Mocno to przeżywałam

Rok temu pierwszy raz jechałam na święta do rodziny swojego chłopaka i stresowałam się jak diabli. To dlatego zgubiłam drogę i w efekcie przeżyłam przygodę swojego życia. Kacper już od dawna namawiał mnie, żebyśmy spędzili wigilię u jego rodziców, ale ja zawsze znajdowałam jakąś wymówkę. Głupią zazwyczaj, bo prawda jest taka, że i tak w ten dzień siedziałam sama. Mój tata nie żyje, a mama dawno wyjechała za granicę, wyszła drugi raz za mąż i niespecjalnie się mną interesuje. Z dalszą rodziną nie utrzymuję kontaktu – większości nigdy nie poznałam, a reszta… No cóż, może ja po prostu nie jestem sentymentalna, ale święta dla mnie właściwie w ogóle nie mają żadnego znaczenia.

Z Kacprem jestem już siedem lat i prawdę mówiąc, najwyższa pora, żebym – jak to ujął mój chłopak – zaczęła integrować się z jego rodziną. Męczył mnie, prosił, posunął się nawet do tego, że w zeszłym roku namówił swoją mamę, żeby do mnie zadzwoniła i osobiście mnie zaprosiła. Jej przecież nie mogłam odmówić…

Kacper zjawił się tam wcześniej, ja do ostatniego dnia musiałam być w pracy, umówiliśmy się więc, że dojadę. Byłam już u jego rodziców kilka razy, znałam drogę.Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby jechać na skróty, przez las. Kacper pokazywał mi tę trasę nieraz, ale to zawsze było latem, gdy świeciło słońce. A teraz zimą, chociaż wyjechałam zaraz po pracy – bo już byłam spakowana, to i tak, gdy przejechałam te sto kilometrów, zaczęła się już szarówka. To dlatego wybrałam drogę przez las – dookoła nadrabiałam ze 20 kilometrów, a tak po pięciu minutach powinnam być już na miejscu. Przynajmniej kiedy jechałam z Kacprem, to tak było…

Las ciągnął się w nieskończoność

Ledwie wjechałam w ten las, zrozumiałam, że to był błąd. Szarówka natychmiast zmieniła się w mrok. W dodatku zapomniałam, że droga nie jest prosta, ale się rozwidla i, co gorsza, gdzieś powinnam skręcić w lewo, a nie pamiętałam, gdzie! Chyba wybrałam źle, bo jechałam i jechałam, wydawało mi się, że już dawno powinnam dotrzeć do wsi, a las się ciągnął. Miałam nawet pomysł, żeby zawrócić, ale bałam się, że pobłądzę jeszcze bardziej!

Dlatego gdy zobaczyłam wreszcie pole, odetchnęłam z ulgą. Dobrze wiedziałam, że to nie jest wieś Kacpra, bo tam się na pole z lasu nie wyjeżdżało. Miałam jednak nadzieję, że ktoś mi podpowie, jak dalej jechać. A kiedy na skraju pola zobaczyłam małą chałupkę, w której oknach świeciło się światło, z radości omal nie krzyknęłam.

Zaparkowałam w pobliżu drewnianego płotu i krytycznie spojrzałam z bliska na chatynkę. Stara, drewniana, z tych, co to raczej w skansenie można oglądać, a nie na wsi. Nagle ogarnęły mnie wątpliwości. Po pierwsze, pewnie mieszkają tu jacyś biedni staruszkowie, którzy znając moje szczęście, są albo głusi, albo mają Alzheimera – i mi nie pomogą. A po drugie, uświadomiłam sobie, że chociaż nie było jeszcze szesnastej, to jednak to wigilia i może nie wypada przeszkadzać? Ale światła kolejnego domu ledwo majaczyły z daleka, więc dotarło do mnie, że chyba nie mam wyjścia.

Widać było jej samotność

Jak tylko zapukałam, drzwi się otworzyły, a ja jęknęłam. Staruszka, która stała na progu, musiała mieć chyba ze sto lat!

– Szczęść Boże, zapraszam – powiedziała, odsuwając się nieco i robiąc mi miejsce.

– Ale ja tylko o drogę chciałam zapytać, nie będę przeszkadzać – zaoponowałam.

– To w środku zapyta, niech wejdzie, bo zimno wpada do chałupy – staruszka była bardzo stanowcza.

Zawahałam się, ale niezręcznie mi było uciekać. Weszłam, a gdy zamknęła za mną drzwi, w środku zrobiło się ciemno. Tylko spod szpary z kuchni świeciło światło.

– Tu nie mam prądu, niech do kuchni idzie, zagrzeje się – usłyszałam za plecami i automatycznie nacisnęłam klamkę.

Kuchnia była równie wiekowa jak gospodyni, ale szalenie przytulna. Kąt zajmowała kuchenka węglowa, i to od niej pewnie biło to przyjemne ciepło. Na fajerkach stały jakieś garnki, coś się gotowało. Sądząc po zapachu, grzybowa. Przełknęłam ślinę.

– Przepraszam, ja do Dąbrowy chciałam się dostać, ale chyba zabłądziłam – wyjaśniłam. – Powinnam z lasu do wsi wyjechać, a na pole trafiłam… Daleko to?

– Nie, to Dąbrowa właśnie, chociaż tu niby Dzierżawy – powiedziała, uśmiechając się do mnie ciepło. – Trochę panienka zjechała, ale to łatwo wrócić, o tu, pod lasem droga prowadzi, na żwirówkę wypada, trafić trafi na pewno. – podeszła do kuchni zamieszać coś w garnku. – Ale zanim pojedzie, to się opłatkiem ze mną przełamie. Sama tu siedzę, jak palec, takiego wędrowca mi niebiosa zesłały, nie odmówi mi chyba panienka?

– Bardzo byłoby mi miło, ale ja właśnie na wigilię do rodziców mojego… narzeczonego jadę – powiedziałam. Nie wiem, co mi przyszło do głowy z tym narzeczonym! Chyba po prostu głupio mi było powiedzieć, że to chłopak. Jakoś wydawało mi się, że staruszkę to oburzy.

– No to i pojedzie, wcześnie jeszcze, a wieś obok – upierała się niezmieszana. – A najpierw dobry uczynek zrobi, w samotności ulży. Pół godzinki panienki nie zbawi, a mnie, moją duszę, owszem. Proszę, niech siada, kurtkę zdejmie. Ja wszystko gotowe mam. Tylko opłatkiem się przełamiemy, dwa słowa zamienimy.

Najchętniej bym stamtąd uciekła, ale było mi po prostu żal starowinki. Może i trochę miała w głowie pomieszane, ale robiła sympatyczne wrażenie. A samotność, faktycznie, straszna jest.

– Ja sama jak palec tu siedzę – powtórzyła starowinka, podsuwając mi talerz, gdy już złożyłyśmy sobie życzenia. – Mąż dawno odumarł, dzieci zapomniały o starej matce, z miasta im się przyjeżdżać nie chce. Ale ja nie narzekam, nie – uśmiechnęła się znowu. – Ludzie tu dobrzy, często ktoś zagląda, zakupy przyniesie, drzewo porąbie. Ale jak wigilia, to wtedy przeszkadza ta samotność, boli. Bo to przecież rodzinne święta, prawda? A ja rodziny już nie mam. Ale dobry Bóg zawsze mi kogoś przyśle.

– Jak to? – zapytałam zdziwiona i nieco przybita tym jej wywodem.

– Ja nikogo w życiu od progu nie odpędziłam – powiedziała staruszka. – Zawsze u mnie i pomoc, i coś ciepłego do jedzenia każdy znalazł. Ludzie o tym wiedzieli, przychodzili, ja przygarniałam wszystkich. Ale los mnie dotknął, oj bardzo – pokiwała głową, zapatrzona w swoją przeszłość.

Zamilkła i dopiero po chwili się otrząsnęła. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się.

– Ale tak być musiało – powiedziała. 

– A dobry Bóg nie zapomniał o mnie. Rok w rok zbłąkany wędrowiec do mnie w wigilię zapuka. Latoś też był, a i teraz o – panienka przyjechała.

Zszokowało mnie, że babcia nie żyje

Oprzytomniałam i spojrzałam na zegarek. Prawie siedemnasta! Kacper pewnie już dzwonił, a komórka w samochodzie!

– Muszę lecieć, zajrzę tu kiedyś z narzeczonym – złapałam kurtkę i wybiegłam.

Staruszka miała rację, bez problemu znalazłam drogę. Już nawet nie dzwoniłam do Kacpra. Gdy wjechałam na podwórko, wybiegł z domu zaniepokojony. 

– Myślałem, że coś się stało, nie odbierasz komórki i nie dzwonisz! – zbeształ mnie na powitanie. – Co tak długo? Mówiłaś, że wcześniej wyjdziesz z pracy?

– No i wyszłam – podawałam mu torby, które wyjmowałam jedną po drugiej z bagażnika. – Ale byłam na tyle głupia, żeby jechać na skróty. No i oczywiście zabłądziłam. Wiesz, w tym lesie, koło wsi. No i potem ta staruszka mnie jeszcze zatrzymała.

– Jaka staruszka? – zapytał, ale wątek się urwał, bo właśnie weszliśmy do mieszkania, a ja zaczęłam się serdecznie witać z jego rodzicami.

– Co za staruszka? – zapytała mama Kacpra, która usłyszała ostatnie zdanie.

Opowiedziałam im o swojej przygodzie, o tym, jak pomyliłam skręt w lesie i jak wyjechałam na pole zamiast na żwirówkę. I o staruszce, która koniecznie chciała podzielić się ze mną opłatkiem.

– Chyba na Dzierżawach mieszka czy coś – gdy to powiedziałam, nagle zaległa cisza.

Zaniepokojona  poszukałam wzrokiem rodziców Kacpra. Jego mama i tata wymieniali porozumiewawcze spojrzenia, a on miał oczy jak pięciozłotówki.

– Babcia M. – powiedział wreszcie, jakimś dziwnym głosem. – Widziałaś babcię M.?!

– Nie wiem, nie przedstawiła się, może i babcia M. A to coś dziwnego? – zdziwiłam się.

– Dość. Ona nie żyje od ponad 20 lat.

– Słucham?! – zbaraniałam.

To samo spotkało brata sołtysa

Wtedy usłyszałam historię o staruszce, którą rzeczywiście dzieci porzuciły i była sama. Zgodnie z tym, co mi mówiła, ludzie o niej nie zapomnieli, zawsze ją ktoś odwiedzał. No, tylko w wigilię nie.

– Jak zmarła, to nawet ksiądz z ambony mówił, że ktoś ją powinien do siebie zaprosić, żeby sama nie była – opowiadała mi przyszła teściowa. – Bo właśnie w wigilię zmarła. Że ona dla wszystkich i czas, i serce miała, drzwi zawsze otwarte i talerz zupy. A w ten najważniejszy dzień w roku była sama. A potem… Ta chałupa stała, dzieciaki jej nie chciały, zresztą o spadek się procesowali. Ale już pierwszego roku po śmierci babci M. plotka poszła po wsi, że na święta wróciła. Ktoś widział światło w jej domu, ktoś słyszał, jak tam w środku kolędy śpiewano. Potem co roku ludzie opowiadali, że ktoś do niej na wigilię zajrzał – ale to zawsze przyjezdni byli, my tam nigdy nie chodziliśmy. W zeszłym roku to chyba, jeśli dobrze pamiętam, do sołtysa przyjechał brat jego żony na święta, i to właśnie on był u babci M. Zabłądził, zatrzymał się przy chałupie, żeby zapytać o drogę…

– To identycznie jak ja – powiedziałam, nieco ogłuszona tym, co słyszę. Nie mogłam w to uwierzyć.

– Właśnie – mama Kacpra kiwała głową.– I mówił to, co ty. Ponoć babcia była bardzo życzliwa?

– Tak – przytaknęłam. 

– W ogóle nie miałam ochoty do niej wchodzić, ale wydała mi się taka samotna i sympatyczna. Chciała się tylko przełamać opłatkiem i było mi jej żal. Pomyślałam, że te parę minut mnie nie zbawi, a ona naprawdę wyglądała na bardzo samotną… Matko, nie wierzę, że ona nie żyje, że to były… zwidy. Była przecież tak realna! A może w tej okolicy mieszka jakaś inna staruszka?

– Na polu stoi tylko jedna chałupa – tata Kacpra pokręcił głową. – A właściwie rudera. Reszta zabudowań jest we wsi, żadne nie jest na odludziu. Tak naprawdę, to nasz dom jest najbardziej oddalony od sąsiadów, a przecież sama wiesz, że to blisko. Nie, tu innej samotnej chałupy w polu nie ma. A jak ona wyglądała? Ta chałupa?

Opowiedziałam mu z detalami wszystko to, co zapamiętałam, a on tylko przez cały czas potakiwał.

– Dokładnie – stwierdził na końcu. 

– Często odwiedzałem babcię M., jeszcze za kawalera. Po ślubie to już rzadziej. Ale wszystko wyglądało tak, jak opowiadasz. I na fajerkach zawsze stał garnek z jakąś zupką, która pachniała tak, że aż ślinka leciała… Zawsze, jak przychodziłem, to dostałem talerzyk.

– Ale słuchajcie, to niemożliwe – nagle przyszło mi coś do głowy. – Duch duchem, omamy omamami, ale przecież ja tam jadłam! Takie prawdziwe potrawy! I właśnie zupą mnie poczęstowała, grzybową! Pachnącą, wyraźnie czułam jej smak. No to nie mógł być żaden duch!

– A trafiłabyś z powrotem w to miejsce?  – zapytał mnie Kacper.

– Jasne – przytaknęłam. – Żwirówką pod las i tam kilkaset metrów prosto.

– To jutro tam pojedziemy – powiedział stanowczo, jakby chciał już zamknąć ten temat. – A teraz wracamy do jedzenia, bo czekam na te pyszne pierogi!

Nic z tego nie rozumiałam

Następnego dnia pojechaliśmy tam przed obiadem. Pogoda była ładna i Kacper nawet zasugerował, żebyśmy poszli tam na piechotę, ale bałam się, że nie trafię w to miejsce.

– O, tu trzeba skręcić – zawołałam po kilku minutach, gdy już zjechaliśmy ze żwirówki. – I teraz prosto, tak długo, aż będzie widać chałupę. Prowadzi do niej taka zwykła droga polna, która potem wchodzi w las. Ale jest przejezdna, bez problemu wczoraj po ciemku dałam radę, to i teraz dojedziemy – instruowałam mojego chłopaka.

Kacper, mrucząc coś pod nosem, próbował wyminąć koleiny. No tak, mój mały, zwrotny fiacik z wysokim zawieszeniem nie miał problemów, ale jego landara… Przepraszam, wychuchany i wymuskany nissan na tych wybojach łatwo mógłby utknąć. Gdy więc zza drzew wreszcie wyłonił się domek, Kacper odetchnął z ulgą.

Patrzyłam z niedowierzaniem. Dom ledwie było widać zza drzew i krzaków, latem pewnie zupełnie go zakrywały. Teraz bezlistne gałęzie broniły dostępu do domu niczym najlepszy ostrokół. Płotu właściwie nie było – jedynie kilka przęseł, z których smętnie zwisały żerdki. A dom… Kacper miał rację, to ruina. Szyb nie było, jedna okiennica wisiała jak złamane skrzydło na ocalałym zawiasie. Dach właściwie się zwalił, w jednym miejscu odsłaniając łaty i ściany strychu. Przez wybite okno zajrzałam do środka. Ostał się stół i kredens, na podłodze walały się śmieci, połamane krzesło, stare szmaty. W kącie stała kuchenka, ale nie wyglądała jakby miała niedawno cokolwiek ogrzewać.

Nie wierzyłam. Kacper nawet zawiózł mnie na cmentarz, pokazał grób babci M. Zadbany, ze świeżymi kwiatami, ludzie faktycznie ją lubili i o niej pamiętali. A ona, jak widać, nadal lubi gości…