty, drogi dywan popłynęła stróżka, szybko wsiąkając w roślinny ornament. Powinnam była poczuć to, co zawsze czułam na widok bałaganu i brzydoty, czyli szok i niechęć, ale psiak nagle zamerdał ogonkiem i nadzwyczaj zgrabnie podbiegł do mnie, próbując się wspiąć do moich kolan. Popiskiwał przy tym, jakby mówił: weź mnie na ręce, proszę, weź, przecież sama rozumiesz, że już jestem twój, i to się nie zmieni.

Byłam jak zaczarowana

Sprzątałam po maluchu, odsuwając go od siebie, bo nadal próbował wejść mi na plecy, potem do starej koleżanki, żeby się dowiedzieć, co powinny jeść takie szczeniaczki, jeszcze później, już z psem na kolanach, szukałam informacji w internecie, postanawiając, że rano pójdę z moim zwierzaczkiem do lecznicy weterynaryjnej po wskazówki, co dalej.

W międzyczasie parę razy sprzątałam „prezenty” z dywanu i podłogi, nie czując najmniejszego obrzydzenia. Nawet pomyślałam, że to chyba czary i że ktoś mnie odmienił, ale tak było. W przedpokoju poniewierał się byle jak rzucony poplamiony płaszcz, w łazience brudny ręcznik, w kuchni nieumyte naczynia i garnuszek po kaszce na mleku, a ja wpatrywałam się w śpiącego pieska pokazującego różowy brzuszek oraz podkurczającego i prostującego łapki, jakby się przygotowywał do dalekiego biegu.

Ty smyku – myślałam – uwiodłeś mnie na zawsze. Jestem cała twoja, od początku do końca, więc dostajesz na imię tak jak twój słynny wzór i poprzednik. Będziesz Casanova, w skrócie Kasio. Mam nadzieję, że ty będziesz wierny…

Zmieniłam się

Mijają dwa lata, odkąd jesteśmy razem. Kasio jest wspaniałym, mądrym, dobrym i przywiązanym do mnie przyjacielem. Jest też terapeutą, bo powoli pomógł mi wydostać się z niewoli natręctwa nieustannego sprzątania. Czyli ja pomogłam jemu, a on mnie, nie wiadomo czy nie bardziej… Pozwolił mi także nawiązać pozrywane kontakty z ludźmi i inaczej na nich popatrzeć. 

Od jakiegoś czasu na przykład oboje przyjaźnimy się z pewnym mężczyzną, który też ma zwierzątko w domu – kota Władysława. O dziwo, nasi podopieczni się lubią, co według mnie nieźle rokuje, bo my, ich opiekunowie, też się lubimy. A może nawet trochę więcej niż lubimy. Wprawdzie dom z psem i kotem nie może być wymuskany pod względem porządku, ale kto by zwracał na to uwagę?

Kiedy sobie przypomnę, jaka byłam kiedyś sterylnie czysta, samotna i nieszczęśliwa, ogarnia mnie przerażenie i żal, że ta wietrzna noc nie zdarzyła mi się wcześniej. Muszę szybko nadrobić stracony czas. Kasio patrzy na mnie, jakby mówił: masz rację, przyjaciółko, do dzieła, ja ci pomogę…