Przeżyłem już trzydzieści pięć lat i do niedawna uważałem się za prawdziwego starego kawalera. Moje życie ułożyło się tak, że nigdy nie założyłem własnej rodziny. Mieszkam w niewielkiej miejscowości, gdzie trudno znaleźć interesujące towarzystwo. W dodatku ze względu na mój zawód otaczają mnie prawie wyłącznie mężczyźni, ponieważ pracuję w firmie specjalizującej się w sprzęcie mechanicznym, co zazwyczaj nie przyciąga kobiet.

Dodatkowo, przez ostatnie kilka lat moją rolą było opiekowanie się matką, która po śmierci ojca uległa załamaniu i przestała radzić sobie sama. Mimo to aż do końca swojego życia była świetną kucharką i bardzo cieszyło ją gotowanie. Poruszała się po kuchni z trudem, wspierając się na lasce i mieszała w garnkach. Ale w końcu i ona odeszła na zawsze.

Pogrążyłem się w samotności

Po skończeniu pracy od czasu do czasu spotykałem się z przyjaciółmi, ale każdy z nich miał swoją rodzinę i dzieci, a jeśli nie, to przynajmniej narzeczoną. W pewnym sensie nie pasowałem do nich. Musiałem znaleźć inny sposób na zapełnienie mojego wolnego czasu. Szybko nauczyłem się gotować, ponieważ w naszym małym mieście nie było żadnej porządnej restauracji. Mój dawny szkolny kolega prowadził niewielką kawiarnię przy głównej drodze.

– Tylko w poniedziałki serwuję świeże potrawy – lojalnie ostrzegł. – W inne dni nie polecam. Gotowanie dla gości prowadzę według zasady „to, co smakuje turystom, szkodzi kucharzowi” – dodał ze śmiechem.

Nie było łatwo, w tej kwestii musiałem polegać tylko na sobie. Nie miałem innego wyboru. Ale dla czystej rozrywki zacząłem codziennie pedałować na rowerze. Kondycja zaczęła mi się poprawiać z każdym kolejnym tygodniem, a moje wycieczki były coraz dłuższe. Zaczynałem odkrywać dalsze rejony mojej rodzinnej miejscowości. Czasami decydowałem się na całodniowy wyjazd. Wstawałem rano, zabierałem rower do pociągu, odjeżdżałem 40 kilometrów do mojej stacji, a następnie wracałem do domu za pomocą siły nóg.

Potrzebowałem takiej odskoczni

Podjąłem decyzję o spędzeniu jesiennego urlopu w Bieszczadach. Wybrałem miejsce zakwaterowania, które przyciągało klientów obietnicą dostępu do różnorakiego sprzętu sportowego, w tym między innymi rowerów renomowanych marek. "To jest to, czego mi potrzeba!" - pomyślałem z entuzjazmem. Dotarłem na miejsce i kolejnego dnia skorzystałem z możliwości wypożyczenia roweru. Z mapą w ręku ruszyłem w trasę. W ogóle nie przyszło mi do głowy, ile strachu tego dnia mnie czeka. Początek dnia zapowiadał się przyjemnie: było ciepło, lekko wiało, niebo było bezchmurne.

Początkowo jechałem drogą, a następnie szlakiem wzdłuż wzgórz, zachwycając się pejzażami tak urokliwymi, że zapierały dech w piersiach. Wokół nie było nikogo. Tylko cisza i spokój. W lesie ścieżka zaczęła gwałtownie wznosić się w górę, więc postanowiłem zrobić sobie przerwę. Usiadłem na obalonym pniu, wyjąłem kanapkę, gdy nagle z krzewów wyskoczył mężczyzna z dwoma koszami. W jednym miał grzyby, a w drugim jagody. Usiadł obok, ciężko oddychając.

– Znikaj pan stąd, natychmiast! – szeptał z trudem, próbując zapanować nad oddechem.

Zaskoczyło mnie takie przywitanie, ale aby pokazać swoje pokojowe intencje, wręczyłem mu butelkę z wodą.

– Odejdę, jak skończę jeść – odparłem zdecydowanie.

Chciałem, żeby wiedział, że się go nie boję. W międzyczasie wypił kilka łyków i odzyskał zdolność mówienia.

– Niedźwiedzie... - wyjaśnił lakonicznie.

Myślałem, że ten facet żartuje

Zinterpretowałem to jako lokalny dowcip opowiadany naiwnym podróżnikom.

– Aha, rozumiem – odpowiedziałem, spokojnie kontynuując posiłek. Spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczami i z niedowierzaniem potrząsnął głową.

– Tam, za tą ścieżką, zbierałem borówki... – rozpoczął.

– Czy nie chodziło o jagody? – przerwałem mu, spoglądając do jego koszyka.

– Dla was to jagody, dla nas – borówki – odpowiedział z irytacją. – I widzę, jak na drugim końcu polany młody niedźwiedź też przyszedł na borówki i ciągle na mnie patrzył. Szybko zebrałem swoje rzeczy i rzuciłem się do ucieczki. Sugeruję, abyś zrobił to samo, bo jeśli jego matka jest w pobliżu, to nie będzie żartów. Cztery lata temu, kilka kilometrów stąd, niedźwiedzie rozerwały na strzępy naszego sąsiada – zakończył, wstając. – Teraz idę pod wiatr, więc mnie nie wyczuje, a tobie radzę wsiąść na rower i szybko zjechać ścieżką w dół – dodał poważnie, po czym zniknął wśród drzew.

Poznaliśmy się przypadkiem

Z niewiadomych przyczyn przestałem czuć smak swojego posiłku. Bez wahania posłuchałem rady sympatycznego miłośnika grzybobrania. Jechałem pospiesznie wzdłuż ścieżki, jednak niebawem natknąłem się na skrzyżowanie dróg. Na niewielkiej polanie spotykało się pięć różnych tras. Zmniejszyłem tempo, zastanawiając się nad wyborem, nagle kątem oka dostrzegłem przybliżającą się ze sporą prędkością osobę, kierującą się prosto na mnie. Odczułem niespodziewane uderzenie, a potem ból...

"Niedźwiedzica!", to ostatnie, co przemknęło mi przez myśl, zanim spadłem z roweru i straciłem przytomność.

Kiedy ponownie otworzyłem oczy, nade mną pochylała się kobieta w rowerowym kasku, spod którego spływały na ramiona długie, blond włosy. Patrzyła na mnie swoimi niebieskimi oczami pełnymi łez.

"Niedźwiedzice nie noszą hełmów, nawet te z blond włosami", pomyślałem, na wpół świadomy.

– Proszę cię, nie umieraj – szepnęła blondynka.

Na moment pomyślałem, że trafiłem do nieba dla cyklistów, ale szybko wróciłem do rzeczywistości, kiedy oblała mi twarz wodą. Przez chwilę mnie przepraszała. Wyjaśniła, że podczas jazdy rowerem natrafiła na młodego niedźwiedzia. W panice ruszyła w dół stoku i nie zdołała zahamować, zderzając się ze mną. Pomogła mi się podnieść i odetchnęła z ulgą, kiedy okazało się, że poza drobnymi zadrapaniami nie doznałem żadnych obrażeń. Potem razem wróciliśmy na główną drogę. Asia zaprosiła mnie do swojego pokoju w jednym z okolicznych pensjonatów. Zajęła się moimi skaleczeniami i zaproponowała kawę. Ustaliliśmy, że spotkamy się następnego dnia, a potem kolejnego.

Podzieliła się ze mną swoją historią

Była zatrudniona w Krakowie jako inżynier w dość dużej firmie. Nie była zadowolona z tamtejszych warunków pracy, ponieważ nie widziała możliwości awansu czy podwyżki. Firma nie była zbyt dynamiczna. Dodatkowo Asia nie była w stanie zorganizować sobie życia prywatnego i bała się, że już zawsze będzie starą panną. Jej męski zawód odstraszał skutecznie ewentualnych partnerów.

Wtedy poruszyłem temat mojej firmy. Asia o niej słyszała. Mieliśmy dobre opinie na rynku i zawarliśmy kilka umów międzynarodowych. Nasze małe miasto w zasadzie funkcjonowało dzięki temu dużemu, jedynemu w okolicy miejscu pracy.

Dwa tygodnie wakacji minęły błyskawicznie i przyszło nam się pożegnać. Było mi z tym ciężko. Bałem się, że Asia o mnie zapomni. Mimo to, głęboko w sercu, miałem nadzieję, że się mylę. Zwłaszcza że dzwoniliśmy do siebie każdego dnia.

Zaskoczyła mnie

Któregoś popołudnia poinformowała mnie, że planuje wizytę w moim małym mieście. Cieszyłem się tak bardzo, że bez wahania zabrałem się za gruntowne sprzątanie. Przyjazd Asi to dla mnie prawdziwe święto. Byłem szczęśliwy, ale nie wiedziałem, że czeka mnie coś jeszcze bardziej zaskakującego.

Następnego dnia poszła ze mną do pracy. Z tajemniczym wyrazem twarzy oznajmiła, że ma umówione spotkanie z dyrektorem. Otworzyłem szeroko oczy, nie mogłem w to uwierzyć. Kiedy zniknęła za drzwiami gabinetu szefa, bezmyślnie kręciłem się w miejscu, oczekując na koniec rozmowy, która wydawała się trwać wiecznie! Po godzinie Asia pojawiła się w moim pokoju z wyrazem dumy na twarzy.

– Zatrudnił mnie na okres próbny na trzy miesiące. Jeśli pokażę, że się do tego nadaję, wtedy otrzymam stanowisko szefa montażu. Dlaczego tak na mnie patrzysz? – zapytała z miną niewiniątka. – Musiałeś wiedzieć, że stary szef przechodzi na emeryturę.

– Naprawdę planujesz tu zostać? – nie mogłem uwierzyć, że mam takie szczęście.

– Nie chcesz? – zaczęła drążyć temat.

Oczywiście, że chcę! – mocno ją przytuliłem.

Poszliśmy do kantyny. Asia nie przestawała gadać.

– Tutaj mam szansę na awans, praca jest interesująca, a firma rośnie. I jest jeszcze jeden powód, dla którego chciałabym tu zostać – dodała. – Mówiłeś, że potrafisz gotować...

Oboje roześmialiśmy się ze szczęścia. Widmo jest staropanieństwa chyba odeszła w siną dal.