Była połowa czerwca. Wszyscy marzyli o weekendzie. Kto nie miał działki, wpraszał się do znajomych, obiecując hektolitry napojów, worki węgla i kontener kiełbasy. Podjąłbym taką próbę, gdyby nie rozmowa z szefem.

– Macieju… – zaczął pan kierownik Jarosław Kieryt, prywatnie mój tenisowy partner deblowy i brydżowy. 

– W ogóle o siebie nie dbasz! To wstyd, żeby firma robiła to za ciebie.

– A tobie słońce aby nie zaszkodziło? – spytałem. – O co ci chodzi?

– Chodzi mi o twój urlop… – odpowiedział Jarek. – To jest zestawienie i wynika z niego, że masz 29 dni zaległego urlopu plus 26 dni za rok bieżący. Wiesz, co to znaczy?

– Że kochana firma nie zapłaci mi za urlop?

– Brawo! A jeśli nie chcesz, żeby kierownictwo dało po dupie mnie, a zakładam, że nie chcesz, natychmiast zaczniesz wykorzystywać wolne dni. Jak twoja robota?

Zobacz także:

– Świetnie… – mruknąłem. – Mam wyprzedzenie i projekt czeka tylko na kolorystykę Anki. 

– No, to Anka zostaje, a ty wynocha! Nie widzę cię do końca miesiąca, jasne? Możesz się tu nie stawiać ponad dwa tygodnie, cieszysz się? To znikaj. 

Wyszedłem od szefa otumaniony. „To aż tyle się nazbierało?” – myślałem. Wróciłem do biurka, zacząłem internetowe poszukiwania i okazało się, że z fajnymi miejscami na wypoczynek jest tak, jak z innymi fajnymi rzeczami: ofert miliardy, ale gdy przychodzi do konkretów – zawsze coś nie gra. Siedziałem przed monitorem i kląłem na głos. I gdy desperacko uznałem, że pisane mi jest spędzenie urlopu na basenie miejskim, podeszła do mnie graficzka Agata.

Siedziała w takim napięciu…

– Maciuś, podsłuchałam twoje rozmowy i mam propozycję – powiedziała głosikiem dwunastolatki. – Tutaj jest telefon do mojego… chyba wuja, który jest leśniczym i latem wynajmuje pokoje w leśniczówce. Tam jest pięknie: lasy, jeziora, rzeczki, tylko… 

– Tylko?

– Tylko tam jest totalne zadupie – Agata spłoniła się, jak podlotek.  – Nie ma telewizji, nie ma internetu, a zasięg komórkowy jest na górce za domem i to w zależności od pogody…

– A ten twój chyba wujek to jak się kontaktuje ze światem?

– Codziennie po lesie jeździ terenówką, ale i do cywilizacji – też. A w domu jest aparat stacjonarny. 

– Super! Dziękuję ci, Agatko. Zaraz dzwonię!

Cmoknąłem dziewczynę w czoło i wyszedłem na taras na dachu wieżowca. Wybrałem numer i miałem nadzieję, że ten chyba wuj jest akurat w zasięgu.

– Andrzej Bracki, słucham – głos leśniczego było słychać, jakby siedział obok.

– Witam. Maciej Jedynak, dostałem pański numer od koleżanki z pracy, Agatki… 

– Tak, wiem – już dzwoniła – mężczyzna miał pogodny głos. – Zapraszam. Pokoik jest skromny, ale wygodny. I będzie pan jedynym gościem. Co do ceny – na pewno się dogadamy. Zresztą, mam propozycję. Agata mówiła, że pan fotografuje, a u mnie ściany puste, więc jakoś się umówimy…

– Rewelacja! Ale pokaże mi pan to i owo w lesie?

– Z przyjemnością! To kiedy się pana spodziewać? Trasę dojazdu prześlę SMSem.

– Wyjadę w sobotę rano, będziemy w kontakcie. Do usłyszenia!

Pobiegłem do Agatki podziękować i spytać o kilka szczegółów. Siedziała w takim napięciu, jakby czekała na losowanie totolotka. 

– Wszystko okej? – spytałem. – Coś się stało?

– Nie, nie… Tylko się bałam, czy się dogadacie. Bo wiesz, dawno wujka nie widziałam – Agata naprawdę zdawała się wyjątkowo poruszona sprawą. – Byłam tam jako dziewczynka, z mamą. Pamiętam, że bardzo mi się podobało, ale mama o coś pokłóciła się z wujem i nigdy więcej tam nie pojechaliśmy. 

– A dziś nie wiesz, o co im poszło? – zrobiłem się ciekawski.

– Nie wiem. Raz, jeszcze jako smarkula, słyszałam, jak ojciec naśmiewał się z tego, co mówiła mama. Mówił, że to głupie wierzyć w takie bajdy i że jakieś gusła nie mogą decydować o życiu, ale nic to nie zmieniło. 

Zaintrygowała mnie opowieść Agaty. Może dowiem się czegoś na miejscu, a ona nadmiernie przejmuje się drobiazgami?

– A nie chcesz się zobaczyć z wujem?

– Chciałabym, ale nie mam odwagi.

– No to ja pojadę i przetrę ci szlak – roześmiałem się. – Tak czy owak wielkie dzięki. Uratowałaś mój urlop. 

Agata rzuciła mi się na szyję i uściskała z całej siły. 

Nigdy jeszcze nie wyjeżdżałem gdziekolwiek tak „przypadkowo” jak tym razem. Przypadkowe miejsce, przypadkowy termin, przypadkowo – samotnie. Równie przypadkowo się spakowałem. Planowo zapakowałem tylko sprzęt fotograficzny, buty trekkingowe, ulubioną czapkę i okulary przeciwsłoneczne. 

– No, to gotowy… – zameldowałem sam sobie. – Spać!

Rano torbę i plecak wrzuciłem do kufra, a sam rozsiadłem się przy kierownicy. Lusterka, pasy, GPS ustawiony. Za trzy godziny powinienem być na miejscu. 

Będziesz miał współlokatora – sowę pójdźkę Kubę

Andrzeja B.rozpoznałem natychmiast. Tak właśnie wyobrażałem sobie leśniczego. Stał na parkingu parafialnym obok zielonej terenówki ubrany w ciuchy typu wojskowego. Na głowie miał czapkę z daszkiem w maskujące łaty. Łysa głowa i gęste brwi uzupełniały obraz wzorcowego człowieka lasu.

Wyskoczyłem ze swojego starego land rovera i wyciągnąłem rękę. 

– Maciek – powiedziałem krótko. 

– Tak będzie wygodniej.

– Andrzej – facet w zieleniach uśmiechnął się. – Dobre auto, akurat do mojego lasu. Jedź za mną.

Ruszyliśmy. Po kilometrze ciemnozielony mitsubishi pajero skręcił w gruntową drogę, a ja z nim. Las zaczął się kawałek dalej: piękny, wysoki, sosnowy, stary. Turlaliśmy się po wzniesieniach, mijając oczka wodne, polany, przecinki. Dawno nie byłem w takim prawdziwym, pachnącym i brzęczącym owadami lesie. Cudo! Już teraz chciałem wyciągać aparat i chwytać smugi światła przebijające się przez korony drzew. Ale parliśmy dalej. Minęliśmy trzy spore jeziora cudownie skrzące się w słońcu. Jedno z nich widać było ze sporego wzniesienia. Zatoki i plaże były puste – ani śladu turystów, ośrodków wczasowych, stanic. „To są jeszcze na naszych Mazurach takie miejsca?” – dziwiłem się w myślach. Nie wiem, ile kilometrów przejechaliśmy, ale wcale mi się nie spieszyło i żałowałem, kiedy auto leśniczego wjechało między drzewa i po chwili stanęło na otoczonym żywopłotem podwórzu. Zaparkowałem obok. 

– Zapraszam do środka – leśniczy wskazał wejście przez ganek. – Będziesz miał współlokatora. Przepraszam, że nie uprzedziłem, ale jest tak przyjazny i niekrępujący… – zaśmiał się łobuzersko. – Na pewno się polubicie, gwarantuję.

Trochę mnie zmroziło, ale dzielnie oczekiwałem nieznanego. Przeszliśmy przez ogromną kuchnię z prawdziwym piecem, mały korytarz i weszliśmy do sporego pokoju. Drewniane łóżko, szafka nocna, szafa, stolik z lampą i dwa wiklinowe fotele. Okno, a za nim – las. Nagle coś stuknęło. Odwróciłem się i zdębiałem: na oparciu fotela siedziała niewielka sowa. Śmiesznie poruszyła głową i otworzyła dziób. Wydała z siebie zabawny głos będący skrzyżowaniem gwizdu i skrzypienia starej szafy. Zaśmiałem się, a ptak powtórzył swoje zawołanie.

– To Kuba, sowa pójdźka – wyjaśnił leśniczy. – Jest bardzo ciekawski, ale grzeczny i towarzyski. No, i przede wszystkim cichutki.

Sowa podfrunęła w moją stronę i usiadła na kloszu stojącej lampy. Bezgłośnie poruszyła dziobem, po czym znów się wzniosła i zniknęła za krawędzią szafy.

– Wspaniały! – zachwyciłem się. 

– Tak, sam się tu zadomowił. No, chodźmy ustalić to i owo, a potem ja idę do roboty, czyli do lasu.

Usiedliśmy w kuchni i szybko dopracowaliśmy szczegóły mojego pobytu. Nie mogłem sobie wymarzyć większej swobody i lepszej współpracy. Miałem wolną rękę we wszystkim: mogłem chodzić, gdzie chciałem, pływać pychówką po jeziorze, a nawet jeździć autem po lesie. Dostałem mapę sztabową i zapewnienie, że jeśli będę chciał – gospodarz wszystko mi pokaże. A rozliczymy się zdjęciami. No, musiałem się więc sprężać.

Dni mijały pozornie podobnie, a jednak każdy był nowym, niezwykłym przeżyciem. Pogoda dopisywała, ale i podczas burzy fotografowałem las. Chwytałem rzeczy, o istnieniu których nawet nie śniłem. Już się cieszyłem na oglądanie zdjęć w domu. 

Pewnego dnia zabłądziłem. Chodziłem, stawałem, kucałem, skręcałem poza ścieżki i nagle – nie wiedziałem dokąd iść. Nie poznawałem otoczenia. Na dodatek nadciągnęły chmury i las zrobił się ciemny. Poczułem się nieswojo. Zrobiłem kilkanaście kroków i trafiłem na ścieżkę. „Dokądś prowadzi…” – pomyślałem i ruszyłem szybkim krokiem. Po kilku minutach wszedłem na okrągłą polankę bez wyjścia. Na końcu łączki, oparta plecami o ścianę lasu stała murowana kapliczka w stylu neogotyckiego grobowca. Miała około trzech metrów wysokości. Żadnych tablic, herbów, symboli. Stare, szare cegły porastał tu i ówdzie mech. Na wysokości twarzy, na frontowej ścianie, widniał szary granitowy krąg z wyrytymi trzema falami. Dopiero po chwili, z lewej strony, trochę za monumentem, zobaczyłem w cieniu studzienkę. Pod stożkowym daszkiem opartym na czterech słupkach wznosiła się mała drewniana cembrowina.

Zajrzałem. Chłód i plusk, jakbym wrzucił kamień – tylko tyle poczułem i usłyszałem. Zakręciło mi się w głowie. Zrobiłem szybko krok w tył. Usiadłem pod drzewem i napiłem się wody mineralnej wyjętej z plecaka. Wyjąłem aparat i dokładnie, na ile pozwalało słabe światło, obfotografowałem dziwną budowlę.

Wróciłem wreszcie do ścieżki i wszedłem w las. Po kilku minutach znalazłem znajomą dróżkę. Odetchnąłem z ulgą. 

Na żadnym zdjęciu nie było widać drewnianej studni

– Andrzej, co to za kapliczka w lesie? – zagadnąłem gospodarza przy wieczornym piwie. – Zabłądziłem i nagle wlazłem na dziwną budowlę.

– Jednak trafiłeś… – leśniczy sposępniał. – To zabytek, chyba z XVIII wieku i część lokalnej przepowiedni, tutejszego fatum… – uśmiechnął się trochę krzywo. – Te tereny należały kiedyś do starej pruskiej rodziny von Schwall. I kiedyś syn jedynak postanowił rzucić dobra i ruszyć w świat. Matka młodzieńca nie mogła tego przeboleć. Znalazła miejscową wiedźmę i kazała jej zatruć leśną studnię, w której biła cudowna woda lecząca wszelkie choroby. Wzięła syna do studni, by przed podróżą napił się ze świętej wody. Chłopak zaczerpnął, wypił i padł. Trucizna sparaliżowała mu nogi. Nigdzie rzecz jasna nie wyjechał.

Baronowa po pewnym czasie patrzenia na męki syna i ponoć ta zamurowana kapliczka to jej grobowiec. Od tamtej pory krąży przepowiednia, że kto napije się wody z leśnej studni zostanie tu na wieki. Mam nadzieję, że nie piłeś? – leśniczy zaśmiał się i stuknął szklanką piwa w moją. 

– Nie, absolutnie… – odpowiedziałem z uśmiechem.

– No, jasne, że nie! – Andrzej B. wytarł pianę z wąsów. – Studnię zasypano jakieś trzydzieści lat temu. Została tylko kapliczka, a i do niej ciężko trafić…

Uśmiechnąłem się i ukryłem zmieszanie w piwnej pianie. 

– To miałem szczęście… – mruknąłem. – Na zdrowie!

Wieczory w lesie to coś wspaniałego i było mi naprawdę żal, że już jutro muszę wyjeżdżać. Siedzieliśmy z Andrzejem na werandzie, Kuba dreptał po krawędzi stołu i od czasu do czasu leciał do lasu i z powrotem. 

– Andrzej, przepraszam, że się mieszam, ale obiecałem Agatce, że cię spytam… – zacząłem rozmowę. – Dlaczego pokłóciłeś się z siostrą? 

Leśniczy spojrzał na mnie bez gniewu. Wziął głęboki oddech.

– Przepowiednia – powiedział cicho. – Nie chciałem, żeby Agatka została tu na całe życie. Jest zdolna, nawet utalentowana. Świetnie pisze, tyle, że jeszcze pod pseudonimem – mężczyzna wypił trochę piwa i mówił dalej: – Kiedy Agatka miała 5 lat, siostra poszła z nią do lasu, pokazać jej jezioro, łąkę lilii wodnych i kapliczkę. No i oczywiście dzieciak o mały włos nie wpadł do studni. Przestraszyła się i zemdlała. Siostra zaczerpnęła wody ze studni, żeby dziewczynkę ocucić. Małej nic się nie stało, ale wystraszyłem się, że może tu ugrzęznąć… Pokłóciliśmy się i tak zostało.

– Nie rozumiem, wierzysz w te stare bajdy?

– Czy wierzę? Maciek, przecież tu jestem i tak już zostanie. Dlatego studnię zasypałem…

Siedziałem przed monitorem, wspominałem rozmowę z Andrzejem, przeglądałem zdjęcia z małej polanki i nie wierzyłem własnym oczom. Na żadnej klatce nie było widać obok kapliczki drewnianej studni. Tylko fale wyryte na kamiennym kręgu były wyraźniejsze niż je pamiętałem. Sięgnąłem po telefon.

– Andrzej, dobry wieczór. Wybieram zdjęcia dla ciebie. Może przyjedziesz w weekend, obejrzysz?

Po chwili ciszy głos w słuchawce zabrzmiał bardzo poważnie:

– Zdaję się na ciebie. Wybierz, opraw, przyjeżdżaj, kiedy chcesz.

– Nie chcesz wpaść?

– Chciałbym, ale wiesz, że nie mogę.