Moje życie skończyło się w pewien piękny lipcowy dzień na jednej z francuskich plaż.

– Idę popływać, zobacz, jakie dzisiaj są piękne fale – powiedział Dominik, a potem przykucnął na ręczniku i pocałował mój zaokrąglony brzuszek.

Zmrużyłam oczy, żeby lepiej go widzieć, na co on zareagował śmiechem.

– Jeśli mała odziedziczy po tobie mimikę, to zapiszemy ją na pantomimę! – oznajmił. 

– Płynę! – poderwał się i pobiegł po deskę do surfowania i kombinezon.

Kobieca intuicja mnie zawiodła

Niczego nie przeczuwałam, przeciwnie, leżałam pod parasolem, rozkoszując się rześką bryzą znad Oceanu Atlantyckiego, pochłonięta lekturą romansu. Nie powiedziałam Dominikowi nawet, żeby na siebie uważał, ani że kocham go do szaleństwa. Dominik wciągnął kombinezon i posłał mi całusa. „Za chwilę znów będę przy tobie” – wyczytałam z ruchu jego warg.

Byłam w połowie piątego miesiąca bardzo chcianej i bardzo wyczekanej ciąży, kiedy postanowiliśmy wyjechać z Dominikiem na zasłużone wakacje. Mąż uwielbiał Francję, mnie również urzekły malownicze miasteczka nad brzegiem oceanu. Pomachałam mu spod parasola. Oprócz Dominika do wody wskoczyło jeszcze pięciu surferów. Z przyjemnością obserwowałam, jak szusują, łamiąc grzbiety fal.

Chętnie dołączyłabym do nich, gdyby nie ciąża. Co prawda znałam dziewczyny, które surfowały nawet w szóstym miesiącu, ale ja nie chciałam ryzykować. Zbyt długo staraliśmy się o to dziecko.

– Proszę się cieszyć i nie martwić na zapas – zalecił nam ginekolog, a my z przyjemnością zastosowaliśmy się do jego zaleceń i pojechaliśmy na zaległe wakacje.

„Jesteś moim największym skarbem” – powtarzał od początku ciąży Dominik i rozpieszczał mnie na każdym kroku. Chciał nawet, abym poszła na zwolnienie lekarskie, ale ja nie chciałam siedzieć sama w czterech ścianach.

„Gdybym tylko mógł, dołączyłbym do ciebie i świętowalibyśmy przez dziewięć miesięcy w domowych pieleszach” – żartował. Nawet w czasie tego wyjazdu niechętnie wskakiwał na deskę, ale tego dnia była taka bryza, że nie mógł sobie odmówić.

Zniknął pod taflą wody

W pewnej chwili na lazurowym niebie pojawił się zbłąkany obłok. Wszystko trwało zaledwie kilka sekund. Powiew chłodniejszego oceanicznego powietrza zdmuchnął mi z głowy kapelusz. Zeskoczyłam z leżaka i pobiegłam go złapać. Od słomkowego nakrycia głowy dzieliło mnie zaledwie kilka kroków, gdy zobaczyłam ogromną falę. Szła bokiem do plaży prosto na pięciu najbardziej oddalonych od brzegu surferów. Dominik zdążył schylić się, nim go nakryła.

Znieruchomiałam, odliczając sekundy. „Jeden… pięć, sześć… dziesięć… Gdzie on jest? Gdzie?” – myślałam, rozglądając się nerwowo po horyzoncie. Nagle z boku wyskoczyło dwóch mężczyzn, jeden ledwie trzymał się na desce, drugi leżąc na niej, pędził co sił w dłoniach do brzegu. „A gdzie pozostali? Gdzie ci trzej?! Gdzie Dominik?” – rozglądałam się coraz bardziej przerażona. Wreszcie zobaczyłam jego ciało unoszące się na wodzie. Jakby złamane w pół obok potrzaskanej deski.

– Nieeee! Dominik! Ratujcie go! Ratujcie! – krzyczałam, pędząc ku mężowi.

Nie zdążyłam nawet dobiec do brzegu, gdy moje ciało przeszył ból i coś mokrego spłynęło po moich nogach.

– Nie! Boże! Nie! – chwyciłam się za brzuch, chcąc to powstrzymać.

Straciłam oboje

Ocknęłam się w szpitalu. Pielęgniarka zapytała, czy mówię w jej języku. Zaprzeczyłam i drżącą dłonią wskazałam na brzuch. Zbladła, powiedziała kilka niezrozumiałych dla mnie słów i prawie wybiegła z pokoju. Nie musiała wzywać lekarza i bez niego wiedziałam, że straciłam swoją ukochaną córeczkę. „Malwinka, damy jej na imię Malwinka! Bo będzie słodka jak cukiereczek! Co ty na to, kochanie?” – przypominały mi się słowa Dominika i rozpłakałam się.

– Dzień dobry, mówi pani po angielsku? – zapytał lekarz, pochylając się nade mną.

Skinęłam głową, na więcej nie mając sił. Wtedy powiedział cicho te słowa:

– Przykro mi, ale w wyniku silnego stresu straciła pani dziecko.

Płakałam bezgłośnie, słysząc, jak mężczyzna bierze głęboki oddech. 

„To nie wszystko” – przebiegło mi przez myśl i spojrzałam na niego.

– A mój mąż? – zapytałam po angielsku.

– Nie żyje – odpowiedział, wypuszczając ze świstem powietrze z płuc. – Nie miał szans… Bardzo mi przykro. Czy możemy coś dla pani zrobić?

– Tak – wyszeptałam. – Proszę mnie zabić.

Nie mogłam sobie wybaczyć

Przymknęłam powieki, starając się nie rozpaść, ale nic nie było w stanie powstrzymać mojej rozpaczy. Roztopiłam się w niej na następne lata. Jakaś część mnie odeszła na zawsze wraz z Dominikiem i córeczką. Zamknęłam się w sobie, nie mogąc wybaczyć sobie, że nie uratowałam męża. Przecież jako dobra żona powinnam wyczuć nadchodzące nieszczęście! Nie bez kozery mówi się o szóstym zmyśle, kobiecej intuicji, której mnie najwyraźniej zabrakło. Gdybym chociaż ocaliła swoje dziecko…

Niby jadłam, spałam, pracowałam, pilnowałam porządku w mieszkaniu, ale wszystko to działo się poza mną. Latami nie odczuwałam żadnej, nawet najdrobniejszej przyjemności. Nie cieszyło mnie nic, choć taktownie wykrzywiałam usta w uśmiechu. Grałam kogoś, kim nie byłam.

Musiało minąć trochę czasu, nim go zauważyłam. Krążył między półkami, przyglądając mi się. Nie wiem, co takiego w tej bezbarwnej postaci w czerni przykuło jego uwagę, ale irytował mnie. Przybrałam srogą minę, żeby pozbyć się natręta, lecz najwyraźniej i to nie poskutkowało, bo zapytał o dżem, który trzymałam w dłoniach.

– Nie rozumiem – odpowiedziałam, szczerze zajęta własnymi myślami.

– Czy poleciłaby mi pani ten dżem? Szukam odpowiedniego nadzienia do pączków – uśmiechnął się od ucha do ucha.

– Pączki nadziewa się marmoladą.

– A to nie to samo?

Przyjrzałam mu się.  Albo udawał, albo był głupkiem.

– Przepraszam – poprawił się, podchwytując mój wzrok. 

– Chciałem o czymkolwiek z panią porozmawiać. Poznać panią. Jest pani… Mam na imię Andrzej – wyciągnął dłoń.

Odruchowo cofnęłam swoją, odwróciłam się i poszłam do kasy. Miałam w głębokim poważaniu tego jakiegoś Andrzeja. On jednak nie ustępował. Wpadałam na niego co kilka dni w różnych miejscach, aż w końcu dałam się namówić na kawę. Andrzej okazał się moim sąsiadem z bloku obok, młodszym ode mnie o trzy lata. Mówił, że zaintrygowało go moje zachowanie i bijący ode mnie spokój.

On chciał czegoś więcej

Sądziłam, że zostaniemy znajomymi, lecz Andrzej widział mnie w roli swojej dziewczyny i najlepszej przyjaciółki. Musiał minąć rok, zanim odważyłam się wpuścić go do swojego życia. Kolejny, nim przedstawiłam go rodzicom i znajomym. I jeszcze jeden, zanim powiedziałam mu „tak”, gdy padł przede mną na kolana. Andrzej znał moją historię, wiedział, jak bardzo bałam się miłości i ponownej straty. W swej naiwności obiecał mi, że nigdy mnie nie zostawi. Nie umrze pierwszy ani mnie nie porzuci.

– Do starości będę się o ciebie troszczył, przysięgam – powtarzał, ale zbywałam jego deklaracje milczeniem.

Uwierzyłam mu dopiero miesiąc przed ślubem, gdy składając w urzędzie stanu cywilnego dokumenty, po raz pierwszy zobaczyłam jego akt urodzenia. 

„Andrzej Dominik…” – nie mogłam oderwać wzroku od kartki. Nikt wcześniej nie powiedział mi, że narzeczony nosi to samo imię, co mój zmarły mąż! Starałam się zebrać myśli. Wszystko zaczęło układać się w całość. Determinacja Andrzeja, jego wyrozumiałość, nawet dzień urodzenia zbieżny z dniem imienin mojego męża, i to drugie imię. 

„Będziesz z nim szczęśliwa, tylko się odważ kochać” – przebiegło mi przez myśl, a w sercu poczułam znajome ciepło. I po raz pierwszy od bardzo dawna uśmiechnęłam się do siebie. Szczerze i radośnie.